Pokazywanie postów oznaczonych etykietą katastrofy na świecie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą katastrofy na świecie. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 15 października 2024

1906 - Katastrofalny pogrzeb koło Cieszyna



 Dziś burze z piorunami nie są traktowane jak bardzo duże zagrożenie. Obawiamy się raczej szkód od wiatru czy gradu, może nawet trąby powietrznej, a zagrożenie wywołane piorunami jest dopiero na dalszym miejscu. Prędzej pomyślimy o ryzyku dla sprzętu i elektroniki, niż o ryzyku porażenia, bo zawsze można się gdzieś schować, są prognozy, ostatecznie doniesień medialnych jest po kilka na sezon a większe wypadki zdarzają się rzadko. 

W dawnej prasie widać jednak, że kiedyś zagrożenie wywołane samymi tylko piorunami było znaczne. Często burza nie wywołała żadnych poważnych szkód, ale wystarczył jeden piorun w bardzo pechowym miejscu, aby stworzyć duże straty. Pioruny podpalały budynki, od których nieraz zapalały się sąsiednie aż do rozmiaru pożarów miast.  Większość budynków nie miała piorunochronów, ani metalowych rynien dochodzących prawie do ziemi. Uderzający piorun spływał po mokrej elewacji, szukał linii mniejszego oporu, wnikał w wilgotne szczeliny czy zawilgocone ściany, odbijając kawały tynku i wybijając dziury; czasem wnikał do środka przez dach, przewód kominowy, ścianę czy okno, gdzie niszczył sprzęty, raził i zabijał mieszkańców. Nieraz domownicy padali nieprzytomni i dzieła śmierci dopełniał pożar. Wiele osób na wsiach pracowało na odsłoniętym terenie, bez możliwości schowania się przy nagłej zmianie pogody, bez szybko jadącego pojazdu, w który można wsiąść i zdążyć przed burzą do domu. Ludzie zaskoczeni przez silną burzę chowali się pod drzewem, szopą czy stodołą bez piorunochronu, zagrzebywali się w stogu siana albo ostatecznie chowali się pod krową czy koniem. I tam raził ich piorun i znajdowano ich rannych lub zabitych dopiero po pewnym czasie. 

Liczba takich tragicznych przypadków była duża. Szczególnie tragiczne były przypadki porażenia wielu ludzi, którzy stłoczyli się pod jakimś daszkiem czy dorodnym dębem. Ale taka wielka katastrofa piorunowa, do jakiej doszło pod Cieszynem 17 maja 1906 roku zdarza się rzadko. 

Według lokalnej gazety [1], wszystko zaczęło się od burzy z gradem i ulewnym deszczem, który niszczył zasiewy w kilkunastu wioskach. Pas zniszczeń zaczynał się w okolicy Gródka i Bystrzycy, (gdzie burza zaczęła się między godziną 3 a 4 po południu [2]), idąc dalej przez Trzyniec, Leszną, Kojkowice, Puńców, Dzięgielów, Bazanowice,  Żuków, Mosty, Koniaków i Mistrzowice koło Cieszyna. Chodzi tu o obszar czeskiej strony śląska cieszyńskiego, dziś część z tych wsi to dzielnice Cieszyna, po polskiej stronie także jest Koniaków koło polskiego Cieszyna, ale sądząc po trasie burzy nie o tą miejscowość chodziło.  I choć już samo to było katastrofalne, to najgorsze zdarzenie wywołał zaledwie jeden piorun. W czasie burzy odbywał się w Koniakowie pogrzeb Mateusza Farnego. Mszę pogrzebową prowadził w kaplicy cmentarnej duchowny ewangelicki ks. dr Jan Pindór. Burza przestraszyła uczestników pogrzebu, którzy stłoczyli się wewnątrz lub pod samymi ścianami. W pewnym momencie w kaplicę uderzył piorun i wszyscy zostali porażeni. Kilkanaście osób zginęło na miejscu, dalszych 20 odniosło ciężkie obrażenia, w tym sam pastor. 

Kaplica w Koniakowie współcześnie


Prowadzący mszę pastor, doktor Jan Pindór to nie byle kto. Działacz narodowy, tłumacz dzieł religijnych, organizator szkolnictwa, pisarz. W ramach działań ewangelizacyjnych zwiedził Anglię i Amerykę, ale i we wcześniejszych latach podróżował po Europie. To, że ktoś taki znalazł się na miejscu tragedii to szczególny zbieg okoliczności, zostawił bowiem po sobie napisany pod koniec życia pamiętnik, w którym opisał to zdarzenie.

"Pamiętnik", wydany już po jego śmierci na podstawie rękopisu, to dzieło stanowiące raczej luźny zbiór tych wspomnień, które w ostatnich latach życia były najbardziej żywe, stąd trochę nieuporządkowana forma, nadająca duże znaczenie emocjonalnym epizodom. Ksiądz Michejda w przedmowie do pierwszego wydania tłumaczy tą luźną formę wiekiem i pośpiechem, ale jak dla mnie może te wspomnienia miały z założenia mieć taką formę. O wydarzeniach, które dla innych były najbardziej interesujące, to jest o podróżach do Ameryki i innych krajów, Pindór napisał już wcześniej, w dziele pisanym na świeżo, tutaj więc niewiele im poświęca. Na początku udziela więcej miejsca wspomnieniom z dzieciństwa, opisuje bycie polskim ewangelikiem na Śląsku na początku drugiej połowy XIX wieku; układa opowieść o pierwszych latach posługi według zwyczajów w dni świąteczne, by przejść do wspomnień z pierwszych podróży po Europie. Po przeczytaniu większości wydanego tekstu stwierdzam, że jest to całkiem nieźle napisane, prostym, opisowym stylem. 



Tam też opisał tragedię na wiejskim cmentarzu, która zresztą przyniosła mu skutki zdrowotne, które odczuwał przez lata. Opisuje, że był to dość zwykły pogrzeb wiejski. Cmentarz był położony na dość eksponowanym pagórku, przechodziło się do niego przez kapliczkę z bramą. Gdy zaczęło się chmurzyć, grzmieć i zbierało się na deszcz, chciał zakończyć pogrzeb jak najszybciej, złożyć ciało do grobu, żeby mogli udać się do domów, ale obecni przekonali go, że najlepiej będzie przeczekać deszcz w kaplicy. Kobiety przestraszyły się piorunów i nie chciały wychodzić zanim się nie przejaśni. Nie wszyscy się mieścili, w środku zrobiło się dość tłoczno, inne osoby przylgnęły od zewnątrz do muru pod daszkiem, kolejne czekały na deszczu na mokrej ziemi. W środku był tłok, pastor podobnie jak inne osoby początkowo opierał się plecami o wilgotną ścianę, ale w pewnym momencie podniósł się aby wyjrzeć przez okno. Wtedy błysnęło a pastor stracił przytomność.

"Próbuję wołać, lecz nie mogę głosu z siebie wydać; 

chcę wargi otworzyć, — nie mogę; oczy otworzyć, — powieki jakby martwe. 

Próbuję ruszyć ręką i nogą, — nie mogłem. Straciłem na nowo przytomność i

zasnąłem twardo. Byłbym może już się nie obudził, jak kilku

innych, którzy z nami tam byli, gdy naraz usłyszałem głos:

— Czy też pastor żyje? I znowu trochę wróciłem do przy­tomności."

"Po chwili mogłem podnieść powieki — lecz iakiż miałem przed sobą obraz. 

Na podłodze przedemną leżało kilku dobrych znajomych, wszyscy zabici od uderzenia

pioruna. Szczególnie jednego zacnego przyjaciela dobrze pa­miętam. 

Spotkaliśmy się u wejścia do kaplicy i przywitali podaniem dłoni. Ani on, ani ja nie pomyśleliśmy, 

że to po­witanie było zarazem ostatniem pożegnaniem się tu na ziemi."

  Według relacji piorun wszedł do wnętrza kaplicy spływając po murze od sygnaturki z dzwonem, poraził najciężej tych, którzy opierali się o ścianę, i wyszedł na zewnątrz, rażąc zbitych ciasno ludzi przy wrotach i pod daszkiem. Pastor opisuje mały otwór w ścianie powstały w wyniku przebicia się pioruna na zewnątrz; obok tego otworu od zewnątrz stało czterech mężczyzn, którzy opierali się o ścianę pod daszkiem - wszyscy oni zginęli a ich ciała zesztywniały i stały nadal wyprostowane dopóki wiatr ich nie poprzewracał. 
  Na miejscu zginęła 13 osób, w tym ludzie dobrze mu znani. Poranionych lub lżej porażonych było natomiast nawet 50-60 osób, co pokazuje jakie skutki daje uderzenie pioruna w skupiony tłum.

   Do liczby ofiar przyczyniła się zapewne powolna akcja ratunkowa. Cmentarz był widocznie trochę oddalony od wsi, uczestnicy pogrzebu w większości zostali porażeni i albo byli nieprzytomni albo w szoku. Kilka lżej porażonych i tych poza zasięgiem pioruna w szoku uciekło do domów i tam dopiero ocknęli się, że trzeba ludzi ratować. Jeden z gospodarzy pojechał do Cieszyna po lekarza, ale ten niewiele już mógł na miejscu zrobić, poza zabraniem ciężej rannych. Nikt widać nie kierował akcją zbyt sprawnie a czas udzielania pierwszej pomocy jest w takich sytuacjach kluczowy. Pastor ocenił po czasie na zegarku, że przeleżał pod stołem w kaplicy, między ciałami zabitych, przez godzinę, zanim ktoś wyciągnął go na zewnątrz i ocucił.  

Kilka osób wśród rannych doznało uszkodzenia wzroku, u jednej kobiety pojawiła się zaćma, to jest zmętnienie soczewki oka. Potrafiono wtedy tylko usuwać zmętniałą soczewkę, więc po operacji potrzebowała szklanych soczewek aby widzieć ostro. Sam Pindór doznał uszkodzenia oczu, rozwinęło się zapalenie, szczególnie silnie bolało prawe oko, gdzie doszło do pęknięcia rogówki. Z trudem udało się ten stan zaleczyć, jednak wzrok nigdy już nie był tak dobry a po wielu miesiącach rozwinęła się u pastora cukrzyca.

Lista ofiar "Z Koniakowa: Andrzej Niemiec, rolnik Jerzy Kotajny, gospodny; Paweł Onderek, rolnik; Jan Kocur, grabarz; Paweł Sztwiertnia, wymownik; Zuzanna Ruśniok, żona właściciela realności; Retka, uczeń szkolny; Matula, służąca; Helena Pociorek, żona chałupnika. Z Mistrzowic: Jan Charwot, właściciel gruntu; Adam Wałek, chałupnik; Anna Siostrzonek, żona właściciela gruntu. Ze Stanisłowic: Jerzy Jadwiszczok, chałupnik " [1]

Na kaplicy w Koniakowie ma się znajdować tablica upamiętniająca zdarzenie. Nie wiem czy jest ono znane w Polsce w regionie. 


---------
[1] Przyjaciel Ludu s.85, nr. 11, 3 czerwca 1906, Śląska Biblioteka Cyfrowa  https://www.sbc.org.pl/dlibra/publication/20421 
[2] Przegląd Polityczny, nr.20 19 maja 1906, Śląska Biblioteka Cyfrowa 
[p] "Pamiętnik ks. dr Jana Pindóra" cz.I, Towarzystwo Ewangelickie Oświaty Ludowej, Cieszyn 1932 (drugi tom nigdy się nie ukazał)  https://sbc.org.pl/dlibra/publication/31591?language=en 

poniedziałek, 24 października 2022

1970 - Katastrofa pod Huascaran

 Czytam sobie o katastrofie pod Huascaran w Peru w 1970 i mam wrażenie, że to scenariusz amerykańskiego filmu katastroficznego, o tych władzach małego miasteczka, które uciszają głosy o niebezpieczeństwie, bo zbliża się festyn.
   


A to co się wtedy zdarzyło brzmi jak SF.  Huascaran to jedna z najwyższych gór ameryki południowej. Na jednym z jej zboczy znajduje się lodowiec wiszący - jego dolina kończy się obrywem. Zazwyczaj czoło urywało się przed tym urwiskiem i tylko czasem zimą dochodziły tam lawiny śnieżne.

W lipcu 1962 sezon letni był tak wyjątkowo ciepły, że lodowiec wysunął się poza krawędź. W końcu wielka bryła lodowca spadła do doliny i tam zamieniła się w lawinę błotną a na koniec w falę powodziowa. Powódź spłynęła małą rzeczką i zmyła miasteczko Ranrahirca na końcu doliny. Zginęły 4 tysiące osób.

Po tym wydarzeniu władze planowały odbudować miejscowość w innym miejscu, ale ludzie się na to nie zgadzali, bo rodziny ocalałych miałyby za daleko do pól i plantacji będących ojcowizną. Fala błota musnęła też stolicę stanu Yungay, gdzie mieszkało kilkanaście tysięcy osób, zostawiając sterty kamieni i błota. Naukowcy mówili, że lawina może się powtórzyć za kilka czy kilkanaście lat. Proponowano przenieść zabudowę dalej od rzeki. Ponownie ludzie z okolicy nie zgadzali się, argumentując zresztą, że tamten ciepły sezon był wyjątkową anomalią i pewnie się nie powtórzy. Poza tym właściwe miasto oddzielał od rzeki stumetrowy pagórek. Ostatecznie miasteczko Ranrahirca u wylotu doliny odbudowano w tym samym miejscu, a w stolicy stanu spokojnie rosła liczba mieszkańców. Warunki pod katastrofę zostały przygotowane.

W międzyczasie naukowcy badający lodowiec wydali alarmujący raport o tym, że ściana skalna nad lodowcem jest spękana i niestabilna i grozi lawiną skalną. Władze zakazały publikacji tych informacji w prasie krajowej, aby nie wywoływać paniki.

W 1970 roku miało miejsce bardzo silne trzęsienie ziemi, mające epicentrum niedaleko góry. Jak donosili świadkowie, ze stoku góry nad lodowcem oderwał się blok skalny o szerokości 800m. Spadł na lodowiec i zaczął się po nim zsuwać, krusząc lód na kawałki. Potem zmieszana masa skał i lodu przeskoczyła przez próg skalny, zabierając po drodze rosnącą masę ziemi, błota i kamieni. Lawina spadała po terenie nachylonym pod kątem 30 stopni z wysokości 3 kilometrów, osiągając prędkość przekraczającą 450 km. Niesione nią skały odbijały się od nierówności podłoża i od siebie wzajemnie, rozrzucane dookoła z prędkościami szacowanymi na nawet 600 km/h. Geolodzy odwiedzający potem okolicę znaleźli kilkumetrowe kratery wybite przez głazy. Mieszkańcy wiosek przy dolinie donosili więc o przeciągłym grzmocie lawiny i deszczu wielkich kamieni, które niszczyły domy i zabijały rolników na polach. Największy znaleziony potem w lawinisku głaz miał masę 7 tysięcy ton.




2 minuty po trzęsieniu ziemi lawina zmiotła miasta pod górą. Fala błota i kamieni wspięła się na stumetrowy grzbiet na zakręcie doliny i zalała Yungay, niszcząc wszystkie budynki. W wyniku tej tylko lawiny zginęło około 20 tysięcy osób. Drugie tyle było ofiar trzęsienia ziemi w całym Peru.

W Yungay ocalały jedynie domy leżące na większej wysokości, oraz pagórek z cmentarzem, gdzie przetrwało kilkanaście osób, które odwiedzał groby akurat tego dnia. Stojąca tam figura Chrystusa wznosiła daremnie ramiona nad ruinami zniszczonego miasta. Wiele dzieci z miasta ocalało, ponieważ były na przedstawieniu na stadionie trochę za miastem, który ominęła lawina.


Rząd objął obszar dawnego miasta ochroną jako cmentarzysko i narodowy pomnik - blokując odbudowę. Zdecydowano nie odkopywać ruin i nie poszukiwać ciał zabitych. Miasto przeniesiono bardziej na północ, w bezpieczniejsze miejsce. 

***

Bardzo podobnie wygląda historia innego peruwiańskiego miasta Huaraz, które ze względu na wysokogórskie położenie jest nazywane Peruwiańską Szwajcarią. Znajduje się po drugiej stronie Huascaran niż Yungay. W 1941 zostało częściowo zniszczone przez lawinę błotną wywołaną upadkiem do jeziora Palcacocha powyżej miasta, części zasilającego je lodowca. Z powodu nagłego przepełnienia pękła część moreny lodowcowej piętrzącej jezioro, stąd nagły spływ błota niosącego wielkie głazy. Zginęło kilka tysięcy osób. Ale i tutaj w miarę upływu lat uznano, że ryzyko powtórki jest małe i zniszczone tereny zabudowano. Podczas trzęsienia ziemi w 1970 tysiące osób zginęły z powodu zawalenia się budynków. 

Po tej tragedii udało się w końcu stworzyć planowany już wcześniej projekt kontroli poziomu wysokogórskich jezior. W kilku jeziorach obniżono sztucznie poziom wody aby nie doszło do przepełnienia w razie powodzi lub osuwiska. Praktycznie opróżnione Palcalocha nie wydawało się groźne. Wybetonowano mu kanał wylotu wody aby nie było ryzyka dalszego pęknięcia. Potem jednak mijał czas, lodowiec wpadający do jeziora zaczął się cofać pod wpływem zmian klimatycznych, a opuszczona przez niego misa jeziorna zaczęła się powiększać. Przed katastrofą w 1941 w jeziorze mieściło się 10 mln m3 wody. Po katastrofie i dalszej kontroli wypływu objętość spadła do 0,5 mln m3. W ciągu ostatnich 20 lat wywołane globalnym ociepleniem cofanie lodowca spowodowało, że pomimo utrzymywanego przelewem niskiego poziomu, objętość mieszcząca się w misie wzrosła do 17 mln m3. Jeśli teraz stanie się coś gwałtownego, nastąpi załamanie czoła lodowca lub osuwisko, to jest z czego powstać kolejny spływ wody, błota i porwanych skał. Tymczasem liczba ludności w Huaraz wzrosła do 120 tysięcy i wiele z nich mieszka na dnie zagrożonej doliny i nie zamierza się przenosić.

Więc kto wie, może jeszcze kiedyś ta katastrofa się powtórzy...


wtorek, 12 kwietnia 2022

1903 - Wybuch gejzeru na Nowej Zelandii

Gejzery to niezwykłe zjawisko przyrody. Zasadniczo jest to jedna z odmian gorących źródeł. Podobnie jak inne wypływy gorących wód, biorą swój początek w porowatych, spękanych warstwach skalnych, które od spodu podgrzewa ciepło geotermalne, mające płytko położone źródło; najczęściej komorę magmową drzemiącego wulkanu. Tym co je wyróżnia są jednak następujące okresowo gwałtowne wyrzuty mieszaniny pary wodnej i gorącej wody. Nie każde gorące źródło zostanie gejzerem, a znamy przecież takie naturalne wypływy, gdzie woda ma na powierzchni temperaturę bliską wrzeniu.


 

Potrzebne warunki to: stosunkowo głęboki system hydrotermalny; obecność pustek lub obszarów mocno porowatych w skale, pełniących rolę zbiornika wody; uszczelnienie większości szczelin odkładającymi się minerałami, mała ilość prostych studni krasowych docierających z gorącego złoża do powierzchni; warstwy nieprzepuszczalne między podgrzewanym podziemnym zbiornikiem a powierzchnią. 

Dzięki dużej głębokości systemu porcje wody z najintensywniejszym podgrzewaniem są utrzymywane w stanie przegrzanym, to jest powyżej normalnej temperatury wrzenia, za sprawą ciśnienia hydrostatycznego. Pionowe studnie krasowe ułatwiają przepływ wody, powodując, że tak naprawdę to ciśnienie jest jedynym czynnikiem utrzymującym równowagę. Nieprzepuszczalna warstwa między podgrzewanym złożem a powierzchnią i ogólne uszczelnienie drobniejszych spękań powodują, że ciepło nie jest rozprowadzane przez konwekcję czy bardziej intensywny przepływ wody przez skały. Uszczelniony kanał studni, powstający najczęściej na linii uskoku lub na ich skrzyżowaniu, staje się więc jedynym wylotem z podziemnego kotła, utrzymywanego jak szybkowar powyżej temperatury wrzenia wody jedynie przez ciśnienie wody w złożu. W takiej sytuacji naruszenie równowagi, wywołane na przykład przegrzaniem części wody powyżej temperatury wrzenia nawet w tym wysokim ciśnieniu, i przepchnięcie bąbelków pary do kanału wylotowego, powoduje przepływ, wahnięcie ciśnienia i gwałtowne zawrzenie reszty wody w podziemnych zbiornikach. Ciśnienie gwałtownie wypychanej mieszaniny wody i pary jest utrzymywane w całym kanale wylotowym przez szczelną warstwę minerałów, tak zwany gejzeryt, dzięki czemu nie rozprasza się. Wyrzut trwa od kilku sekund do kilkunastu minut, i kończy się, gdy przepływ przez złoże, oraz pochłanianie ciepła podczas wrzenia, obniżą dostatecznie temperaturę w podziemnych zbiornikach. Po czym podziemny system ponownie się napełnia, woda osiąga odpowiednią temperaturę i cykl się powtarza.

Białe Tarasy ok. 1886 r.
Aby gejzer zadziałał, wiele czynników musi zadziałać równocześnie, dlatego mimo obfitości pól hydrotermalnych z gorącymi źródłami, gejzery pojawiają się tylko w kilku miejscach na świecie, a i tam zwykle nie są zbyt efektowne. Jednym z tych miejsc były kiedyś gorące źródła w Nowej Zelandii, na Wyspie północnej, w obszarze wulkanicznym nad jeziorem Rotomahana. W XIX wieku obszar znany był z trawertynowych kaskad nazywanych Białymi i Różowymi Tarasami, będących osadami hydrotermalnymi podobnymi do tureckich Pammukale, ale znacznie większymi. Uważano je za cud natury. Niestety w roku 1886 wybuch wulkanu Tarawera zniszczył okolicę i pogrzebał tarasy. Od właściwego wulkanu przez nagi krajobraz ciągnęła się 17-kilometrowa szczelina, na której powstawały kolejne gorące źródła. I to właśnie tu, na jednym z tych źródeł, zaczęto w roku 1900 obserwować cykliczne erupcje.

Waimangu był jak na gejzery zjawiskiem wyjątkowo gwałtownym. Strzelał ze szczeliny skalnej na dnie  jeziora, tryskając strumieniami wrzącej wody do góry i na boki w różnych kierunkach z taką siłą, że porywał muł i kamienie z dna. Kolumna wody nabierała przez to ciemnego, czarnego odcienia. Stąd maoryska nazwa "czarna woda". Co jednak interesowało ludzi najbardziej - gejzer tryskał na nigdzie nie widzianą wysokość. Zwykle struga osiągała 150-200 metrów, ale od czasu do czasu następowała supererupcja, podczas której woda sięgała powyżej 400 metrów. Największa zmierzona bezpośrednio wysokość wyniosła 460 metrów. Żaden inny gejzer na świecie nie osiągał takiej wielkości.

Gdy więc rozeszły się wieści o tym, że w Nowej Zelandii pewne źródło tryska na niemal pół kilometra, wzbudziło to zainteresowanie. Wytyczony został szlak turystyczny, zbudowano szopę dla przyjezdnych a w okolicy wyznaczono tereny piknikowe. Gejzer nie był do końca regularny. Wybuchał średnio co 6 godzin, ale zdarzało mu się spóźniać i przyspieszać. Nikt nie mógł też przewidzieć, czy trafi na zwykły wybuch, czy na jeden z tych wyjątkowych. Co odważniejsi schodzili nad jezioro z którego tryskał, aby zobaczyć wrzący staw i rozrzucone skalne odłamy w okresie przerw między wyrzutami.

Erupcja Waimangu

 

30 sierpnia 1903 roku do Waimangu przybyła wycieczka z Auckland. Kilka osób zatrzymało się w szopie, kilka ruszyło bliżej, aby zobaczyć jezioro. Dopiero co przybyli i nie chcieli czekać na wytrysk, woleli obejrzeć okolice otworu wcześniej. Wśród nich był Joe Warbrick, rugbysta, w tym czasie najbardziej znany sportowiec z NZ, który ze swoją drużyną grał w meczach nie tylko w Australii, ale też w Europie i był swoistym ambasadorem tego kraju na świecie. Prywatnie zaś brat aktualnie oprowadzającego grupy przewodnika, Alfreda, który wiele razy był w tym miejscu. Zupełnymi świeżakami były dwie panny Nichols, które odłączyły się od matki. Ta została w szopie i wołała do córek, aby nie podchodziły za blisko jeziora. Grupę uzupełniał D. MacNaughton, rzeźnik.

 Czas naglił. Od ostatniego wyrzutu minęło kilka godzin, był to jeden z tych mniejszych. W zasadzie gdyby zjawisko powtarzało się w pełni regularnie, gejzer tryskałby w ciągu godziny. Przewodnik chciał więc zniechęcić przybyłych, ale ci go nie słuchali. Przecież podejdą tylko na chwilę, na pagórek obok jeziora, to jeszcze daleko, nie będą schodzili do niecki, potem cofną się do chatki i stamtąd zobaczą wybuch. Jedna z panien chciała zrobić zdjęcia. "Jak zdarzy się wypadek, wiesz ze mnie zwolnią" - przekonywał brata przewodnik. Zawołał matkę obu panien, aby przemówiła im do porządku. Jednak panny Nichols po usłyszeniu wołań odwróciły się na chwilę rozbawione, mówiąc że zaraz będą. Jeszcze tylko momencik. Stały na krawędzi wzgórza, w miejscu z widokiem na przelew z misy gejzeru do rzeki.  

 


I właśnie wtedy, gdy wkurzony przewodnik wracał do chaty, nastąpił kolejny wyrzut wody. "Nagle zrobiło się ciemno" - opisywał jeden ze świadków. Była to właśnie jedna z tych dużych erupcji, przekraczająca 400 metrów wysokości. Jak to opisywano, erupcja składała się właściwie z trzech pulsów - pierwszy poszedł pionowo, pozostałe rozchodziły się na boki, zalewając okolicę. Strumienie wrzątku z mułem i kamieniami trysnęły z taką siłą, że zbiły z nóg wracającą panią Nichols, matkę niesfornych panien. Przewodnik złapał ją zanim woda poniosła ją w dół stoku i pod gradem opadających sporych kamieni jakoś dociągnął ją do chaty. Doznali na szczęście niewielkich poparzeń. Za parę chwil do chaty dotarło dwóch innych poparzonych i zranionych turystów.  Ponieważ wybuchy gejzeru były dość nieregularne, odczekano jeszcze trochę czasu, licząc na to że pozostali dotrą do chaty samodzielnie. Niestety, nikt z nich się już nie pojawił.

Ciało rzeźnika MacNaughtona znaleziono odrzucone daleko na zboczu. Oceniono, że zmarł z powodu upadku z dużej wysokości. Ciała panien Nichols i Warbricka woda zmyła w dół rzeki, gdzie znaleziono je po kilku godzinach. Były poranione i częściowo obdarte z ubrań. Obecny na miejscu lekarz ocenił, że na szczęście śmierć musiała być natychmiastowa. 

Siły, jakie napędzały gejzer, zaczęły się później wyczerpywać. Po osunięciu ziemi pozom jeziora, z którego strzelał strumień, zmniejszył się, ostatecznie pod koniec listopada 1904 gejzer przestał wybuchać. 

------

* https://www.sooty.nz/waimangu1903.html

* https://paperspast.natlib.govt.nz/newspapers/ESD19030831.2.24

piątek, 29 stycznia 2021

Marsz Śmierci w Hakkoda

Pod koniec XIX wieku Japonia przeszła okres modernizacji i przyjmowania ówczesnych wynalazków, znany jako restauracja Meji. Unowocześniła wtedy też swój sprzęt wojenny, co obudziło tlące się wcześniej ambicje imperialne. Podejmowano ekspansję na północ, wzdłuż łańcucha wysp, a kąskiem, na którym wielu miało ochotę, była dość duża wyspa Sachalin. Podejmowano też próby zajmowania terenów wokół Morza Żółtego. Leżąca blisko Korea i sąsiednia Mandżuria stały się w 1894 roku areną pierwszej wojny japońsko-chińskiej.
Nie było to jednak jedyne państwo dbające o ten region. Tuż po wojnie Rosja podpisała z Chinami pakt, na mocy którego mogła dzierżawić doskonale położone porty w Dalnyj i Port Arthur (dziś Dalian i Lushunkou), dające dostęp zarówno do Morza Żółtego jak i zatoki koreańskiej. Car chciał mieć po tej stronie Azji wygodny port, który mógł być używany cały rok, w odróżnieniu od portów na Syberii i Kamczatce, które okresowo zamarzały, połączony z macierzą przez zbudowaną wspólnie z Chińczykami sieć kolejową.

Tym sposobem między mającą chrapkę na Sachalin a nawet Kamczatkę, oraz równocześnie Mandżurię Japonią a nieodległą Rosją zaczęło narastać napięcie. Było wiadomo, że Rosja ma całkiem sporą flotę morską. Niezbyt nowoczesną, ale wystarczającą aby móc atakować wyspiarski kraj ze wszystkich stron. Po tym jak Chiny zostały osłabione przez wewnętrzne powstanie, Rosja zaczęła stawiać kolejne forty wzdłuż wybrzeża, przedłużając kontrolowane obszary. Realne stawało się odcięcie części Chin, a przynajmniej odcięcie Japonii od terenów w głębi lądu. Ponieważ plany ekspansji były już dość  zaawansowane, to pomimo rozmów dyplomatycznych i prób umówienia się z Rosją na wspólne rozbiory wschodnich Chin, równolegle opracowywano ewentualne drogi ataku, ćwiczono obronę wybrzeża i starano się wyszkolić żołnierzy do walk na trudnych terenach.

Takie było tło wydarzeń ze stycznia 1902 roku.
W tym czasie 5 pułk Japońskiej Armii cesarskiej stacjonował w Aomori, na północy wyspy Honsiu. Region ten doświadcza co roku zim nieco podobnych do tych w Polsce, bez wielkich mrozów ale za to z bardzo obfitymi opadami śniegu. W planach obrony przewidywano, że rosyjska marynarka może zaatakować od północy i ostrzeliwać miejscowości przy wybrzeżu, uniemożliwiając korzystanie z głównych dróg na nizinach; dlatego często ćwiczoną sytuacją było zabezpieczanie i przecieranie szlaków biegnących przez pobliskie góry.  

23 stycznia z pułku wybrano grupę 210 osób, które miały dokonać dwudniowej przeprawy przez góry Hakkoda, w centralnej części półwyspu. Nie są to wysokie góry, najwyższy szczyt ma 1600 metrów. Są to w większości łagodnie nachylone stożki dawnych wulkanów, nie wymagające doświadczenia alpinistycznego. Przypominają trochę Beskidy.
 Wielu żołnierzy pochodziło z bardziej południowych regionów kraju i mieszkało na przybrzeżnych nizinach. Grupa miała więc nabrać doświadczenia w działaniach w warunkach zimowych, w głębokim ściegu, oraz przećwiczyć wspinaczkę górską i transport prowiantu w nierównym terenie. Pierwszy etap wędrówki miał się kończyć w ośrodku turystycznym Tashiro z gorącymi źródłami, gdzie dywizjon miał przenocować i ruszyć w dalszą trasę. Do pokonania było niespełna 20 kilometrów a największym przewyższeniem na trasie był szczyt niewysokiej góry Umatateba (732 m) kilka kilometrów od celu wędrówki.



Początkowo pogoda im sprzyjała, największą trudnością było przebijanie się przez głęboki śnieg, dlatego grupa dotarła na przełęcz niedaleko góry dopiero o 16. Z pewnością przed zachodem słońca dotarliby do celu, lecz tu zaskoczyła ich nagła zmiana pogody. Wiatr wywołujący zamieć i gęste opady śniegu uniemożliwiały dalszą wędrówkę. Wkrótce zapadł zmrok i żołnierze stracili orientację w terenie...
Gdy kolejnego dnia zorientowano się, że dywizja nie wróciła z gór jak było zaplanowane, to początkowo uznano, że widocznie śnieżyca zatrzymała ich przy gorących źródłach, dlatego dopiero 26 stycznia wysłano grupę ratowników, którzy mieli przetrzeć szlak i sprawdzić co się dzieje. Czekali w najbliższej wiosce, spodziewając powrotu kolegów; zapalili nawet duże ognisko aby wskazać drogę, lecz na próżno.

Postanowili więc wyjść im naprzeciw, ale po drodze koło przełęczy natknęli się na kaprala Furanosuke Goko, stojącego w śniegu wysokim po pas. Stał wyprostowany, oparty o broń i półprzytomny i w pierwszej chwili sądzono, że zamarzł na sztywno w trakcie marszu. Niedaleko znaleziono ciała innych żołnierzy. Był 27 stycznia, piąty dzień od wymarszu grupy. Stało się wtedy jasne, że dywizjon wcale nie przeczekiwał zawiei nad gorącymi źródłami, kąpiąc się w ciepłych basenach i ciesząc z takiej przyjemnej odmiany losu. W rzeczywistości stało się coś strasznego.


Tułaczka
Z relacji tych, którzy przeżyli, wyłania się obraz chaosu organizacyjnego. Żołnierzom nie dano strojów do przetrwania dłużej w zimowych warunkach, bo zgodnie z planem mieli w ciągu jednego dnia dotrzeć do gorących źródeł, tam przenocować w chatach i kolejnego dnia wrócić inną trasą robiąc niedużą pętlę. Tymczasem pogoda była znacznie gorsza niż zazwyczaj w rejonie. 25 stycznia w innej części wyspy zanotowano rekordowo niską dla Japonii temperaturę -41 stopni. 

Wiatr powoli wzmagał się w ciągu dnia. Gdy oddział dotarł do przełęczy powyżej górnej granicy lasu warunki stały się nie do zniesienia. Ekipy zajmujące się przecieraniem szlaku na przedzie i osoby ciągnące sanie z obciążeniem musiały przystawać i często się wymieniać. Jeszcze przed końcem dnia pojawiły się pierwsze osoby z odmrożeniami. Niektórzy żołnierze wzięli zbyt lekkie ubranie pod płaszczem, bo nie spodziewali się, że przemaszerowanie 20 kilometrów będzie tak wyglądać.

Na samym początku wojskowi odrzucili ofertę mieszkańców okolicy, że ci dadzą im przewodnika znającego teren. Zamiast tego posługiwali się tylko mapą i kompasem. Gdy na przełęczy pod górą, na którą mieli się wspinać, śnieg stał się głębszy, żołnierze zatrzymali się, bo przebijanie przez zaspy zmęczyło ekipy ciągnące sanie. Już wtedy rozważano odwrót i zjazd na niziny, ale dowódcy nakazali maszerować dalej. Kompas zamarzł, więc oddział zaczął się orientować wedle topografii. Wiedzieli mniej więcej w którą stronę od góry należało iść do gorących źródeł. 

Kadr z filmu Mt Hakkoda z 1977

Z powodu dużego opóźniania marszu przez ciągnących sanie, którzy zostawali za daleko w tyle, zdecydowano się je porzucić. Zapasy i inne przedmioty, w tym metalowy kocioł, żołnierze nieśli dalej w rękach, co wcale ich nie przyspieszyło.
Gdy dotarli do granicy lasu, za którym znajdował się cel ich wędrówki, nie mogli znaleźć szlaku. Słońce zaszło, szybko zrobiło się ciemno. Zdecydowano więc wykopać okop w śniegu i w takim zagłębieniu przeczekać noc. 

W dużej kupie wszystkim miało być cieplej, rozpalono też opał ale ogrzanie wszystkich czy rozmrożenie jedzenia było trudne. Mimo wkopania się w śnieg na ponad dwa metry na dnie okopów nie było podłoża. Szacuje się, że w dolinie mogło być wtedy 3 do 6 metrów śniegu. Kocioł, ogniska czy stosy węgla po zapaleniu zapadały się wgłąb i gasiła je wytopiona woda. Żołnierze nie byli przeszkoleni z przetrwania w zimowych warunkach i nie wiedzieli jak poprawnie używać sprzętu ani jak zakryć wykopane schronienie od wiatru. Sytuacja więc wcale nie była bezpieczniejsza. 

Makieta w lokalnym muzeum

 

W drugiej części nocy wysłano kilka osób do lasu aby nazbierały gałęzi na ognisko; nikt nie miał jednak latarek, bo nie planowano marszu nocą, ani siekier z tego samego powodu. Posługujący się nożami żołnierze poranili się, odmrozili palce, nałamali trochę gałęzi, które oblepione śniegiem nie chciały się palić i o mało nie pogubili. W tym momencie dowódcy uznali, że przeszkolenie oddziału z poruszania się w trudnym terenie w zasadzie można uznać za spełnione, z kolei przysypiającym żołnierzom, którzy opierali się o brzegi wykopu, groziło zamarznięcie. Dlatego nie czekając do świtu zarządzili wymarsz i powrót do Aomori wcześniej. Niestety wędrówka po ciemku w zamieci nie była zbyt dobrym pomysłem. Schodząc na wyczucie w dół oddział nie oddalił się od góry, tylko zszedł w bok od właściwej trasy do doliny rzeki. Stamtąd wycofał się ponownie do poprzedniego obozowiska, po drodze zresztą też gubiąc drogę z powodu zawiei, która zasypała ślady. Gdy trochę się rozwidniło wyruszyli ponownie, ale tym razem drogę zatrzymało im urwisko nad wąwozem. Wychodziło na to, że ponownie zeszli w bok, do doliny rzeki.

W pewnym momencie jeden z żołnierzy zaczął przekonywać dowódców, że chyba wie w którą powinno się iść stronę aby dotrzeć do Tashiro ich pierwotnego celu, odległego od tego miejsca o kilka kilometrów. Idąc zgodnie z jego wskazówkami zaczęli iść w dół rzeki Komagome. Były to niezły szlak, gdyby ich celem było zejście na nizinę, ale gorące źródła znajdowały się w rzeczywistości w górę rzeki, toteż grupa oddalała się od zamieszkanych miejsc. Zorientowano się, że to zły szlak, ale wszyscy byli już tak zmęczeni i zrezygnowani, że nie chcieli robić jeszcze jednego kółka po tym samym terenie. Rzeka biegła w wąwozie, toteż po jej przekroczeniu musieli wspinać się na strome zbocza. Podczas tego manewru kilka osób spadło i zginęło; jeden z poruczników wpadł do rzeki i umarł z wyczerpania. 

Nie postąpiono teraz zbyt racjonalnie i zamiast przeczekać zamieć w wąwozie, gdzie przynajmniej byli osłonięci od wiatru, żołnierze wyszli na płaski, odsłonięty teren i szli na wyczucie szukając jakiejś osłony. Niemal jedna czwarta z nich odłączyła się podczas tego marszu i zaginęła. W końcu postanowili przeczekać noc na całkowicie odsłoniętym terenie. Wszystkie dotychczasowe próby znalezienia drogi, w tym marsz do doliny, z powrotem, znów do doliny, przez rzekę, na klif a potem błądzenie po pustkowiach zajęły im cały dzień ale jak na ironię miejsce drugiego postoju znajdowało się niespełna kilometr od pierwszego.

Nie mieli łopat do kopania w śniegu. Część sprzętu zgubiono, a część zniknęła wraz z zagubionymi. Dlatego zdecydowano się na radykalne rozwiązanie - cała grupa stanęła blisko siebie w kole, wewnątrz stali najbardziej odmrożeni i dowódcy, na obrzeżach ci, którzy czuli się na siłach. Oparci o siebie żołnierze dreptali w miejscu, rozcierali się i dla zachowania przytomności śpiewali patriotyczne piosenki. Niektórzy żołnierze ostatecznie zasypiali i padali jeden na drugiego w śnieg, inni oddalali się od grupy i gubili w zamieci. Tak minęła druga noc.



Przed świtem trzeciego dnia przeliczono grupę i po stwierdzeniu, że jedna-trzecia zamarzła, zdecydowano ruszyć dalej. W końcu oddział znalazł się na terenie w widłach dwóch rzek, otoczonym klifami. Dalej nie dało się iść. Wedle nie potwierdzonych przez wszystkich relacji jeden z dowódców miał wtedy powiedzieć, że rozwiązuje ten tymczasowy dywizjon i żołnierze mogą się ratować sami. Miało to wywołać panikę wśród obecnych. Kilka osób zeskoczyło na dno wąwozu, myśląc, że zejdą na niziny wzdłuż brzegu, część wpadła do wody i zniknęła, kilkanaście osób odbiegło w przeciwnym kierunku, oczekując że idąc cały czas w dół dotrą do jakiejś wioski. Niektórzy pobiegli w stronę najbliższego lasu z zamiarem zbudowania tratwy. Pozostała grupa trzymała się jednak razem. 
Nad ranem kilkanaście osób udało się na zwiad, szukając drogi do najbliższej wioski. Po kilku godzinach wrócili z informacją, że wypatrzyli z daleka tereny zamieszkane i było przynajmniej wiadomo w którą stronę iść. Wszyscy byli już poważnie chorzy i zmęczeni, więc marsz zajął im większość dnia. Do miejsca trzeciego obozu dotrwało tylko 71 żołnierzy, którzy musieli przeczekać noc w podobny sposób co poprzednio.

O świcie czwartego dnia pogoda na chwilę się poprawiła a na horyzoncie widać już było port. Wyglądało na to, że są naprawdę blisko. Jednak gdy wyruszyli ponownie nastała zamieć i śnieżyca i trudno się było zorientować w terenie.  Jeden z obecnych oglądając mapę stwierdził, że chyba wie jak dotrzeć do ośrodka nad gorącymi źródłami. Było to tylko kilka kilometrów od tego miejsca. Zgubili jednak drogę i zmuszeni byli przestać w grupie kolejną noc. Ostateczne korzystając z nieco lepszej pogody postanowiono iść wzdłuż doliny w dół.

Piątego dnia przed świtem grupa dotarła do miejsca, gdzie droga rozdzielała się.  Idąc w jedną, wzdłuż rzeki, żołnierze zeszliby na niziny, ale omijając najbliższą wioskę. W stronę wioski biegła druga droga, zgodna z innym strumieniem, ale nie było pewne jakie są warunki po drodze. W obliczu ryzyka, że wszyscy pobłądzą, postanowiono się podzielić - kilka osób miało pójść z kapitanem Kaminari w lewo, w stronę wioski, reszta z kapitanem Kuraishi w prawo, wzdłuż rzeki

Pierwsza grupa szła dolinką potoku w stronę najbliższej wioski, ale trudne warunki i silny wiatr wiejący wzdłuż doliny przerzedziły ich szeregi. Ostatecznie na sam koniec zostały cztery osoby. Niejaki Suzuki wspiął się na wyżynę, aby zobaczyć teren, ale nie powrócił. Oikawa stracił przytomność i zmarł na miejscu. Kapitan Kaminari i kapral Goto wspięli się wyżej. Byli niedaleko niższej przełęczy, za nią miała znajdować się wioska. Kapitan opadł z sił i nakazał Goto aby szedł przodem i zawiadomił mieszkańców wioski.

Kilka godzin później ekipa poszukiwaczy z Aomori natknęła się na Goto, stojącego w śniegu półprzytomnie. Szeptał imię kapitana Kaminari. Kapitana znaleziono leżącego sto metrów dalej. Próbowano go ratować środkami pobudzającymi, ale ciało było tak zmarznięte, że igła nie chciała wbić się w skórę. Nieco dalej w dolince leżały inne ciała. Ocalonego sprowadzono do wioski i wysłano wiadomość do Aomori.

Pomnik Goto upamiętniający wydarzenie

 

Poszukiwania

Nie był to jednak koniec tragedii. Druga grupa, która szła wzdłuż rzeki, nie wiedziała, że kilka kilometrów od nich formowane są oddziały ratunkowe. Jeszcze tego samego dnia dotarli do miejsca, gdzie dalszą drogę zagradzało im urwisko nad wodospadem. Niektórzy wpadli w rozpacz. Jedna osoba zrzuciła ubranie i wskoczyła do rzeki, parę osób zaczęło wspinać się na urwisko i spadło z dużej wysokości. Grupa musiała spędzić noc w zagłębieniach pod klifem, dających jako taką osłonę przed wiatrem.

Ekipy poszukiwawcze zaczęły znajdować coraz więcej ciał, w zasadzie nie spodziewali się znaleźć żywych. Nieoczekiwanie z wąwozu rzeki wyłonił się kapitan Kuraishi, który po dwóch dniach czekania nad wodospadem postanowił poszukać bezpiecznego miejsca do wspinaczki. W tym miejscu ocalono kilka osób, w tym majora Yamaguchiego.

W dolinie rzeki koło miejsca czwartego obozu i wzdłuż trasy marszu grupy doliną znaleziono 30 ciał. Na głównej rzece postawiono kratę, aby wiosną wyławiać ciała tych, którzy zginęli w nurcie. Kolejnych kilkadziesiąt leżało na szerokim obszarze między drugim a trzecim obozem. 36 ciał leżało wokół drugiego obozu. Pojedyncze odnajdywały się  niedaleko postoju pod wodospadem, inne opodal głównego szlaku lub w górę rzeki. 31 stycznia przypadkiem odnaleziono dwie osoby, które przeżyły w chatce wypalaczy węgla drzewnego. Szeregowy Abe mówił, że już trzeciego dnia, po nieudanym obozie na otwartym powietrzu, gdy wiele osób rozpierzchło się na różne strony, wyszedł z małą grupą mniej więcej w stronę wioski. Potem nie pamiętał drogi. Ocknął się wraz kapralem Miurą koło chatki wypalaczy (wedle niektórych źródeł schowali się właściwie nie w chatce tylko w piecu do wypalania). Wokół leżało 16 ciał. Kilkanaście ciał leżało w niewielkim lesie koło trzeciego obozu.

2 lutego po trzęsieniu ziemi ekipy natknęły się na sierżanta Hasegawę z trzema innymi osobami (dwie zmarły potem w szpitalu). Był w grupie żołnierzy, który oddzielili się trzeciego dnia, po tym jak żołnierze zaczęli panikować. Poszli w przeciwnym kierunku i koło lasu znaleźli chatkę wypalaczy węgla. Tam grupa rozpaliła ogień przy pomocy ocalonych zapałek i podtrzymywało do kolejnego dnia, gdy przysypiający żołnierze zaczęli się obawiać, że drewniana chatka zapali się i w czasie snu spłoną. Kolejne dni spędzili w letargu, bez jedzenia, do czasu aż trzęsienie uszkodziło dach chatki i zmusiło ich do wyjścia. Ostatnia ocalała osoba jaką znaleziono tego samego dnia, odłączyła się od grupy gdy zorientowano się, że idą w złą stronę, przeszła w górę doliny rzeki i odnaleźli ją mieszkańcy Tashiro.

W całym zdarzeniu zginęło 199 żołnierzy, w tym kilku ocalałych, którzy zmarli w szpitalu. Z pozostałych 11 większość doznała odmrożeń kończyn wymagających amputacji. Ostatnie poszukiwane ciało znaleziono 28 maja, po roztopach. Później oceniono. że w sumie najlepiej poradziły sobie osoby mające już jakieś doświadczenie w zimowych warunkach, które jeszcze przed wyruszeniem porządniej się opatuliły, owinęły stopy czymś nieprzemakalnym lub wepchały gazety pod płaszcz na wypadek zimnego wiatru. Wśród nich było kilka osób wyższych stopniem, które być może miały lepszej jakości płaszcze. 

Miejsce pierwszego obozu, z wykopanym w śniegu okopem, znajdowało się po drugiej stronie lasu niż ośrodek z gorącymi źródłami. W najbliższym punkcie znajdowali się niespełna 1,5 km od celu. Spekulowano więc później, czy najbezpieczniejszą opcją byłaby próba przebicia jeszcze pierwszego dnia na przełaj przez las, który przynajmniej osłaniałby ich przed wiatrem. 

Tajemnica majora

Sporo spekulacji wywołała śmierć majora Yamaguchiego, którego znaleziono żywego w jaskini koło wodospadu, lecz po kilku dniach zmarł w szpitalu. Oficjalnie przyczyną miały być problemy z krążeniem, jednak rodzinie dano do zrozumienia, że mógł przyspieszyć swoją śmierć, postępując honorowo, bo jako najwyższy stopniem z całej grupy ponosił odpowiedzialność za to co stało się z dywizjonem. Przecieki na temat przypuszczalnego postrzelenia się w brzuch trafiły do prasy i mimo braku oficjalnego potwierdzenia, były długi czas powtarzane. Dopiero w latach 90. dotarto do raportu chirurgów, którzy opisywali przebieg leczenia ocalałych. Wynika z niego, że ręce majora były w tak znacznym stopniu odmrożone, że nie był w stanie niczego wziąć do ręki, a co dopiero nabić ręczny pistolet i pociągnąć za cyngiel. Spekulowano nawet, że do jego śmierci mogli się przyczynić inni wojskowi, podając wysoką dawkę chloroformu.[a] [b] Jego śmierć była wygodna, bo w razie czego byłby pierwszym oskarżonym w procesie, który mógłby ujawnić wiele zaniedbań. Zaś plotka o samobójstwie studziła nastroje społeczne - dawano do zrozumienia, że nie ma już po co szukać winnych, skoro jedyny winny sam wymierzył sobie karę.

                                      *   *   *

Dziś trasa, którą szedł oddział, częściowo pokrywa się z drogą Aomori - Towada. Przy niej stoją oznaczenia upamiętniające zdarzenie. Duży, i często odwiedzany pomnik przedstawiający Goko, stojącego prosto i podpartego bronią, znajduje się przy wyciągu narciarskim, w miejscu, które akurat nie odegrało roli w tragedii. Kilka kilometrów dalej, na przełęczy stoi mniejszy pomnik o tej samej formie, stojący prawie w tym samym miejscu, gdzie odnaleziono ocalałego. Dalej wzdłuż drogi tabliczki wyznaczają miejsca kolejnych obozów, ale z tego co się zorientowałem porównując opisy faktycznych miejsc z mapą, są to raczej oznaczenia symboliczne, ustawione mniej więcej na wysokości postojów, które miały miejsce na terenie poza drogą.

Na temat wydarzeń nakręcono film fabularny "Hakkoda" w 1977 roku, i dokumentalny w 2014. 

Wiele źródeł podaje, że to najgorsza katastrofa związana ze wspinaczką górską, ale sytuacja jest niejednoznaczna. Były to wojskowe ćwiczenia a żołnierze nie wspięli się ostatecznie na żadną górę. Równie dobrze za górską tragedię można uznać odwrót wojsk Moore'a podczas wojen napoleońskich w Hiszpanii, kiedy to przerzucone na półwysep oddziały wycofywały się w kierunku Portugalii, nie chcąc konfrontować się z Francuzami. W ciągu kilku dni w grudniu 1808 roku ciężka przeprawa przez ośnieżone góry kosztowała życie 3 tysięcy żołnierzy.

-----------

 https://www.japanese-wiki-corpus.org/history/Death March of Hakkoda Mountains Incident.html

https://zh.wikipedia.org/zh-hant/八甲田雪中行軍遭難事件

[a] https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/19244741/

[b] https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/11345765/
 

środa, 13 grudnia 2017

1930 - Trująca mgła nad Belgią

Leodjum. 6. XII
Nagła śmierć kilkudziesięciu osób w okolicy Leodjum była następstwem gęstej mgły, która wywołała uduszenie się wielu osób, cierpiących na płuca. Według otrzymanych doniesień do wieczora 5 b.m. zmarło 15 osób w Engis, 10 w Flemalle, 9 w Ramet, 10 w Jemappes i po jednej osobie w Amay i Othes. Komisja higjeny rozpoczęła ankietę w tej sprawie.

[Kurjer Wileński, 7 grudnia 1930, Academica.edu.pl]
Belgia była w latach międzywojennych wysoce uprzemysłowionym krajem. Znajdowało się tam wiele kopalń węgla kamiennego, rozwinęło się hutnictwo i przemysł. Jednym z miejsc, w którym fabryki takie zagęściły się silnie, była dolina rzeki Mozy na północ od Liege. Na krótkim odcinku o długości 20 kilometrów zlokalizowane były cztery duże koksownie, trzy walcownie, cztery huty szkła i trzy huty cynku, fabryka nawozów sztucznych oraz kilka mniejszych zakładów. Najnowszym była uruchomiona w 1930 roku huta cynku w Tilleur.
Każda taka fabryka spalała na swoje potrzeby ogromne ilości węgla, dym trafiał do powietrza. Huty cynku przerabiały rudy siarczkowe poprzez powolne prażenie, zasiarczone spaliny trafiały do powietrza. Na dodatek użytek fluorytu jako topnika powodował, że dymy z hut zawierały znaczne ilości fluorowodoru. Dopóki silny wiatr znad morza przewietrzał dolinę między wzgórzami, nie było problemu.

Na początku grudnia 1930 sytuacja uległa jednak zmianie. Temperatura bardzo spadła, wyż nad Europą zatrzymał normalną cyrkulację, pojawiła się inwersja temperatury - powietrze w warstwach przyziemnych było wyraźnie chłodniejsze od tego powyżej. W takiej sytuacji ustaje konwekcja, ciepłe spaliny z kominów fabryk ochładzają się w przyziemnych warstwach atmosfery. Po dotarciu do granicy inwersji napotykają powietrze równie ciepłe lub cieplejsze. Przestają się zatem unosić i rozpływają się na boki, gromadząc w przestrzeni nad ziemią. Gdy ukształtowanie terenu sprzyja zaleganiu "jeziora" wychłodzonego powietrza a wiatr jest słaby, dymiące kominy domów i fabryk generują poważne zadymienie, które w połączeniu z mgłą w wilgotnym powietrzu tworzy smog. Właśnie dlatego miasta położone na terenach o charakterze kotliny bądź doliny mają zimą duży problem z jakością powietrza.

Smog w dolinie Mozy z dniach 1-5 grudnia osiągnął wyjątkowe natężenie. Widoczność silnie spadła, a ludzie o wrażliwym układzie oddechowym zaczynali się dusić, odczuwając palenie w piersi. Mieszanka pyłów, sadzy, tlenku węgla, tlenków siarki i fluorowodoru utrzymująca się na terenie zamieszkanym przez kilka tysięcy osób, zabiła w krótkim czasie 65 osób. Wiatr powiewał słabo od wschodu, dlatego chmura zaczynała się zaraz za Liege ale nie obejmowała miasta, rozwiewała się dopiero za Huy, gdzie teren wokół doliny wyraźnie spłaszczał się.

Zdarzenie wywołało duże zaskoczenie. Początkowo władze uznały, że przyczyną zgonów był po prostu chłód, doniesienia jakoby przyczynił się do tego dym z niedawno otwartych fabryk dementowano jako plotki. Jednak incydenty trującej mgły zaczęły się powtarzać. Po dwóch dniach ze smogiem w lutym 1931 zachorowało kilkadziesiąt osób. Kolejny, trwający kilka dni incydent smogowy z połowy kwietnia spowodował masowe padnięcie wypasanego w dolinie bydła. Po protestach i marszach lokalnej ludności, sprawę zaczęto wreszcie porządnie badać. Komisja ministerstwa zdrowia opisała, że w wyniku zastoju powietrza, dużych emisji tlenków siarki z 27 okolicznych zakładów przemysłowych i mgły znad morza, w dolinie powstała kwaśna mgła kwasu siarkowego IV, który podrażniał płuca. W późniejszym latach inny badacz większą rolę przypisał związkom fluoru, głównie w formie kwasu fluorokrzemowego.[1]

Był to najgorszy taki przypadek w Europie aż do Wielkiego Smogu w Londynie w grudniu 1952 roku, kiedy to kilka dni silnego zadymienia przyczyniło się do śmierci kilkunastu tysięcy ludzi.

------
* http://www.thelancet.com/journals/lancet/article/PIIS0140-6736(00)04135-0/fulltext
*  http://www.soe.uoguelph.ca/webfiles/gej/AQ2017/Wagner/index.html

[1] http://nailaturr.blogspot.com/2012/03/fog-disaster-in-meuse-valley-1930.html

wtorek, 31 stycznia 2017

Cykle Milankovicia, czyli naturalne zmiany klimatu

Czy istnieją jakieś naturalne procesy, które wpływają na klimat Ziemi? I to tak bardzo, że decydują o tym, czy będzie na niej ciepło i przyjemnie, czy może zimno i lodowato? Owszem, znamy takie zjawiska i potrafimy przewidzieć ich skutki w przyszłości. Jednymi z nich są cykle Milankovicia, przewidziane teoretycznie w latach 40. przez serbskiego astronoma. Drobne wahania ziemskiej orbity i osi powodują zmianę nasłonecznienia półkul, co przy długim czasie oddziaływań może wpływać na klimat globalnie.


Precesja
Pierwszy efekt jest związany z precesją osi obrotu planety. Ziemia wiruje z dostateczną prędkością aby jej usytuowanie przestrzenne stabilizował efekt żyroskopowy. Jest jak bączek który po rozkręceniu nie przewraca się, bo tajemnicza siła utrzymuje go w pionie. Efekt ten jednakowoż nie jest wciąż dostatecznie silny aby całkiem oprzeć się zaburzeniom. Oddziaływania grawitacyjne słońca i księżyca, nie działające na oś zupełnie prostopadle z powodu jej lekkiego przekrzywienia, powodują że oś zatacza koło w długim okresie około 26 tysięcy lat.
Sam ten fakt nie miał by specjalnego znaczenia dla klimatu, gdyby orbita ziemi była zupełnie kolista. Jest jednak elipsą, toteż raz Ziemia jest bliżej słońca a raz dalej. Może się to wydać zaskakujące, ale Ziemia jest najbliżej słońca wtedy, gdy panuje u nas zima, dokładnie 3-4 stycznia, a najdalej w lipcu. Wynika to tylko stąd, że aktualnie oś ziemi jest skierowana w okolice Gwiazdy Polarnej. W takim ustawieniu zimą biegun północny jest skierowany nieco od słońca a latem nieco do, a to właśnie różnice nasłonecznienia mają dla danej półkuli najistotniejsze znaczenie jeśli chodzi o pogodę sezonową.
Do tego dochodzi cykl obrotu w przestrzeni punktów aphelium (najdalej) i peryhelium (najbliżej), powodujący, że trochę doganiają zmiany precesyjne. W efekcie co 21 tysięcy lat dana półkula doznaje zimy bądź w największym oddaleniu bądź w największym zbliżeniu

Za kilka  tysięcy lat precesja skieruje oś ziemi w inną stronę, wówczas w trakcie naszej, północnopólkulowej zimy ziemia będzie najdalej a w czasie lata najbliżej. I znów, samo to nie miało by wielkiego znaczenia dla klimatu, bo w końca raz bardziej przygrzeje jedną półkulę a raz drugą, gdyby nie fakt że najwięcej lądów jest położonych na półkuli północnej. Lądy mają to do siebie że część ich stanowią góry i wyżyny, tereny położone wyżej niż średni poziom morza a co za tym idzie nieco chłodniejsze. Niektóre tak bardzo, że lodowce utrzymują się tam cały rok. Lądy ponadto łatwiej się wychładzają niż morza. Morze pod wpływem mrozu częściowo zamarza, lecz cyrkulacja powoduje, że tuż pod lodem woda ma zwykle kilka stopni na plusie, co hamuje narastanie warstwy lodu a za sprawą pewnego przewodnictwa cieplnego lodu, także zbytnie ochładzanie się powietrza. Nic więc dziwnego, że na naszej półkuli zimą jądrami mrozu z których na okoliczne tereny spływa najchłodniejsze powietrze, nie jest ocean arktyczny, tylko wielki obszar lądowy Syberii, Kanady i czapa lodowcowa Grenlandii.

Gdy precesja spowoduje, że na półkuli z przewagą lądów największe oddalenie nałoży się na okres zimowy a zbliżenie na letni, te drobne zmiany natężenia promieniowania spowodują zaostrzenie klimatu. Zimy będą nieco zimniejsze a lata nieco cieplejsze. Wbrew pozorom nie nastąpi jednak całkowite "wyrównanie" na zasadzie tu trochę na plus, tam na minus więc wychodzi na zero. Zimą spada śnieg, który odbija promienie słońca i potem gdy przychodzi cieplejsza pora utrudnia nagrzewanie powietrza. Zimniejsze zimy to więcej śniegu i dłuższe jego topnienie. Więcej śniegu to także więcej pożywki dla lodowców górskich. Dla trwania lodowca mniejsze znaczenie ma to jak bardzo stopnieje latem, a większe ile urośnie zimą. Zmiany precesji wobec eliptycznej orbity powodują zatem, że na półkuli z przewagą lądów, co pewien czas lodowce łatwiej przybierają na wadze.

Zmiana elipsy
Ale eliptyczna orbita Ziemi wiąże się z drugim efektem - otóż stopień tego jak bardzo jest ona spłaszczona (ekscentryczność), nie jest stały. Oddziaływania planet powodują, że raz jest nieco bardziej wydłużona a raz nieco bardziej kolista. Jest to proces trochę nieregularny, ale można go opisać jako cykl długi na 100 tysięcy lat.Co to powoduje? 

Bardziej kołowa orbita to także średnio rzecz biorąc nieco większa odległość od słońca, co ma wpływ na nasłonecznienie całej planety. Ilość energii docierającej do Ziemi przez cały rok zmniejsza się wtedy w stosunku do stanu gdy orbita jest bardziej eliptyczna, o około 0,1%. Dodatkowo większa ekscentryczność orbity wzmacnia efekt klimatyczny związany z precesją osi. Okresy największej eliptyczności orbity bardzo dobrze nakładają się na okresy przerw między epokami lodowcowymi.

Zmiana pochylenia osi
Ale powróćmy do osi ziemi. Oprócz tego, że wykonuje ona w długim okresie obroty precesyjne, to dodatkowo nie jest stale przekrzywiona wobec orbity o taki sam kąt. Obecnie jest odchylona od kierunku prostopadłego o 23,5°, może jednak naprostować się do 21° lub bardziej przekrzywić do 24,5°.

Przekrzywienie osi ziemi przy jej stałym (w krótkim czasie) położeniu, powoduje dwa ważne efekty związane z naświetleniem - słońce nie pada dokładnie prostopadle na ląd tylko na równiku, lecz każdego dnia odchyla się od niego nieco na północ lub południe. W dniu przesilenia zimowego północnego, gdy oś jest najbardziej odchylona od słońca, świeci ono w zenicie 23,5° na południe od równika, a w dniu przesilenia letniego, 23,5° na północ. Dokładnie na równiku świeci w zenicie dwa razy do roku w równonoc. Linie maksymalnego odchylenia od równika to zwrotniki, a strefa między nimi, to strefa międzyzwrotnikowa. Jest ona najlepiej oświetlona a co za tym idzie najgorętsza.

Drugi natomiast efekt to istnienie stref polarnych. W dniu przesilenia zimowego oś ziemi jest odchylona w stronę przeciwną niż słońce, i to o kąt 23,5°. Obszar oddalony o tyleż od bieguna jest wówczas zacieniony całą dobę, panuje tam noc polarna, co stwarza idealne warunki dla wychładzania powietrza i powierzchni. W miarę upływu dni od przesilenia słońce zaczyna docierać coraz dalej aż w dniu równonocy pojawia się na samym biegunie. W związku z tym trwająca pół roku noc polarna występuje tylko na samym biegunie, wbrew częstemu mniemaniu, że tyle trwa noc za kołem podbiegunowym ogółem. Na polskiej stacji arktycznej Hornsund noc polarna trwa 3,5 miesiąca a nie 6.

Co takiego powoduje dla tych stref zmiana pochylenia osi? Gdy jest bardziej pochylona, strefa międzyzwrotnikowa się poszerza, toteż pasy dziennych górowań w zenicie oddalają się, a obszary po przeciwnej stronie niż aktualnie najlepiej doświetlane, widzą słońce pod nieco większym kątem. Efekt jest taki że tereny przyrównikowe nieco się ochładzają.
Z kolei przy biegunach większe obszary doznają zarówno nocy polarnej jak i dnia polarnego. Efektem ogólnym jest lekkie schłodzenie obszarów przyrównikowych i lekkie ocieplenie przybiegunowych, czyli większe wyrównanie temperatur globalnych.
Większe naprostowanie osi (zmniejszenie pochylenia) lekko ochładza tereny przybiegunowe a nagrzewa równikowe.

Nie miało by to znaczenia na planecie o równomiernym rozłożeniu lądów, ale w naszym przypadku najwięcej lądów znajduje się na północ od równika. A te, jak wspominałem, chętniej ulegają zlodzeniu niż morza.

Suma czyli jak rosną lodowce
Te cykliczne zjawiska różnie się na siebie nakładają, wywołując globalne lub lokalne zmiany ilości energii ze słońca. W najbardziej sprzyjającym układzie zmiany całkowitej energii sięgają do 10%.
Ochłodzeniom sprzyja sytuacja, gdy oś ziemi jest bardziej naprostowana (mniejszy kąt), gdy aphelium następuje gdy na półkuli z przewagą lądów jest zima i gdy orbita jest bardziej zaokrąglona, co ochładza ciepłą porę roku na całej planecie. Wówczas powierzchnia lodowców w górach i na wyżynach przyrasta i daje o sobie znać dodatnie sprzężenie zwrotne - więcej lodu to więcej odbitego słońca i mniejszy stopień nagrzania powietrza. Mniejsze nagrzanie powietrza to mniejsze topnienie i zwiększenie powierzchni lodowców. W przypadku grubych czap lodowcowych znaczenia nabiera też wzrost wysokości górnej części lodowca, którego szczyt dociera do chłodniejszych warstw atmosfery. 

Wszystkie te efekty powodują, że przy niewielkim wymuszeniu ochłodzenia związanym z cyklami nasłonecznienia, na lądach następują zmiany potęgujące efekt, i zwiększające ochładzanie. Duże ochłodzenie półkuli z przewagą lądów, na których lodowce narastają łatwiej niż na morzu, przekładają się na ochłodzenie klimatu globalnie.

Prześledzenie historii epok lodowcowych i okresów ciepłych przekonuje, że w dużym stopniu nakładanie się tych trzech cykli tłumaczy epizody ochłodzenia i ocieplenia, najlepszą korelację widać dla precesji i ekscentryczności orbity. Istnieją pewne rozbieżności, mogące wiązać się z procesami tektonicznymi czy położeniem Układu Słonecznego w galaktyce, ale w dużym stopniu tłumaczą dlaczego ocieplenia i ochłodzenia następują w pewnych określonych latach.

Jak będzie?
No właśnie. Te procesy zachodzą cały czas. 12 tysięcy lat temu zakończyła się dzięki nim epoka lodowcowa. Co zatem rysuje się w przyszłości? Coś takiego:

Niemal idealne nałożenie się peryhelium i zimy półkuli północnej, ulega rozstrojeniu. Już teraz są oddzielone o kilkanaście dni (przesilenie 22-23 grudnia, peryhelium 3-4 stycznia) a w miarę upływu czasu odchylenie będzie rosło.
Nachylenie osi ziemi wobec orbity zmniejsza się z szybkością 0,011* rocznie.
Kolistość orbity rośnie.

Wygląda zatem na to, że wszystkie efekty zmierzają ku ochłodzeniu. Obecny okres klimatyczny, holocen, rozpoczęty 12 tysięcy lat temu po zakończeniu epoki lodowcowej, osiągnął maksimum temperatur około 6 tysięcy lat temu. Od tego czasu średnie temperatury spadały. Lokalne minimum nastąpiło pod koniec średniowiecza i w renesansie, w okresie tzw. "małej epoki lodowcowej" gdy to swoje dołożyło słońce o wyjątkowo małej aktywności. Zgodnie z obliczeniami wymuszenia związane z cyklami Milankovicia powinny wywołać niezwykle powolny spadek temperatur globalnych. W ciągu ostatnich 100 lat byłby to spadek o 0,01K, właściwie trudny do zauważenia, w sumie można by było uznać klimat za stabilny. Dalsze ochładzanie następowałoby na tyle wolno, że ochłodzenie się klimatu Polski do obecnego w Szwecji zajęłoby kilkanaście wieków, a epoka lodowcowa pojawiłaby się dopiero za kilka tysięcy lat.

Zatem my i nasze prawnuki możemy spać spokojnie. Lądolód w Warszawie to rzecz która wprawdzie się zdarzy, ale wówczas gdy nie będzie już ani potomków którzy nas będą pamiętać, ani też pewnie i Polski.

Tymczasem...
Tymczasem wbrew przewidywaniom wynikłym z cykli zmian nasłonecznienia, w ciągu ostatnich 150 lat temperatura na ziemi wzrosła o 1 stopień. Jest to sytuacja bez precedensu, bo nie dość że następuje niezwykle szybko, to jeszcze wbrew wymuszeniom które w ciągu kilkuset ostatnich tysięcy lat regulowały klimat planety. Wygląda więc na to, że nie jest to zmiana naturalna. I jak na razie nie udowodniono aby odpowiadał za to czynnik w pełni naturalny, nie związany z destrukcyjnymi działaniami ludzkiej cywilizacji.


sobota, 19 listopada 2016

Tsunami, Fukushima i co dalej?

Zaciekawiło mnie jak wygląda sytuacja w strefie skażonej po awarii w elektrowni w Fukushimie. Mówiło się, że po dekontaminacji do wielu miejsc będzie można wrócić, że nie będzie jak w Czarnobylu, gdzie zamknięto ogromny kawał terenu, w którym już teraz napromieniowanie mieści się w normach.

Zacznijmy może od pewnego nieporozumienia - elektrownia nazywała się Fukushima I, ale została nazwana od nazwy prefektury. Główne miasto rejonu Fukushima leży daleko od elektrowni i nie uległo skażeniu.

Jedną z ewakuowanych miejscowości była wieś Kawauchi w prefekturze Fukushima, leżąca 20 km od elektrowni, skąd wysiedlono 2,7 tysiąca osób. Mniej skażona, zachodnia połowa została ponownie otwarta w marcu 2012 roku, bardziej skażona wschodnia została podzielona na dwie strefy, jedna z możliwością czasowego przebywania. Cały czas trwała dekontaminacja, usuwanie skażonych materiałów budowlanych, wymiana ziemi. W roku 2014 kolejna część wsi została otwarta. Ostatnie domy uznano za bezpieczne w czerwcu tego roku. Do wsi wróciła większość dawnych mieszkańców.
http://www.fukushima...ews.html?id=686

Najbliżej elektrowni znajduje się miasto Okuma, elektrownia leżała na przedmieściach. Dzielnice przybrzeżne (te których nie zniszczyło tsunami) pozostają zamknięte, mają zostać przekształcone w rezerwat, bardziej oddalone dzielnice są strefą czasowego przebywania, możliwy był powrót mieszkańców do osiedli na obszarze górskim. Aktualny plan jest taki aby zbudować nową dzielnicę na lesistym stoku, który został mało dotknięty opadem.

Miasto Naraha leży bardzo blisko elektrowni, ale kierunek wiatrów spowodował, że skażenie było niewielkie. Większym problemem były zniszczenia po tsunami, które objęły większość terenu. W 2015 roku obowiązek ewakuacji zniesiono w całym mieście. W tym roku zaczęła się odbudowa domów.
http://www.dw.com/en...ping/a-19104019

Wieś Katsuaro leży dalej niż 20 km od elektrowni ale dokładnie na osi opadu radioaktywnego, dlatego też została ewakuowana. Po dwóch latach teren podzielono na trzy strefy, jedną z możliwością stałego powrotu, drugą z możliwością przebywania czasowego i mniejszą strefę zamkniętą. W miarę upływu czasu i dekontaminacji zmniejszano restrykcje i od czerwca tego roku 90% obszaru miejskiego jest otwarta. Na razie chęć powrotu wyraziło tylko 10% mieszkańców. Oprócz strachu przyczyną jest zapewne brak komunikacji (zniszczonych podczas trzęsienia dróg nie naprawiano) i otwartych sklepów.
http://www.asahi.com...1606120031.html

Miasto Tamura ewakuowano, ale już w 2014 roku zniesiono obowiązek ewakuacji, do domów wróciło ok. 1/3 dawnych mieszkańców. W Minamisona, gdzie 1100 osób zginęło podczas tsunami, obowiązek ewakuacji zniesiono  już w 2012 roku. chęć powrotu wyraziło 80% mieszkańców, o ile będzie do czego:
http://www.japantime...y-independence/

W Hirono mieszkańcy mogli powrócić do domów już w 2012 roku, ale powróciło ok. 1/4 dawnej populacji. W Tamioka teoretycznie już 2013 roku można było powrócić do części miejscowości, ale nakaz ewakuacji przedłużono jeszcze o 5 lat, bo na razie nie ma do czego wracać - część miasta została zmieciona przez tsunami, infrastruktura drogowa i media są dopiero odbudowywane.

Miasta Namie i Futaba pozostają zamknięte.

Do końca 2017 roku nakaz ewakuacji ma zostać zniesiony na 80% obszaru.

Pojawiają się też głosy, że strefa zamknięta została wprowadzona niepotrzebnie i wynika z wyśrubowanych japońskich norm, są bowiem miejsca na świecie w których żyją ludzie a w których promieniowanie tła jest większe niż w zamkniętych miastach:
http://www.bbc.co.uk...d-asia-35761136

sobota, 12 listopada 2016

Budowniczy z Amatrice

Czy można zostać bohaterem, po prostu dobrze wykonując swoją robotę? Jeśli w przyszłości uratuje to komuś życie, to tak.

Sierpniowe trzęsienie ziemi w okolicach włoskiego miasta Amatrice należało do najgorszych w historii kraju. Zginęło w nim 298 osób, a zabytkowe centrum miasta uległo zniszczeniu. Jak zwracano uwagę zawaliły się nie tylko stare budynki, zbudowane z małych kamiennych złomów, ale często też nowe lub modernizowane jak szkoła podstawowa czy ratusz, które w 2012 roku przeszły remont z dostosowaniem do norm antysejsmicznych. Powodem tego mogło być omijanie norm lub użycie słabszych niż zadeklarowane materiałów.

Nie wszyscy jednak tak robili. 88-letni dziś Saro Rubei, były rzeźnik, budował okolicznym mieszkańcom domy o dużej trwałości. Jak sam tłumaczył, od dziecka bał się trzęsień ziemi, dlatego gdy przeniósł się za miasto najpierw zbudował swój dom o mocnej konstrukcji, a potem zaczął budować w tej technologii inne domy. W okolicach Amatrice postawił z dobrze dobraną ekipą kilkadziesiąt domów, głównie domków letniskowych, stosując stalową konstrukcję i sprężony beton. Gdy przeszedł na emeryturę otworzył stajnię i gospodarstwo agroturystyczne.

W czasie trzęsienia ziemi w jego domu jedynie pospadały obrazy i rzeczy z półek, a w ogrodzie stłukły się donice z kwiatami. Już po trzęsieniu przychodzili do niego ludzie ze zbudowanych przezeń budynków, aby podziękować za solidną robotę. Ponoć ani jeden się nie zawalił. W centrum Amatrice zniszczony został między innymi jego dawny dom rodzinny, zginęła w nim jego 90-letnia siostra.

Co ciekawsze, Rosario nie ma formalnego wykształcenia w kierunku architektury. Doświadczenia nabrał sam pomagając na budowach.

-------
*  http://www.repubblica.it/cronaca/2016/09/06/news/il_muratore-eroe_di_amatrice_per_paura_del_terremoto_ho_costruito_case_solide_-147253272/?refresh_ce

czwartek, 6 października 2016

1912 - Makabra ze starej prasy

Mówi się że dzisiejsze gazety nastawione są na silne emocje, i że dziennikarskie hieny lubują się w krwi i drastycznych szczegółach. Tymczasem przeglądając stare gazety mam wrażenie, że już wtedy poczucie wrażliwości tematu było u żurnalistów mocno przytępione, czego dowodem opis tragicznego wypadku z początku minionego wieku:


Śmierć we młynie.
Straszny wypadek zdarzył się we wsi Zemborzycach pod Lublinem. Stefan Ptaszyński, zięć młynarza dzierżawiącego młyn dworski, poszedł nocą doglądać mlewa, a ponieważ był mróz, odział się w kożuch.
Wtem, gdy przechodził koło drąga żelaznego, który jest poruszany przez turbinę, a obraca się podobno sześćdziesiąt razy na minutę, drąg ów schwycił go za kożuch i obracając się tłukł go o podłogę tak, że szczątki ciała rozbryzgane po ścianach i podłodze zbierano potem łyżkami.
 Wybiło nieszczęśliwym człowiekiem dziurę w podłodze, a nogi potrzaskane wpadły przez ten otwór w rzekę, gdzie potem ledwo zdołano je odnaleźć. Żona młynarza obudzona niezwykłym turkotem młyna obudziła męża, żeby poszedł zobaczyć, co się tam stało. Młynarz zerwał się co prędzej, biegnie do młyna, woła zięcia, niema go, nikt się nie odzywa. Wtem spojrzy - a tu kożuch okręcony na drągu. Pobiegł, zastawił turbiny, przypada do kożucha
— Boże Wielki! dziura w podłodze i rozbryzgane ciało! — Zemdlał biedny teść i leży sam jak bez duszy, aż nadszedł ktoś ze służby zbudzonej też znać przez młynarzową.
 Nieboszczyk pozostawił żonę, małe dziecko i rodziców w podeszłym wieku.

[Gazeta Świąteczna 18 lutego 1912 EBUW]
Albo choćby ten wypadek lotniczy z Wielkiej Brytanii:
 ... Lotnik wzniósł się balonem w powietrze. Jeden ze spadochronów nie otworzył się gdy już trzeba było powoli spuszczać się na ziemię i lotnik spadł z wysokości 2 tysięcy stóp. Leciał on z szaloną szybkością i spadając na jabłoń trafił głową w ostry, wystający konar. Jak jabłko nabiła się głowa na konar, odrywając odrazu od ciała, które upadło na ziemię tworząc bezkształtną masę. (...)
[Sport 19 października 1910 EBUW]

sobota, 17 października 2015

Zadeptanie

Co jakiś czas słyszymy o podobnych do siebie tragediach, kiedy to tłum ludzi stratował wiele osób, zwykle media piszą wtedy o "masowej panice". I być może zastanawia nas wówczas jako to możliwe, że duże zbiorowisko całkiem przeciętnych ludzi może zamienić się w żywy walec drogowy pod wpływem nieraz drobnego, nieznaczącego impulsu.
Otóż warto uświadomić sobie, że wiele z tych przypadków nie miało nic wspólnego z histerią czy paniką. Wszystko odbywało się spokojnie aż do momentu gdy ludzie uświadomili sobie, że nie mają jak się ruszyć. I cofnąć.

Do stratowania w tłumie dochodzi w sytuacji gdy złożą się pewne podstawowe czynniki - tłum osiągnie nadmierne zagęszczenie, utrudniające swobodne poruszanie się i zmianę kierunku przez poszczególnych ludzi; swobodny ruch tłumu zostanie zaburzony lub zatrzymany, bądź też poszczególne osoby nie są w stanie iść; wielkość tłumu lub warunki ruchu uniemożliwiają przekazanie informacji o zatrzymaniu ruchu; osoby z tyłu napierają bez opamiętania, z powodu strachu bądź realnego zagrożenia.
Ograniczenie swobody i pola widzenia powodują, że wśród ludzi zaczynają się pojawiać pewne zachowania stadne. Mówi się w takich sytuacjach o psychologii tłumu. Ludzie ograniczeni tłumem zaczynają nabierać skłonności do przejmowania zachowań innych. Niepewność co do dalszego postępowania i rozkład odpowiedzialności powodują, że sugerują się zachowaniami ludzi dookoła. W tłumie może rozprzestrzeniać się histeria i strach, ale też religijne uniesienie czy rozbawienie.  W efekcie tych wszystkich zjawisk tłum może zacząć zachowywać się jak jedna całość - jeśli jakiś czynnik spowoduje, że odpowiednio duża część osób ruszy w jedną stronę, to ruszy tam też cały tłum.
W takiej sytuacji każdy kto upadnie, nie będzie z powodu zagęszczenia w stanie powstać, jeśli zaś ludzie za nim  nie będą mogli zatrzymać się lub go ominąć, to zostanie zadeptany. Przyczyną śmierci są wówczas głównie obrażenia narządów wewnętrznych, urazy głowy, czasem rany spowodowane przez obcasy butów. W przypadku zatamowania ruchu tłumu, napór osób z tyłu może doprowadzać do powstania dużego ciśnienia działającego na ludzi na przedzie, wywołując śmierć w wyniku obrażeń klatki piersiowej lub zamartwicy związanej z niemożliwością wzięcia wdechu.
Przyczyny natomiast dla których doszło do złożenia tych czynników mogą być bardzo różne i niekoniecznie musi być to niekontrolowana panika.

Tylko jedna droga ucieczki
Najgroźniejszymi sytuacjami w których następują zadeptania są te, gdy tłum ucieka przed zagrożeniem mając ograniczoną liczbę zbyt wąskich dróg. Wówczas bowiem ofiarami stać się mogą nie tylko ci, których podeptano w głównym wyjściu, ale też ci którzy nie mogą uciec z powodu zablokowania wyjść przez skłębionych poprzewracanych.
Właśnie to było głównym czynnikiem wpływającym na liczbę ofiar pożaru kościoła Jezuitów w Santiago w Chile do którego doszło 8 grudnia 1863 roku. Pożar rozpoczęty od podpalenia papierowych ozdób od płomienia gazowej lampy szybko rozprzestrzenił się na zasłony i drewniany dach. Wierni w wypełnionym kościele rzucili się oczywiście do ucieczki i do najbliższych wyjść, jak się jednak okazało otwarte były tylko główne drzwi. Po kilkunastu minutach w wejściu utworzyła się wysoka masa poprzewracanych, zgniecionych ludzi, całkowicie blokująca wyjście. Wkrótce pożar objął cały budynek, a na koniec do środka nawy wpadł płonący dach i dzwonnica. Szacuje się że zginęło wtedy między 2 a 3 tysiące ludzi.
Podobny charakter miał pożar teatru w Wiedniu w roku 1881, kiedy to dużą część spośród 384 ofiar stanowili ludzie zadeptani na wąskich schodach. Identyczny przebieg miał też pożar Iroquois Theatre w Chicago w 1903 roku, gdzie wiele osób zginęło na głównych schodach oraz na nie dokończonych schodach ewakuacyjnych. W Polsce z taką sytuacją mieliśmy do czynienia podczas pożaru w hali Stoczni Gdańskiej w 1994 roku, gdzie dużo osób zostało rannych z powodu podeptania w wąskim wyjściu.

W pewnym stopniu odwrotna sytuacja miała miejsce w 1941 w chińskim mieście Chongquing, gdzie w czasie nalotu bombowego duża ilość osób usiłowała schronić się w podziemnym tunelu. W wyniku stratowania na stromych schodach i na ulicy prowadzącej do schronu zginąć mogło nawet 4 tysiące osób.

Tego rodzaju wypadki wymusiły zmiany w zakresie bezpieczeństwa i architektury. Przepisy pożarowe nakazujące aby w budynkach drzwi zewnętrzne stanowiące wyjścia ewakuacyjne otwierały się na zewnątrz wynikają właśnie stąd, iż w wielu katastrofach drzwi otwierane do środka były przymykane przez uciekających. Konieczność dobrego oznakowania dróg ewakuacyjnych wynika stąd, że w razie potrzeby ewakuacji ludzie zazwyczaj podążają w stronę głównego wejścia, które jednak nie musi być jedynym wyjściem; oznakowanie wszystkich dróg powoduje więc rozdzielenie i rozładowanie tłumu.

Na samym początku ktoś się przewrócił
Tragedia na stacji metra w Mińsku w Białorusi, do której doszło w 1995 roku jest przykładem sytuacji gdy tłum nie uciekał przed zagrożeniem a powodem tragedii było przewrócenie się na siebie wielu osób. Ludzie biorący udział w koncercie rockowym chcieli po prostu schronić się przed burzą. Duża ilość osób, szacowana na nawet dwa tysiące, schodziła schodami prowadzącymi do stacji Niemliha. Z powodu deszczu stopnie były śliskie i gdzieś na samym dole ktoś przewrócił się. Na tą osobę przewracały się kolejne nadchodzące z góry na które naciskały następne i zanim zorientowano się w sytuacji na dolnym odcinku schodów znalazło się kłębowisko poprzewracanych sięgające aż do sufitu korytarza. Skutki takiej wydawałoby się banalnej sytuacji były tragiczne - w ścisku zginęło 56 osób. Wiele osób miało rany od kobiecych obcasów.

Bardzo podobny przebieg miała katastrofa w Victoria Hall w Wielkiej Brytanii w 1883 roku. Po koncercie dla dzieci na dużej sali koncertowej ogłoszono, że część z nich dostanie upominki. Należało zgłosić się z biletem do sali za halą a ci, którzy mieli na biletach pewne wylosowane wcześniej numery dostaną prezenty. Przy czym nie podano o które numery chodziło, dlatego do sali z upominkami ruszyły niemal wszystkie.
Droga do sali prowadziła w dół po schodach do podestu, skąd wychodziło się do sali przez drzwi zablokowane w takiej pozycji, że przez szczelinę dzieci mogły przechodzić pojedynczo. Drzwi te dodatkowo otwierały się w stronę schodów, więc nie mogły być szerzej otworzone. Miało to na celu ułatwienie sprawdzenia biletów. Gdy około tysiąca widzów ruszyło w tę stronę, z powodu wspomnianego ograniczenia wyjścia zablokowanymi drzwiami, na korytarzyku ze schodami zrobiło się niezwykle tłoczno. W pewnym momencie ktoś stojący na szczycie schodów potknął się i wszyscy poprzewracali się jak kostki domina, przygniatając tych zgromadzonych na podeście. Nim udało się rozładować tłum, wyciągając dzieci od góry lub przez zablokowane drzwi, z powodu uduszenia zmarło 183 dzieci w wieku od 3 do 14 lat.

Gdy gęstość tłumu przekracza 4-6 osób na metr kwadratowy, możliwy jest mechanizm podobny do reakcji łańcuchowej - losowe osoby przewracające się na inne mogą spowodować przewrócenie się całego sektora. W tej sytuacji na osoby na krawędzi tego obszaru działa nacisk ze strony pozostałych zaś brak go od strony przewróconej grupy. W efekcie ludzie ci mogą być wpychani na leżących i zaczynają po nich deptać.

Tłum napiera na tłum
Inną sytuacją jest przypadek gdy tłum ruszający przejściem napiera na tłum ludzi zgromadzonych w jakimś miejscu i nie mogących ruszyć dalej. Może też być, że w jednym miejscu zderzają się dwa strumienie ludzi napływające z różnych stron. Przykładem tej pierwszej sytuacji była katastrofa na Hillsborough w 1989 roku, kiedy to w wyniku błędnego pokierowania ludźmi, dużą grupę kibiców spóźnionych na mecz pokierowano długim korytarzem na całkowicie napełniony sektor. Osoby które wyszły na sektor, po zorientowaniu się, że nie ma gdzie stać nie mogły się cofnąć, bo z tyłu nadchodziły osoby jeszcze nie zorientowane. Gdy znów te osoby wyszły na przepełniony sektor, też nie mogły się cofnąć, napierane przez osoby z tyłu. W ciągu kilkunastu minut na sektorze znalazło się tak wiele osób, że można było tylko stać, a ci na samym dole zostali przyparci do ogrodzenia. 96 osób zginęło w wyniku przygniecenia i uduszenia.

Taką też przyczynę miała katastrofa na Love Parade w Duisburgu. Organizator popełnił podstawowy błąd podczas planowania, gdyż teren na którym odbywała się wielka impreza, mieszcząca setki tysięcy ludzi, wiodło tylko jedno wejście, będące też wyjściem. Był to tunel pieszy, dość szeroki i wydawałoby się, że wystarczający dla sprawnego przemieszczenia wszystkich uczestników. Okazał się jednak niewystarczający gdy w tym samym czasie kilkutysięczna grupa chciała wyjść z koncertu a inna wejść. Dwa przeciwbieżne strumienie zatrzymały się gdy ścisk osiągnął zbyt duże natężenie. Jednak z obu stron napływały nowe grupy osób, nie wiedzących, że nie ma przejścia. Zanim służby porządkowe zareagowały zawracając wchodzących do tunelu, ścisk stał się tak wielki że 21 osób zmarło wskutek uduszenia.

W czasie późniejszych analiz fizyk Dirk Helbing wykazał, iż najprawdopodobniej zaszło tu zjawisko "zaburzeń tłumu" (crowd turbulence)  związane z tym, że duża ilość osób w odpowiednim zagęszczeniu zachowuje się jak cząsteczki płynu, a więc wykazują małą "ściśliwość" mimo pewnej możliwości ruchu, zwykle w jedną stronę. W takiej sytuacji dochodzi do przenoszenia oddziaływań i kumulowania się małych popchnięć. Fale rozchodzącego się nacisku silnie oddziałują na osoby na samym końcu lub przy twardych przeszkodach. W efekcie do ciężkich obrażeń może dojść nawet bez deptania.[1]

Podobna wydaje się tegoroczna panika w Minie w Arabii Saudyjskiej.
 Jednym z religijnych nakazów Islamu jest obowiązek uczestniczenia przynajmniej raz w życiu w pielgrzymce do Mekki. W zasadzie można ją odbyć indywidualnie w dowolnym terminie, jednak przyjęło się, że ważniejszą jej formą jest Hadżdż odbywany w ciągu kilku dni w pewnym ruchomym okresie. To czasowe ograniczenie wraz z dużą ilością wyznawców i coraz bardziej ułatwionym dojazdem skutkuje tym, że w pielgrzymce biorą udział miliony ludzi na raz.
Pielgrzymka ma kilka charakterystycznych punktów, które należy odwiedzić zanim dotrze się do Wielkiego Meczetu i które stają się niebezpiecznymi "wąskimi gardłami" Za najbardziej niebezpieczne miejsce uważana jest Mina, gdzie odbywa się rytuał "kamienowania szatana". Wierni rzucają kamykami w stronę kamiennej steli aby w ten symboliczny sposób pokazać, że wyrzekają się grzechu. Oznacza to, że do miejsca kamienowania podąża strumień ludzi, z których do pewien czas pewna grupa musi się zatrzymywać przy steli. Ludzie z tyłu powinni poczekać aż tamci odejdą, lecz bywa, że przy zbytnim zagęszczeniu tłumu różne grupy napierają na siebie, co już nie raz było powodem tragedii. Zarządzający tym miejscem stopniowo powiększali stele a nawet zbudowali kilkupiętrowy most, aby rozdzielić strumień ludzi na poziomy, to jednak wiele nie pomogło.
W 1994 roku w ścisku przy steli zginęło 270 osób, w 1998 roku 118, w 2004 roku ścisk powstał na jednym z pięter mostu powodując śmierć 250 osób; w 2006 roku ścisk pojawił się na zewnątrz przed wejściem na most gdzie zginęło 346 osób. Najgorsza taka tragedia miała natomiast miejsce w tunelu pieszym prowadzącym z Miny do Mekki, gdzie w 1990 roku zadeptanych było 1400 osób.

W tym roku ścisk pojawił się na terenie miasteczka namiotów w których tradycyjnie mieszkają pielgrzymi. Kolumna ludzi wracających z mostu przeplatała się na skrzyżowaniu z ludźmi którzy właśnie dojechali. Prawdopodobnie podczas przejazdu eskortowanego samochodu z jakąś ważną osobistością ludzie musieli zatrzymać się na skrzyżowaniu. Ci którzy jeszcze nie dotarli do tego miejsca nic nie wiedzieli, w efekcie z dwóch stron na skrzyżowanie wychodziły setki ludzi. Nie można było zejść na bok, bo sektory namiotów były otoczone murami. Szybko nacisk tłumu stał się tak duży, że ludzie mdleli i padali na ziemię. Zanim udało się ewakuować stamtąd tłum szacowany na kilkanaście tysięcy, wiele osób zmarło, w części z powodu przegrzania związanego z upałem. Liczba ofiar, mimo upływu czasu, nie jest jasna - początkowe relacje mówiły o 800 ofiarach śmiertelnych, wiele osób było jednak w tym momencie zaginionych. Obecnie Saudyjczycy oskarżani są o ukrywanie rozmiaru tragedii zaś nieoficjalne ustalenia dziennikarzy mówią o nawet 1800 ofiarach.

Pewne podobieństwo ma też tragedia na Chodynce w Moskwie w 1896 roku, w czasie koronacji cara Mikołaja II. Ludziom zgromadzonym na błoniach oznajmiono, że rano zostaną im wydane upominki żywnościowe. Warto pamiętać że w tym czasie sytuacja gospodarcza w Rosji była kiepska, biedniejsi ludzie z prowincji głodowali. Dlatego gdy nad ranem otworzono stragany w tą stronę rzuciła się duża część spośród ponad 400 tysięcy zgromadzonych. Niektórzy potykali się a po nich przebiegali inni. Gdy podarki skończyły się a tłum się odsunął, znaleziono ciała ponad 1300 zadeptanych.

Fałszywy alarm i popłoch
Oczywiście są też zdarzenia klasycznej paniki, gdzie jakiś nieznaczący czynnik powoduje przestrach, skłaniający ludzi do tłoczenia się bez opamiętania i sprawdzania, czy coś rzeczywiście miało miejsce. Tak było przecież w omawianym kiedyś na blogu przypadku paniki w kościele św. Krzyża w Warszawie w 1881 roku, kiedy to w czasie wigilijnej mszy prośby o wodę dla omdlałej uznano za wołanie o wodę do pożaru. Wtedy wśród ludzi poprzewracanych na schodach z górnego poziomu zginęło 40 osób.
W 2004 roku w Bagdadzie plotka o tym, że ktoś w tłumie tysięcy pielgrzymów ma bombę, wywołała panikę na moście al-Aaimmah gdzie wskutek zamkniętego przejście na jednym z końców powstał ogromny ścisk. Bariery mostu pękły i wiele osób wpadło do rzeki. W wyniku uduszenia ub utonięcia zginęło 960 osób.
W 2004 roku w świątyni Naina Devi w Indiach, podczas ulewnego deszczu upadła osłona przeciwdeszczowa. Ktoś wśród pielgrzymów zgromadzonych z okazji hinduistycznego święta uznał to za wynik osuwiska. Jego okrzyk wywołał ucieczkę po śliskiej, brukowanej uliczce, a w wyniku poprzewracania się uciekających 140 osób zostało zadeptanych.

Konstrukcja nie wytrzymała
Czasem główną przyczyną zgonów i obrażeń nie jest sam tłum, tylko załamanie jakiejś konstrukcji, poddanej nadmiernemu naciskowi. Tak było w przypadku katastrofy na stadionie w Heysel w Belgii w 1985 roku gdzie kibice jednej drużyny wdarli się na sektor fanów przeciwników. Pod naciskiem uciekających przewrócił się mur oddzielający różne części stadionu i to on był główną przyczyną śmierci 39 osób.
Podobnie rzecz się miała z mało u nas znaną katastrofą w synagodze w Ostrowie Wielkopolskim w 1872 roku. Podczas nabożeństwa zgasły gazowe lampy na galerii na której modliły się kobiety. Przestraszone zbiegły na parter w takiej ilości, że załamały się drewniane schody. Spośród kilkudziesięciu osób które z wysokości jednego piętra spadły na ziemię, zginęło 19 w tym chrześcijańska służąca.

Podsumowanie
Jak widać w wielu podanych wyżej przykładach, panika nie miała zbyt wiele wspólnego z powstaniem niebezpiecznego ścisku, dlatego nagminne używanie tego zwrotu przez media jest niewłaściwe

Profesor Keith Still zajmująca się badaniem zachowań mas ludzi twierdzi wręcz "Ludzie nie giną bo spanikowali, oni panikują bo zaczęli umierać". I o chyba będzie najlepsze podsumowanie.

Polecam jeszcze na koniec dość dobry artykuł na temat zachowań tłumów:
http://www.theguardian.com/world/2015/oct/03/hajj-crush-how-crowd-disasters-happen-and-how-they-can-be-avoided
---------
[1] http://www.citylab.com/crime/2012/07/physics-explain-deadly-crowd-disasters/2550/