Dziś burze z piorunami nie są traktowane jak bardzo duże zagrożenie. Obawiamy się raczej szkód od wiatru czy gradu, może nawet trąby powietrznej, a zagrożenie wywołane piorunami jest dopiero na dalszym miejscu. Prędzej pomyślimy o ryzyku dla sprzętu i elektroniki, niż o ryzyku porażenia, bo zawsze można się gdzieś schować, są prognozy, ostatecznie doniesień medialnych jest po kilka na sezon a większe wypadki zdarzają się rzadko.
W dawnej prasie widać jednak, że kiedyś zagrożenie wywołane samymi tylko piorunami było znaczne. Często burza nie wywołała żadnych poważnych szkód, ale wystarczył jeden piorun w bardzo pechowym miejscu, aby stworzyć duże straty. Pioruny podpalały budynki, od których nieraz zapalały się sąsiednie aż do rozmiaru pożarów miast. Większość budynków nie miała piorunochronów, ani metalowych rynien dochodzących prawie do ziemi. Uderzający piorun spływał po mokrej elewacji, szukał linii mniejszego oporu, wnikał w wilgotne szczeliny czy zawilgocone ściany, odbijając kawały tynku i wybijając dziury; czasem wnikał do środka przez dach, przewód kominowy, ścianę czy okno, gdzie niszczył sprzęty, raził i zabijał mieszkańców. Nieraz domownicy padali nieprzytomni i dzieła śmierci dopełniał pożar. Wiele osób na wsiach pracowało na odsłoniętym terenie, bez możliwości schowania się przy nagłej zmianie pogody, bez szybko jadącego pojazdu, w który można wsiąść i zdążyć przed burzą do domu. Ludzie zaskoczeni przez silną burzę chowali się pod drzewem, szopą czy stodołą bez piorunochronu, zagrzebywali się w stogu siana albo ostatecznie chowali się pod krową czy koniem. I tam raził ich piorun i znajdowano ich rannych lub zabitych dopiero po pewnym czasie.
Liczba takich tragicznych przypadków była duża. Szczególnie tragiczne były przypadki porażenia wielu ludzi, którzy stłoczyli się pod jakimś daszkiem czy dorodnym dębem. Ale taka wielka katastrofa piorunowa, do jakiej doszło pod Cieszynem 17 maja 1906 roku zdarza się rzadko.
Według lokalnej gazety [1], wszystko zaczęło się od burzy z gradem i ulewnym deszczem, który niszczył zasiewy w kilkunastu wioskach. Pas zniszczeń zaczynał się w okolicy Gródka i Bystrzycy, (gdzie burza zaczęła się między godziną 3 a 4 po południu [2]), idąc dalej przez Trzyniec, Leszną, Kojkowice, Puńców, Dzięgielów, Bazanowice, Żuków, Mosty, Koniaków i Mistrzowice koło Cieszyna. Chodzi tu o obszar czeskiej strony śląska cieszyńskiego, dziś część z tych wsi to dzielnice Cieszyna, po polskiej stronie także jest Koniaków koło polskiego Cieszyna, ale sądząc po trasie burzy nie o tą miejscowość chodziło. I choć już samo to było katastrofalne, to najgorsze zdarzenie wywołał zaledwie jeden piorun. W czasie burzy odbywał się w Koniakowie pogrzeb Mateusza Farnego. Mszę pogrzebową prowadził w kaplicy cmentarnej duchowny ewangelicki ks. dr Jan Pindór. Burza przestraszyła uczestników pogrzebu, którzy stłoczyli się wewnątrz lub pod samymi ścianami. W pewnym momencie w kaplicę uderzył piorun i wszyscy zostali porażeni. Kilkanaście osób zginęło na miejscu, dalszych 20 odniosło ciężkie obrażenia, w tym sam pastor.
Kaplica w Koniakowie współcześnie |
Prowadzący mszę pastor, doktor Jan Pindór to nie byle kto. Działacz narodowy, tłumacz dzieł religijnych, organizator szkolnictwa, pisarz. W ramach działań ewangelizacyjnych zwiedził Anglię i Amerykę, ale i we wcześniejszych latach podróżował po Europie. To, że ktoś taki znalazł się na miejscu tragedii to szczególny zbieg okoliczności, zostawił bowiem po sobie napisany pod koniec życia pamiętnik, w którym opisał to zdarzenie.
"Pamiętnik", wydany już po jego śmierci na podstawie rękopisu, to dzieło stanowiące raczej luźny zbiór tych wspomnień, które w ostatnich latach życia były najbardziej żywe, stąd trochę nieuporządkowana forma, nadająca duże znaczenie emocjonalnym epizodom. Ksiądz Michejda w przedmowie do pierwszego wydania tłumaczy tą luźną formę wiekiem i pośpiechem, ale jak dla mnie może te wspomnienia miały z założenia mieć taką formę. O wydarzeniach, które dla innych były najbardziej interesujące, to jest o podróżach do Ameryki i innych krajów, Pindór napisał już wcześniej, w dziele pisanym na świeżo, tutaj więc niewiele im poświęca. Na początku udziela więcej miejsca wspomnieniom z dzieciństwa, opisuje bycie polskim ewangelikiem na Śląsku na początku drugiej połowy XIX wieku; układa opowieść o pierwszych latach posługi według zwyczajów w dni świąteczne, by przejść do wspomnień z pierwszych podróży po Europie. Po przeczytaniu większości wydanego tekstu stwierdzam, że jest to całkiem nieźle napisane, prostym, opisowym stylem.
Tam też opisał tragedię na wiejskim cmentarzu, która zresztą przyniosła mu skutki zdrowotne, które odczuwał przez lata. Opisuje, że był to dość zwykły pogrzeb wiejski. Cmentarz był położony na dość eksponowanym pagórku, przechodziło się do niego przez kapliczkę z bramą. Gdy zaczęło się chmurzyć, grzmieć i zbierało się na deszcz, chciał zakończyć pogrzeb jak najszybciej, złożyć ciało do grobu, żeby mogli udać się do domów, ale obecni przekonali go, że najlepiej będzie przeczekać deszcz w kaplicy. Kobiety przestraszyły się piorunów i nie chciały wychodzić zanim się nie przejaśni. Nie wszyscy się mieścili, w środku zrobiło się dość tłoczno, inne osoby przylgnęły od zewnątrz do muru pod daszkiem, kolejne czekały na deszczu na mokrej ziemi. W środku był tłok, pastor podobnie jak inne osoby początkowo opierał się plecami o wilgotną ścianę, ale w pewnym momencie podniósł się aby wyjrzeć przez okno. Wtedy błysnęło a pastor stracił przytomność.
"Próbuję wołać, lecz nie mogę głosu z siebie wydać;
chcę wargi otworzyć, — nie mogę; oczy otworzyć, — powieki jakby martwe.
Próbuję ruszyć ręką i nogą, — nie mogłem. Straciłem na nowo przytomność i
zasnąłem twardo. Byłbym może już się nie obudził, jak kilku
innych, którzy z nami tam byli, gdy naraz usłyszałem głos:
— Czy też pastor żyje? I znowu trochę wróciłem do przytomności."
"Po chwili mogłem podnieść powieki — lecz iakiż miałem przed sobą obraz.
Na podłodze przedemną leżało kilku dobrych znajomych, wszyscy zabici od uderzenia
pioruna. Szczególnie jednego zacnego przyjaciela dobrze pamiętam.
Spotkaliśmy się u wejścia do kaplicy i przywitali podaniem dłoni. Ani on, ani ja nie pomyśleliśmy,
że to powitanie było zarazem ostatniem pożegnaniem się tu na ziemi."
Według relacji piorun wszedł do wnętrza kaplicy spływając po murze od sygnaturki z dzwonem, poraził najciężej tych, którzy opierali się o ścianę, i wyszedł na zewnątrz, rażąc zbitych ciasno ludzi przy wrotach i pod daszkiem. Pastor opisuje mały otwór w ścianie powstały w wyniku przebicia się pioruna na zewnątrz; obok tego otworu od zewnątrz stało czterech mężczyzn, którzy opierali się o ścianę pod daszkiem - wszyscy oni zginęli a ich ciała zesztywniały i stały nadal wyprostowane dopóki wiatr ich nie poprzewracał.