czwartek, 23 grudnia 2021

Aż zatrzęsło się pół Ziemi

 25 maja 2013 roku pod Morzem Ochockim (morze między wybrzeżem wschodniej Azji a półwyspem Kamczatka) doszło do niezwykłego trzęsienia ziemi. Miało siłę 8,3 M, czyli było jednym z tych największych, notowanych średnio raz rocznie. Równocześnie jednak miało bardzo dużą głębokość - hipocentrum wyliczono na 609 km. W efekcie intensywność powierzchniowa nigdzie nie przekroczyła IV w skali Mercallego, zaś fale przybyły do powierzchni już nieco rozciągnięte, mając niższą częstotliwość niż zazwyczaj.
Mimo to ze względu na bardzo duża całkowitą energię wstrząsu i dużą długość zerwania uskoku (180 km) fale sejsmiczne dotarły na bardzo dużą odległość. Mogła w tym pomóc większa gęstość dolnych warstw płaszcza. Dodatkowo, ze względu na kulistość ziemi, pewne punkty miały po linii prostej mniejszą odległość niż to wynika z mapy. Energia wstrząsu w przypadku ognisk płytkich rozprasza się szybciej, bo znacząca część emitowanej dookoła energii dociera szybko do powierzchni i jest zużywana na deformacje. Tu większość energii dotarła do powierzchni w znacznej odległości od epicentrum.
 Ostatecznie powstały powierzchniowe fale sejsmiczne o przeważającym ruchu poziomym, które miały sporą amplitudę ale bardzo niską częstotliwość i mogły być odczute tam, gdzie zaistniał jakiś rezonans, wzmacniający oddziaływanie.

Zasięg odczuwania wstrząsu był fenomenalny - zrozumiałe są doniesienia z samej Kamczatki, o pionowych wstrząsach, od których wibrował cały dom. Zrozumiałe są też doniesienia o wyraźnym kołysaniu z Magdanu i Ochocka, na kontynentalnym wybrzeżu morza, 600 km od epicentrum. Ale o odczuwaniu kołysania budynków, które zbudziło ludzi, huśtało żyrandolami i ruszało krzesłami na kółkach donoszono też z Tomska, w odległości 4100 km. W Nowosybirsku (4300 km) odczuwano na wyższych piętrach kołysanie, przez które osoby czuły zawroty głowy, widziano kołyszące się żyrandole. W stolicy Kazahstanu, Astanie (5100 km) odczuwano poziome kołysanie gruntu trwające kilka minut.
Jeden z obserwatorów donosił z Pemberton w Kanadzie (5300 km) że w czasie zgodnym z oczekiwanym zauważył, że rozechwiało się wahadło starego zegara szafkowego oraz jeden z żyrandoli, wiszący na metrowym sznurze, choć sam wstrząsu nie poczuł. Oznacza to, że rozciągnięte fale sejsmiczne musiały mieć w tym miejscu częstotliwość około 2 sekund (sekunda ruchu w jedną i sekunda powrotu), bo wahadła w starych zegarach miały długość wahadła sekundowego, które co sekundę mija najniższy punkt. Wahadło sekundowe ma długość 98 cm i początkowo planowano wykorzystać je jako podstawę wyznaczania długości metra.

Kołysanie, wyraźne zwłaszcza na wyższych piętrach, odczuto w Moskwie, w odległości 6400 km. Wywołało to zaniepokojenie mieszkańców wysokich bloków. Pojawiły się telefony do straży, niektóre osoby ewakuowały się myśląc, że to oznaka uszkodzenia budynku. Są także pojedyncze doniesienia z Talina (6500 km), Atyrau w Kazahstanie (6500 km). W Stawropolu (7200 km) zauważono chwiejące się żyrandole i kołyszącą się wodę w akwariach. Nie do końca pewne są zgłoszenia krótkich wibracji z Noworosyjska (7400 km) i Ferrary we Włoszech (8100 km).  W pracy podsumowującej obserwacje makrosejsmiczne, zbierającej doniesienia intensywności z różnych źródeł, w tym ankiet prowadzonych przez lokalne ośrodki, znalazły się te informacje o odczuciu wstrząsu w Gdańsku (7200 km). W USA dwa raporty podają odczucie z Rock Islandd, w odległości 8700 km.

Raporty z jeszcze bardziej oddalonych miejsc wydają się mało prawdopodobne, może w zauważeniu pomogło położenie w bardzo wysokich budynkach Jeden raport pochodzi z Dubaju, w odległości 9 tysięcy kilometrów, inny z Australii (10 300), dwa ze stolicy Meksyku (10 300) a dwa z Sao Paulo w Brazylii (19 104 km). Dokładne antypody miejsca wstrząsu wypadają na oceanie koło wysp Sandwich.

Jeśli te relacje nie są błędnym powiązaniem słabszych, lokalnych wstrząsów, to trzęsienie to mogło być zauważalne na ponad połowie globu.

-------
https://www.emsc-csem.org/Earthquake/earthquake.php?id=318696#map
https://www.researchgate.net/publication/281478550_The_Impacts_of_the_M-W_83_Sea_of_Okhotsk_Earthquake_of_May_24_2013_in_Kamchatka_and_Worldwide

wtorek, 28 września 2021

1891 - Wystawa we Frankfurcie

 




Międzynarodowa Wystawa Elektrotechniczna 1891 była dużym wydarzeniem, wzorowanym na paryskiej Wystawie Światowej, dającym wielu producentom dopiero raczkującego przemysłu elektrotechnicznego okazję do pokazania światu tych wszystkich wynalazków. Chciano zachwycać zwiedzających i pokazać choćby w zabawkowej formie wszystkie ewentualne możliwości urządzeń elektrycznych, jakie potencjalnie mogłyby nabrać znaczenia w przyszłości. Czego więc tam nie było - goście mogli objechać teren wystawy elektryczną kolejką wąskotorową, popłynąć elektryczną łodzią, pościgać na torze z poruszanymi elektrycznie figurami koni. Ze wszystkich stron migały różnego typu żarówki i lampy próżniowe. Centralnym punktem wystawy był natomiast zasilany elektryczną pompą dziesięciometrowy wodospad. Rzeczą mniej oczywistą dla zwiedzających było natomiast zaprezentowanie przez europejskie firmy sposobów przesyłu i generowania prądu, co stawało się w tym czasie problemem coraz bardziej palącym.

Dotychczas znane prądnice produkowały prąd stały, którym zasilano jednobiegunowe silniki i który przechowywano w stałoprądowych akumulatorach. Głównym problemem prądu stałego były natomiast straty podczas przesyłu. Aby nie spalić urządzeń trzeba było używać niezbyt wysokich napięć. Dla odmiany jednak prąd o niskim napięciu dużo silniej odczuwał opór przewodnika. Lepiej było przesyłać prąd wysokonapięciowy z elektrowni i potem obniżać jego napięcie dzielnikami, co dawało jednak kolejne straty energii. Z kolei elektrownie miały problem z wydajnym energetycznie generowaniem prądu o bardzo wysokich napięciach. Przesłanie prądu na odległość większą niż kilometr czy dwa stawało się kłopotliwe i bardzo stratne, elektrownie musiały być więc tworzone dosłownie w centrach miast, będąc jednak dość uciążliwe dla sąsiedztwa. *

Znany był już w tym czasie prąd przemienny i prądnice umożliwiające jego produkcję. Gdy odkryto także transformatory, w głowach co lepszych inżynierów zaczęło migać, że może jednak przesył prądu przemiennego będzie lepszy. Można prąd o niskim napięciu, produkowany w elektrowni, przetransformować na prąd o bardzo wysokim napięciu, który doznaje w trakcie transportu bardzo małych strat. Po dotarciu do miejsca przeznaczenia prąd zostaje przetransformowany ponownie na niskie napięcie bez generowania dużej straty na zmniejszenie napięcia. I tu pojawiał się problem, bo silniki prądu przemiennego nie były wtedy zbyt dobrze opracowane technicznie. Wydawało się, że bez prostowania prądu znów na stały, taka przesłana daleko elektryczność zasili najwyżej żarówki albo lampy łukowe.

I faktycznie początkowy rozwój elektryczności przemiennej był dość powolny. Na małą skalę tworzono sieci przesyłu prądu jednofazowego i dwufazowego. Teoretycznie opisano, że zwiększenie ilości faz powinno polepszyć właściwości prądu i wykorzystanie energii przez silniki.  Przełom nastąpił w momencie wymyślenia trójfazowych prądnic z indukowanym wirującym polem magnetycznym. To, kto był tym odkrywcą, nie jest jasne. Pierwszą publikację na ten temat przedstawił Galileo Ferraris z Włoch z 1888 roku; wkrótce potem patent na urządzenie działające na tej zasadzie dostał w USA Nikola Tesla, wniosek patentowy złożył jednak wcześniej, więc na pewno oboje pracowali nad tym równolegle nie wiedząc o sobie. Ferraris twierdził, że eksperymentował nad swoim alternatorem od 1885 roku, gdy to pierwszy raz zbudował eksperymentalny model. Na wieść o tym Tesla rozgłaszał, że on eksperymentował z trójfazową prądnicą od 1884 roku, tylko nikomu nie mówił. Idąc dalej, gdy jasne stało się, że system przesyłu prądu trzema przewodami z różnymi fazami opisał pierwszy Hopkinson z 1882 roku, który łączył ze sobą kilka prądnic, Tesla zaczął twierdzić, że on projektował takie systemy jeszcze wcześniej - tylko nikomu nie mówił.

W tym czasie technologią opanowania prądu przemiennego w Niemczech zajmował się Michał Doliwo-Dobrowolski. Urodzony w Rosji syn polskiego włościanina, który z powodu represji wobec obcego (polskiego) pochodzenia studentów po zamachu bombowym na Cara musiał wyjechać do Prus, gdzie dał się poznać jako pojętny student. Zaczął pracować dla firmy AEG, która w tym czasie produkowała urządzenia elektryczne prądu stałego. Zainteresował się wykorzystaniem prądu przemiennego i silnika asymetrycznego i dostał od zarządu wolną rękę do prac w tym kierunku. Szybko zaczął ogłaszać kolejne wynalazki dotyczące prądnic i silników. Jednym z opatentowanych pomysłów był silnik z pierścieniem ślizgowym, umożliwiającym przekazanie prądu do części wirującej.

Gdy już technologia zarówno wytwarzania trójfazowego prądu jak i jego wykorzystania w silnikach wydawała się opracowana, AEG wpadła na pomysł pokazania wszystkim jak dobry jest to system. Akurat w tym czasie miała odbyć się wystawa elektrotechniczna. Plan był taki - prądnica oparta o układ trójfazowy zostanie zamontowana na odpowiednio silnej turbinie w zaporze wodnej, następnie powstały prąd zostanie przesłany na dużą odległość do Frankfurtu, aby tam zasilić jakieś urządzenie oparte o trójfazowy silnik. Równocześnie miano więc zaprezentować zarówno zalety elektrowni trójfazowej, trójfazowego przesyłu prądu na duże odległości i trójfazowych silników. 

Prądnica w Laffer

Prądnica została zamontowana w turbinie wodnej cementowni w Laffer, koło Heilbronn, miała moc 300 koni mechanicznych. Wytworzony prąd o napięciu 55 V przetransformowano na 25 kV i przesłano do linii przesyłowej o długości 170 km prowadzącej do Frankfurtu. Na miejscu transformator obniżał napięcie wedle potrzeb, zaś przesłany prąd zasilał silnik elektryczny 100 KM napędzający pompę sztucznego wodospadu, trzy mniejsze silniki pokazowe i tysiąc żarówek.

Straty energii podczas przesyłu oceniono na 25%, co było w tym czasie wartością wyjątkowo małą. 



Wystawa okazała się wielkim sukcesem. Trwała od 16 maja do 19 października i przez tych kilka miesięcy obejrzało ją 1,2 mln zwiedzających.
We Frankfurcie planowano w tym czasie budowę elektrowni na lokalne potrzeby i należało zdecydować na jaki właściwie prąd będzie działać. Prezentacja AIG i wynalazków Dobrowolskiego przeważyła szalę i ostatecznie nowa elektrownia działała od początku w układzie trójfazowym. Przyczyniło się to też do zaakceptowania takiej metody przesyłu w innych krajach i dziś ostatecznie prąd trójfazowy to najpopularniejszy system w sieciach krajowych.

W międzyczasie Tesla najpierw wpadł w łapy Edisona, który nie widział przyszłości dla prądu przemiennego, a zwłaszcza takiego trójfazowego (ponoć jego zdolności matematyczne były niskie i dlatego nie ogarniał jak to działa fizycznie), potem po kłótniach i sporach o temat badań, finanse i kwestie umieszczania nazwisk w patentach odszedł. Zaczął szukać współpracy z inwestorami i udało mu się znaleźć współpracę z firmą techniczną. Jako jeden z inżynierów opracował dynama do elektrowni wodnej na rzece Niagara, która zaczęła pracę w 1896 roku. Od tego czasu przestawianie sieci z prądu stałego na przemienny trójfazowy bardzo przyspieszyło. 

Dziś Tesla i jego udział w stworzeniu tej elektrowni stały się tak bardzo znane, że błędnie twierdzi się nie tylko, że jego elektrownia wodna była pierwszą w ogóle, ale też że wymyślił on prąd trójfazowy w genialnym przebłysku, na co nikt wcześniej nie wpadł, pierwszy przesłał prąd trójfazowy z elektrowni na dużą odległość, i że wszystko co trójfazowe to amerykańskie osiągnięcia. Wygląda na to, że akurat w kwestii elektrowni wodnej i linii dalekiego przesyłu wyprzedził go Dobrowolski.

-----
* Dziś znamy już bardzo wydajne metody obniżania napięcia i zamiany prądu stałego w zmienny, dlatego do przesyłu dużego prądu na duże odległości używany jest przesył prądem stałym o gigantycznym natężeniu, który w takim zastosowaniu jest bardziej wydajny. Tym sposobem przesyła się prąd ze Szwecji do Polski przy pomocy kabla na dnie morza.

piątek, 10 września 2021

Funnel Cloud nad Bugiem

 

Po tylu latach wypatrywania w końcu się udało. Może to nie była tak całkowicie trąba powietrzna, ale prawie była. Był to tak zwany zalążek, czyli wir trąby, który nie doleciał do ziemi. Może być też nazywany funnel cloud, co jest trochę mylący, bo także trąby powietrzne posiadają funnel w swym wnętrzu. A czasem nie mają go w ogóle.

Gdy już w atmosferze zajdą procesy generujące wir powietrza, sięgający od ziemi do podstawy chmury, środek wiru zwykle jakoś się uwidacznia. Czasem przy stosunkowo szerokiej podstawie i niezbyt dużej sile, w chmurach widać tylko spiralny wzór lub uwypuklenie podobne do mammatusa. Ale zwykle lej staje się widoczny częściowo dzięki pyłowi i szczątkom poderwanym z ziemi, a częściowo dzięki zwisającej z chmur strukturze w kształcie ostrosłupa. Która jest chmurą. 

Pod względem czysto fizycznym to, co dostrzegamy w trąbie powietrznej, to chmura taka sama jak ta powyżej, tylko ukształtowana w określony sposób przez wir. I nie jest to nawet, jak niektórzy sobie wyobrażają, chmura powyżej zassana do wiru. To zupełnie nowa chmura, zasilana powietrzem zasysanym znad ziemi i powstająca w taki sam sposób jak wszystkie inne. Przez osiągnięcie warunków stuprocentowego nasycenia powietrza parą wodną. Powietrze raczej nie osiąga takiego stanu wskutek samego parowania, bo wzrost wilgotności zmniejsza tempo procesu. Dlatego przesycenie wilgotnego powietrza następuje wskutek dwóch procesów - schłodzenia lub spadku ciśnienia. A najczęściej za sprawą obu na raz. Gdy jesienią zachodzi słońce, powierzchnia ziemi łatwo się wychładza. Od tej powierzchni ochładza się powietrze nad gruntem i w obniżeniach terenu zbiera się warstwa powietrza chłodniejszego. Jeśli tego dnia było wilgotno, w warstwie tej po ochłodzeniu następuje zupełne nasycenie i powstaje warstwy mgły.

Jeśli mamy ciepły, letni dzień i panują odpowiednie warunki, ziemia się nagrzewa, od ziemi powietrze, które unosi się do góry. Wraz ze wznoszeniem strumień jest poddawany coraz niższemu ciśnieniu, oraz przy okazji ochładza się i na pewnej wysokości para kondensuje. Powstaje chmura, która rozwija się dalej lub zanika zależnie od warunków.

No więc w trąbie powietrznej mamy wznoszący się prąd powietrza, który jest poddawany ekstra warunkom. Nie tylko jest przyspieszany i wyciągany na dużą wysokość, ale też we wnętrzu wiru następuje wyraźny spadek ciśnienia. Często na tyle duży, że powietrze osiąga warunki kondensacji nawet tuż przy samej ziemi. Wewnątrz wiru powstaje więc chmura. Wraz ze wznoszeniem się znaczenia zaczyna nabierać także spadek ciśnienia związany z samą różnicą wysokości. Powoduje to, że warunki sprzyjające kondensacji są ułatwione w większej odległości od centrum wiru. 

Powiedzmy, że danego dnia powietrze zacznie kondensować dopiero od ciśnienia poniżej 850 hPa. Z samego tylko konwekcyjnego wznoszenia wynika więc w taki dzień podstawa chmury (wysokość, na której wilgoć kondensuje) wynosi około 1,5 km. Teraz z chmury schodzi wir trąby. Nisko przy ziemi, gdzie działa z zewnątrz normalne ciśnienie atmosferyczne, wir osiąga takie warunki w wąskim strumieniu w samym centrum, o strumieniu 20-30 metrów. Gdy jednak powietrze przesuwa się do góry, ciśnienie powietrza na zewnątrz wiru spada. Gradient ciśnienia w wirze, umożliwiający spadek ciśnienia o przykładowo 200 hPa w stosunku do zewnętrza, zaczyna więc wytwarzać potrzebne graniczne ciśnienie w większej odległości od środka wiru. Widoczna chmura w wirze się poszerza a my widzimy trąbę, w kształcie... trąby. 

Czasem warunki nie są zbyt sprzyjające, a wir stosunkowo słaby, wtedy u podstawy chmury widać krótki lejeczek, nie dochodzący nawet do połowy odległości. Pod nim ciężko coś zobaczyć aż niewidzialny wir dotrze do ziemi i zacznie porywać kurz i szczątki zniszczonych obiektów. A czasem nie widać i takiego lejeczka. Po trąbie powietrznej w Bydgoszczy kilka lat temu, która zniszczyła garaże na jednym z osiedli, osoby stojące blisko widziały tylko wir kurzu i szczątków przy ziemi a powyżej nie było nic. Myślano nawet, że był to silny diabełek pyłowy, czyli przyziemne zawirowanie ciepłego powietrza. Dopiero zdjęcia z większego oddalenia pokazały wzór zawirowania w chmurze oraz słabo widoczne przedłużenie od ziemi powstałe z wciągniętego na dużą wysokość kurzu. Tak więc zazwyczaj funnel cloud pojawia się w tornadzie, ale może pojawić się w zalążku, który nie dotarł do ziemi, oraz może nie pojawić się w faktycznym tornadzie, które miało słabe warunki.

A jak to było z moją obserwacją?

31 sierpnia, po godzinie 16 nad wieś nad Bugiem, koło Terespola, nadeszło pasmo ciemnych i nisko się zwieszających chmur. W oddali widać było, że z innej części tego pasma pada deszcz, ale u mnie było jeszcze sucho. Początkowo moją uwagę zwróciło okrągłe obniżenie podstawy chmury, ale nie było szczególnie interesujące, ot jakiś prąd wstępujący bez wirowania. Niemniej właśnie to sprawiło, że wyszedłem na podwórko i po innej stronie zauważyłem dziwny kształt zwieszający się z chmury. Trochę jaśniejsze pasmo o ostrej granicy. Zauważyłem je około 16:35 i przypatrywałem się mu kilka minut zastanawiając się, czy to nie jest taki regularny fractus, czyli strzęp chmury powstały w miejscy liniowego strumienia wznoszącego się powietrza. Byłby trochę dziwny, bo nie był poszarpany. Gdy pasmo zaczęło robić się wyraźnie lejkowate poleciałem po aparat. 


 

Popatrzmy na warunki - na skanie radarowym z godziny 17 widać wyraźnie pasmo chmur. Przez kolejną godzinę prawie nie poruszało się ono, bardziej na południe chmury przepływały w tę stronę. To obszar niedaleko centrum niżu, który przynosił w ostatnich dniach intensywne deszcze. Sam środek niżu był wtedy w okolicach Lubina. Najwyraźniej pasmo powstało w miejscu lokalnej strefy zbieżności. W takich miejscach następuje zderzenie różnych strumieni powietrza. W dodatku okolice centrum niżu dodają atmosferze wirowatości. W połączeniu tego z napływem chłodnych mas powietrza dostajemy niezłe warunki na powstanie lejków w chłodnym powietrzu. Tak było i tutaj.


 

Lejek miał gładką, równą strukturę, odróżniającą go od reszty chmur. Był też bardzo trwały, pozostawał w tym samym miejscu od kilku minut. Zrobiłem kilka zdjęć i nakręciłem krótki film, aby upewnić się czy na pewno widać tam ruch wirowy. Na chwilkę niemal całkiem zaniknął po czym odnosił się ponownie. Ostatecznie poszerzył się przy chmurze, tracąc na długości i przestał być odróżnialny od innych strzępków chmury.


Całe zjawisko trwało jakieś 10-15 minut. Długość widocznej części leja nie przekroczyła około 10% odległości do ziemi. Gdybym nie popatrzył na chmury w odpowiednim momencie, byłbym go wcale nie zauważył, bo nie był mocno wyrazisty. Nawet na zdjęciach widać, że nie odcinał się na szarym tle bardzo wyraźnym kontrastem.  

No ale cóż, na bezrybiu i rak ryba. To moja pierwsza obserwacja takiego zjawiska, mimo lat wypatrywania. Kiedyś już przeoczyłem okazałego funnela, sfotografowanego przez kilka osób, który powstał podczas burzy nad Białą Podlaską i której się przypatrywałem, bo pojawił się z tej strony, od której nie mam okna.

niedziela, 22 sierpnia 2021

Drobne rośliny kwiatowe (26.) - Niezapominajka


  Okres kwitnienia niezapominajek jeszcze trwa, warto więc coś o nich napisać.

Niezapominajka to rodzaj z rodziny ogórecznikowatych, głównie drobne rośliny zielne i byliny. W Polsce rośnie 15 gatunków, z których chyba najdrobniejszym i najbardziej niepozornym jest niezapominajka piaskowa, rosnąca na ubogich glebach, o kwiatach o średnicy zaledwie 1-2 mm.

Łodyga i liście drobno owłosione, z rozetki przy ziemi wyrastają łodygi zakończone podkręconym kwiatostanem jasnoniebieskich kwiatów, nie zmieniających koloru. Poniżej tego kwiatostanu pojedyncze kwiaty na łodydze, podparte listkiem i wznoszące się przez cały czas kwitnienia. Podobne gatunki n. pagórkowa i  n. zmiennobarwna nie mają tych listków przy kwiatkach, przez co odchodzą one od łodygi poziomo lub obwisają. 

W ogrodach najczęściej sadzone są odmiany niezapominajki leśnej, czasem lubiąca wilgotne warunki n. błotna. 

Czy niezapominajki mają jakieś własności lecznicze? Należą do rodziny ogórecznikowatych, wraz z żywokostem, miodunką i farbownikiem, można więc spodziewać się w nich podobnych składników - saponin, krzemionki i allantoiny. Wydają się jednak słabo przebadane pod tym względem. 

Tradycyjnie są środkiem wykrztuśnym i regenerującym płuca. Stosowane były przy kaszlu, zapaleniu gardła i krtani, zaśluzowaniu płuc a zanim wprowadzono inne sposoby leczenia pomocniczo w gruźlicy i pylicy. Wspomagają regenerację nabłonków i naskórka, mogą więc być używane do skóry zniszczonej, podatnej na uszkodzenia.

---------

https://rozanski.li/1672/niezapominajka-polna-myosotis-arvensis-reichenbach-w-praktycznej-terapii/

niedziela, 1 sierpnia 2021

1865 - Trąba powietrzna w Lublinie (kolejna)

 To miasto ma jakiegoś szczególnego pecha do takich zjawisk.

Dotychczas miałem na temat tego zdarzenia jedynie krótką wzmiankę, w której było zbyt mało informacji, aby ocenić zdarzenia:

"Dnia 4 b. m. i r. w Lublinie i w okolicach była trąba powietrzna w samem mieście,wybiła znaczną ilość szyb i uszkodziła niektóre dachy; we wsi zaś Dziesięta, drzewa powyrywała z korzeniami, a we wsi Zęboszyce poniszczyła chałupy zupełnie."

[ Kurjer Warszawski 8 sierpnia 1865, wg zbiorów EBUW ]

Ale strategia przeszukiwania gazet w okresie wokół daty znanego zdarzenia ostatecznie opłaciła się, bo o tym co zaszło koło Lublina napisało więcej źródeł.   

Jak podaje Kurjer Codzienny trąba powietrzna miała iść "z zachodu na południe" dnia "z 3 na 4 sierpnia" o 9 wieczór. Czyli raczej 3 sierpnia niż 4. We wsi Zemborzyce zawaliła dwór i stodoły oraz przewróciła murowaną dzwonnicę. Wywróciła wiele drzew w okolicznych lasach. Idąc dalej, we wsi Dziesiątej zniszczyła dwór i młyn wodny. Na obrzeżach Lublina zerwała pół dachu żelaznego z młyna parowego Kośmińskiego, przenosząc w kierunku południowym na odległość 100 metrów. Przy tym zerwała w okolicy młyna dachy przenosząc je ze wschodu na zachód. Padający podczas niej duży grad zbił 300 szyb. Samo ówczesne miasto Lublin zostało ominięte, jedynie grad wybił wiele szyb.[b]

Wedle informacji z lokalnego portalu, koło drewnianego kościoła w Zemborzycach stały zabudowania gospodarcze a nawet karczma będąca prywatną własnością bardzo przedsiębiorczego proboszcza Sebastiana Krakowieckiego. Podczas nawałnicy w 1865 zniszczone zostały budynki gospodarcze, dzwonnica, organistówka, szpital i karczma, zaś przetrwały plebania i spichlerz. [g]

O wywróceniu szerokiej połaci lasu przez trąbę powietrzną w tym roku pod Lublinem wspomina  Oskar Kolberg w tomie o terenie chełmsko-lubelskim. Wreszcie dość późna informacja z Nowin ze Świata podająca, że podczas burzy pod Lublinem "wieś Zemborzyce zostały do szczętu zniszczone, chałupy poobalane i pogruchotane, pola zbite gradem. Mnóstwo koni i bydła zabitego jest wszędzie. Na kościele dach zerwany, nawet lasek nie wielki, co był tam blisko, jest zupełnie zniszczony, drzewa powyrywane i przewrócone. Burza ta porywała nawet ludzi, jest kilku zabitych i poranionych."[n]

Jest to już trochę więcej informacji, które można przeanalizować. Pierwszy wniosek - da się przeprowadzić taką prostą przez Zemborzyce i Dziesiątą, która nie trafia w ówczesny Lublin, ale nie przez młyn Kośmińskiego, leżący dużo bardziej na północ (ul. Długa 5.). Więc nawet jeśli przeszła tam trąba, to nie przez wszystkie te trzy miejsca. 


 

W latach 60. XIX wieku, Dziesiąta zajmowała mały obszar na brzegu Czerniejówki, po prawej a więc w obszarze obecnego Kośminka. Wedle mapy z roku 1864 zabudowania obejmowały teren w okolicy dzisiejszej ulicy Wyzwolenia na południe od cmentarza, między dwoma suchymi wąwozami schodzącymi do doliny rzeczki. Po drugiej stronie stał dwór.[m] Linia prowadząca od Zemborzyc, od miejsca, w którym stał kościół, poprowadzona do Dziesiątej omija lokalizację młyna o dobry kilometr, jak nie więcej. Ponieważ zaś brak w dokumentach wzmianek o zniszczeniach we Wrotkowie i Tatarach, nie ma jak poprowadzić ciągłego pasa łączącego te trzy punkty. 

W kwestii tego co właściwie przeszło przez Zemborzyce i Dziesiątą, nie jestem na sto procent pewny rodzaju zjawiska, mogła to być trąba a mogła i tylko nawałnica. Jeśli nie jest przesadą opis dzienników o porywaniu w powietrze ludzi i różnych rzeczy, byłaby to zdecydowanie trąba.

Dopisek

Kolejna runda sprawdzania gazet dała jeszcze jeden wartościowy wynik o tym zdarzeniu

W okolicy Lublina zerwał się był w pierwszych dniach bieżącego miesiąca uragan, który w ciągu pięciu minut zniszczył pola okoliczne zupełnie.

Grad sypał się gęsty, dochodząc wielkości orzechów włoskich, a i większe znajdowano bryły lodu. Wieś Zemborzyce zburzona prawie do szczętu. Włościańskie chaty w większej części poobalane, poznoszone wichrem dachy, powywracane kominy, a z zabudowań gospodarskich kupy tylko połamanych krokwi i ścian. Setki rodzin włościańskich tulą się przed ciągłą słotą do okolicznych wsi; bydła mnóstwo naginęło pod walącemi się stajniami. Lasek Dziesiąta pod Lublinem wyłamany, wykarczowany; karczma pod nim zgruchotana. Z młyna parowego na Bronowicach dach

zerwany i komin oberwany. Sprzęty i namioty w pobliża rozłożonego wojskowego obozu na wszystkie strony poroznoszone. Włościanina jednego wiozącego zboże w Zemborzycach porwał wicher i wrzucił dość daleko do rzeki Bystrzycy, wóz obalił się, a zboże potargane i poroznoszone. Na polach nic nie zostało, grad i wicher wygładził i z ziemią zrównał całoroczne wszystkie plony

[Czas nr. 197 30 sierpnia 1865 JBC UJ]

Informacja o tym, że jakąś osobę wiatr porwał w powietrze i zaniósł aż do Bystrzycy wydaje się potwierdzać, że była to trąba powietrzna. Bez szczegółów o trąbach powietrznych zrywających dachy i wyrywających drzewa wspomina się w innej części gazety przy relacji o żniwach z powiatu radzyńskiego, czyli w sumie niedaleko Lublina.  

Drugi dopisek

Jeszcze taki przeoczony wcześniej tekst:

W dniu 22 lipca (3 sierpnia), o godzinie 9-ej wieczorem, w Lublinie nadzwyczajna burza z gradem wielkości gołębiego jajka, zerwała wszystkie prawie namioty w obozie, za miastem na Bronowickim polu znajdującym się; mnóstwo oficerskich i żołnierskich rzeczy rozniosła tak dalece, że niektórzy oficerowie pozostali tylko w tem, w czem ich burza zastała, w samem zaś mieście grad powybijał mnóstwo szyb.

—W tymże dniu, około godziny 9-ej wieczorem, nierównie większa klęska dotknęła wieś Zamborzyce,  w której nadzwyczajna burza zniosła wszystkie prawie domy włościańskie mieszkalne, w części zaś we wsiach Wrotkowie i Dziesiątej, pozrywała dachy młyna parowego w Bronowicach. Zabudowania dworskie we wsiach Zemborzycach i Dziesiątej prawie wszystkie zburzone, a na dwóch młynach wodnych w Zemborzycach i Dziesiątej pozrywane dachy. Kościół zemborzycki mocno uszkodzony, dach na nim zupełnie zerwany, a dzwonnica rozwalona. Wszelkie zabudowania parafjalne, oprócz domu mieszkalnego, również uszkodzonego, z gruntu zniesione i rozrzucone. W m. Wieniawie mnóstwo dachów z domów pozrywanych. Zemborzycki las na kilka wiorst wyłamany, z którego drzewa wyrwane przez burzę, zalegają drogi. We wsi Dziesiątej również las do połowy wyrwany. 

Przy tym nieszczęśliwym zdarzeniu pod rozwalinami. domów znalazła śmierć włościanka Marjanna Migrant; ulegli mocnemu potłuczeniu karczmarz i kowal ze wsi Zemborzyc, sześciu parobków ze wsi Prawiedniki nocujących w zrujnowanym przez burzę domu, oraz trzech ludzi w osadzie Dziesiątej. W wielu miejscach, a szczególniej w Zemborzycach, Wrotkowie i Dziesiątej, burza wybiła mnóstwo bydła, rozniosła siano w stertach oraz zboże w snopie i na pokosach będące. 

[Dziennik Warszawski nr. 182 18 sierpnia 1865 ]

No to mamy tu jeszcze trochę konkretów 

-------

[b] Kurjer Codzieny nr.36, 1 sierpnia 1865, CRISPA

[g] http://teatrnn.pl/leksykon/artykuly/dzielnice-lublina-zemborzyce/#parafia 

[n] Nowiny ze Świata, nr. 5, 1 września 1865, Polona

[m] http://igrek.amzp.pl/11809324

poniedziałek, 19 lipca 2021

Drobne rośliny kwiatowe (25.) - Lulek


  Już kolejny raz spotykam w mieście lulka czarnego. Może nasiona rozprzestrzeniają się z ziemią ogrodową, bo rósł na brzegu niedawno robionych dróg i ścieżek rowerowych, na naprawianych torfem trawnikach.

Lulek to drobna roślina zielna z rodziny psiankowatych, jest więc spokrewniony z tytoniem, bieluniem i ziemniakiem. Liście miękkie, z charakterystycznym jednym lub dwoma ząbkami w połowie długości. Zastanawiam się, czy przed okresem kwitnienia dałoby się go pomylić z komosą strzałkowa. Kwiat dzwonkowy, wzniesiony, o płatkach jasnożóltych, czasem białych, z ciemnofioletowym lub czarnym żyłkowaniem narastającym aż do czarnej gardzieli blisko dna. Przypomina trochę siewkę żółtej petunii ogrodowej - i nie jest to podobieństwo bez znaczenia, bo petunia też należy do rodziny psiankowatych. Kolejnym podobieństwem jest włochata łodyga, nieco lepka, która wyddziela mdło-słodki zapach także podobny do petunii. Liście jednak nie są tak mocno owłosione, ich powierzchnia jest gładka i nieco lśniąca. 

Jest rośliną bardzo silnie trującą ze względu na alkaloidy, których najwięcej jest w korzeniach i nasionach. Główne to atropina, skopolamina, hioscyjamina i kilka ich pochodnych. Mają one różne działanie na organizm, który ma na nie różną czułość, dlatego efekty zażycia lulka zależą od dawki. 

W małych działa uspokajająco, przeciwbólowo, nasennie i z braku innych leków był używany w medycynie. Przy większych ilościach pojawia się pobudzenie, wesołość, zwiększona aktywność ruchowa a ostatecznie też halucynacje, zaburzenia świadomości i ataki szału. Wreszcie dostatecznie duże dawki skutkują delirium, utratą przytomności, zaburzeniami pracy serca i zatrzymaniem oddechu. Zatrucia śmiertelne nie są wcale takie rzadkie. 



Charakterystycznymi objawami zatrucia jest rozszerzenie źrenic, przez to światłowstręt, mocne zaczerwienienie skóry, podwyższona temperatura, brak wydzielania śliny i przez to suchość w gardle i duże pragnienie. Nadmierna aktywność ruchowa odróżnia od zatrucia bieluniem. 

Przyczyną zatruć były najczęściej pomyłki - zanieczyszczenie ziarna drobnymi, czarnymi nasionami, ponoć też mylenie z makiem, branie wykopanego korzenia za dziki seler lub pietruszkę. Lulek był też zazywany celowo jako lekarstwo lub narkotyk i przedawkowywany. Ponoć narkotyzowano się nim w celach obrzędowych, aby wpaść w trans, wieszczyć lub być przekonanym o zmianie postaci. Niektóre źródła zwalają na lulka winę za doniesienia o wilkołactwie, wampiryzmie czy przekonaniu, że po użyciu odpowiedniego eliksiru można latać na miotle. Zarzuty o celowe sianie lulka lub podrzucanie nasion aby czynić czarną magię często pojawiały się na procesach o czary.

Ze względu na niektóre objawy, jak napady agresji, nadmierna ruchliwość, działanie przeciwbólowe i przekonanie o zmianie postaci sugerowano, że lulek mógł być używany w dawnej Skandynawii jako środek wywołujący "szał bitewny" u berserkerów. Nasiona lulka znajdowano już w grobach z tego okresu, co mogłoby oznaczać wiązanie go z rytuałami magicznymi i ze strefą zaświatów. Inni autorzy skłaniają się jednak do uznawania, że wojownicy zaprawiali się przed bitwą mocnym piwem i odpowiednio nastawiali psychicznie, w czym może pomagały wpływy kulturowe (szał berserkergang ma trochę podobieństw do malezyjskiego stanu "amok"). W każdym razie łatwość przekroczenia bezpiecznej dawki lulka powodowałaby wówczas, że niektórzy wojownicy umieraliby od niego a nie od bitwy. 

W razie zatrucia stosuje się głównie leczenie objawowe. Odtrutką swoistą może być pilokarpina, która znosi działanie atropiny. 

Liście lulka, które zawierają dużo mniejsze stężenie toksyn, ze względu na specyficzny zapach bywały czasem używane do zaprawiania piwa lub jako kadzidła. Dodawano ich do tytoniu dla wzmocnienia lub palono samodzielnie. Nazwa rośliny bierze się zresztą od staropolskiej nazwy fajki, przy czym dawna lulka była często prostą rurką z nieco poszerzonym jednym końcem. W tym właśnie znaczeniu, palenia fajki a nie palenia tego konkretnego Lulka czarnego, wspominał o lulkach Mickiewicz w "Pani Twardowskiej".

wtorek, 13 lipca 2021

1870 - Wichura w Działoszynie

Rok 1870 nie był zbyt szczęśliwy dla Działoszyna. Na początku roku, podobnie jak wiele innych małych miejscowości, utracił prawa miejskie. Potem dobra miejskie zlicytowano, a potem przyszedł czerwiec i do klęsk dołączyła się pogoda:

 "Donoszą z Działoszyna: w dniu 12 z.m. między godziną 3 a 4 po południu, trąba powietrzna nawiedziła nasze miasto, zrządzając znaczna i trudne do obliczenia straty. Na 200tu domach dachy zniszczone lub pozrywane, starodrzew na drodze i w pięknym ogrodzie miejskim powyrywany z korzeniami. Miasto smutny przedstawia widok. W okolicy również, burza znaczne poczyniła szkody we wsiach: Kamion, Mokre, Dziądaki, Bobrowniki, Szczytniki, grad zniszczył urodzaje a szalony wiatr we wsi Kaionie górę piaskową wrzucił do rzeki."
[Gazeta Polska 6 lipca 1870]
Podane informacje nie są jednoznaczne - równie dobrze za szkody mógł odpowiadać mocny wiatr podczas burzy. Wymienione miejscowości leżą w różnych kierunkach i nie układają się w wyraźny pas, który mógłby być podstawą do podejrzenia, że faktycznie mogła być to trąba. Dlatego ostrożnie nazywam to zdarzenie wichurą.

W okolicy w Raduckim Folwarku trąba powietrzna pojawiła się w roku 1917.

sobota, 5 czerwca 2021

1905 - Trąba powietrzna koło Chełma

 Kolejny przypadek szaleństw pogodowych, mający w dodatku dość interesujące źródło i opisany po upływie blisko 80 lat.

(...)Dnia 13 czerwca 1905 roku mieszkańcy Strachosławia i okolicy byli świadkami uformowania się trąby powietrznej nad tą wsią, której zapalnikiem stało się uderzenie jedynego wtedy pioruna. Oglądający to zjawisko z odległości kilku kilometrów Aleksander Wojtiuk (Rożdżałów) widział jak "zeszły się przeciw ciebie dwie chmury, jedna od wschodu, druga od zachodu" a J. Hacej przypomina "Kiedy zaczęła się burza, piorun uderzył w budynki Kowalczuka; gdy dobiegliśmy do ognia tak już rwało, że musiałem się chwycić drzewa czereśni, żeby wiatr nie porwał". Jan Pełczyński (z pobliskiego Strupina Dużego) który zapamiętał dokładną datę ze względu na "dzień św. Antoniego" uzupełnia "w Strachosławiu zaczęła się morska trąba, gdy jedna gospodyni wypiekała chleb, wtedy uderzył piorun i zapalił dom, a stąd się wziął taki wicher i silnie kręciło". Inni obserwatorzy byli świadkami jak ta popołudniowa trąba wyruszyła stąd pasem szerokości 100 m w kierunku południowozachodnim, wyrywając wszystkie drzewa z korzeniami po polach i wiatraki, niszcząc lasy w okolicy Rejowca i Żulina. (...)

[Wszechświat, nr. 9 1980, s. 206 "Osobliwe wyładowania atmosferyczne obserwowane w okolicach Chełma". Stanisław Skibiński, MBC Małopolska]

Wedle podanego czasu relacje świadków były zbierane na początku lat 60., a więc po upływie 55 lat. Był to więc ostatni moment na to, aby ktoś tę relację przekazał. 

Stanisław Skibiński był znanym w Chełmie historykiem, regionalistą, który zbierał relacje mieszkańców okolicy, przeszukiwał archiwa i ogółem tropił zagadki historii regionu. Miał już kilka publikacji we Wszechświecie; w 1975 roku opublikowano mu artykuł o relacjach obserwacji pioruna kulistego. Niewykluczone, że w materiałach z jego kwerend są jeszcze jakieś ciekawe przypadki nawałnic, burz z huraganowym wiatrem i trąb powietrznych, których w swoim czasie nie opisała prasa - będę więc szukał w tym kierunku.

Strachosław to wieś niedaleko Chełma, na wschód od miasta. Z kolei Rejowiec i Żulin leżą bardziej na południowy zachód, jeśli więc trąba faktycznie była przyczyną uszkodzenia lasów koło tych miejscowości, oraz biegła polami nie wpadając do żadnej wsi, to jej tor musiał biec w kierunku NNW, niemal całkiem na zachód, mijając sam Chełm o kilka kilometrów. Opis wiru powstałego w miejscu zderzenia chmur nadchodzących z przeciwnych kierunków, orientacja tych kierunków oraz fakt, że z chmury wypadł tylko jeden piorun ale nie ma informacji o gradzie mogłyby wskazywać na trąbę powietrzną typu Landspout, związaną z linią zbieżności wiatrów.

sobota, 8 maja 2021

1821 - Trąba powietrzna pod Olesnem

 Kolejny ciekawy przypadek szaleństw pogodowych sprzed równo 200 lat. Co ciekawe znalazłem go zupełnie niedawno, po raz kolejny przeglądając te same źródła ale pod trochę innym kątem. Sprawozdanie jest dość szczegółowe i podaje informacje o warunkach, okolicznościach i ludności w miejscu przejścia trąby. Starałem się podczas przepisywania zachować ortografię oryginału, ale możliwe są jakieś literówki:

 

 Oleśno (Rosenberg) W Śląsku w Xięstwie Opolskiem - na zachód od miasta Oleśna, w odległości może ćwierć mili, między młynami Skowronek i Waltzen, utworzyła się w dniu 8 Maia z południa, o godzinie 4 tak zwana trąba napowietrzna, która początkowo posuwała się po polach tychże młynów w różnym kierunku, tu i ówdzie, w końcu zaś zwolna, prawie w prostym kierunku południowo ku wsi Wachów i milę drogi od wspomnianych młynów w okolicy wsi Leszna rozeszła się. Zeznania właściciela Skowronka, dzierżawcy młyna Walzem, Immerwahr, dzierżawcy folwarku Biadacz Dziekańskiego, urzędnika Jędroszka w Wachowie, zagrodników okupnych Jędrzeia i Dylla i innych pracami rolniczymi zatrudnionych ludzi, zgadzaią się o tem ważnem ziawisku napowietrznem następuiące szczegóły:

W odległości może na iedną stopę nad ziemię wzięła trąba napowietrzna swóy początek. Nayniższa iey część złożona była z ognia, który mógł mieć trzy do czterech łokci średnicy, a wysokości w pionowym kierunku do poltora; nad tą bryłą ognistą wzbiiał się czarny słup dymu w równeyże średnicy, dwa łokcia wysokości maiący. Powyżey tego słupa rozciągała się trąba na wszystkie strony i w wysokości kilku łokci nabrała przemiaru 30 do 35 łokci; przemiar ten zachowała aż do swey naywiększey wysokości, która nie mogła być oznaczona, a która podług zeznania wszystkich, aż w obłoki sięgała.

Dolna bryła ognista, również szeroki słup dymny i cała górna część trąby, z niesłychaną biegła szybkością wirowo, przy mocnym szumie i nieprzerwanym trzasku i trzeszczeniu, podobnem rozpękaniu gaszących się kamieni wapiennych i szelestowi kół wielu wiatraków; przeyście tey trąby z mieysca iey powstania aż do mieysca rozeyścia się trwało godzinę.

Wszystko, co trąba spotkała na drodze, druzgotała, chłonęła, i nareszcie daley ze sobą wlekła. Pola zasiane, przez które przeszła, bardzo uszkodzone. Wierzchy kłosów poczerniały, rozpadaią się i kruszą; zdrową gruszę, łokieć średnicy maiącą, w oka-mgnieniu złamała i dopiero o kilka set kroków spuściła ią ze znaczney wysokości; stodołę borowego Wrobla porwała na oczach iego aż do dwóch tysięcy kroków na powietrze i pokruszone szczątki poiedyńczo na ziemię wyrzucała. Deski piętnaście łokci długie któremi stodoła była pokryta, tak wysoko w słup dymny wciągnięte zostały, iż te wedle zapewienia urzędnika Jędroszka i znayduiących się w pobliżu innych robotników, wydawały się iak naymieisze gonty. Za Wachowem przy wsi Lesznie stracił słup dymny swóy poziomy kierunek, rozeszedł się zaraz potem nagle i połączyć z chmurami, a w pól godziny późniey okryło się niebo granatowymi chmurami; padał wielki grad; grzmot był połączony z gwaltownym wichrem i szedł w tym samym kierunku, który trąba napowietrzna przy pierwszem swem poruszeniu była wzięła, to iest z północy na południe; w kilku mieyscach uderzył piorun i zabił w Zębowicach, milę od wsi Leszna, zagrodnikowi Hadaszkowi czworo bydła.

Wreszcie panowała zupełna cisza przy powstaniu i posuwaniu się tey trąby, aż do chwili zniknienia oneyże; wszyscy przytomni mogli czynić swe spostrzeżenia z wszelką pewnością i w naywiększem, iakie być może, przybliżeniu się do słupa dymnego; nawet liście drzew, nad któremi przechodziła, nie ruszały się. To tylko bez ratunku było stracone, co się nieszczęściem w kierunku iey pełney zagadnień drodze znaydowało.
Tu, w samem Oleśnie, 3/4 mili od Wachowka, był ten słup dobrze widzianym; mniemano, iż się pali gdzie w sąsiedztwie; głoszono trwogę i lud czymprędzey stanął z sikawkami na mieyscu. Podług doniesienia Radzcy Ziemińskiego, stał słup ten jak pod pion, prosto; kolor iego był ciemny; obwód ostrościęty. rozeyście się Iego nie trwało nad kilka minut; zboże na całey drodze, przez którą się trąba posuwała, było 30 do 50 kroków pogięte, a wierzchy kłosów iak powarzone.
(Z Powszechney Pruskiey Gazety Stanu)
Gazeta Wielkiego Xięstwa Poznańskiego, nr. 44, 2 czerwca 1821, Polona.  

Opis jest jak zatem widać nie pozostawiający wątpliwości. Ktoś zainteresował się tym przypadkiem i przepytał wiele osób, może był to wspomniany na końcu radca. Można z tych informacji wywnioskować wiele ciekawych rzeczy. Trąba zeszła z chmur, które musiały nie być mocno grube i groźne, skoro "granatowe chmury" przyszły dopiero później. Poza trąbą panowała cisza, nie było deszczu ani gradu. Lej przesuwał się stosunkowo powoli, skoro przejście jednej mili zajęło mu godzinę. Wszystkie te dane pasują do trąby powietrznej niemezocyklonicznej, typu landspout. 

Prawdopodobny jest więc następujący mechanizm - od południa nadciągał front. Przed nim pojawiła się przedfrontowa strefa zbieżności wiatru. Zmiana kierunku wiatru, wywołana napływem nowych mas powietrza, formuje linię zderzania się wiatrów. W jej obrębie na krótko wiatr może całkiem ustać lub stać się bardzo zmienny. Na linii tej powstają komórki konwekcyjne, do których zbieżność zagarnia wilgoć z okolicy. Równocześnie na zafalowaniach linii powstają zawirowania. Jeśli takie odpowiednio duże zawirowanie pojawi się pod szybko rosnącą komórką konwekcyjną, zostanie przedłużone w prąd wstępujący komórki, co powoduje jego zaciśnięcie i wzrost szybkości wirowania. Wzmocniony wir wyciąga się w stronę ziemi i tak mamy trąbę.

Mechanizmowi temu sprzyja duży kontrast temperatur między ziemią a wysokością kondensacji pary wodnej; często następuje nad wodą wywołując w sierpniu i wrześniu wysyp trąb wodnych nad morzem. Komórka konwekcyjna tworząca trąbę zwykle nie jest w czasie jej istnienia burzą, czasem może nawet nie tworzyć deszczu. Dość częstym obrazem jest dla takiej trąby słabo widoczny wir - gradient ciśnienia w wirze jest bardziej łagodny, stąd często widać mały lejek lub spiralę u podstawy chmury, wirującą chmurę szczątków przy powierzchni a między nimi półprzezroczysta tuba, dlatego dla świadków może być przy pewnym oświetleniu wcale nie takie oczywiste, że wir ma jakieś połączenie z chmurą.

Co do opisu struktury wewnątrz leja, to przypuszczam że przy ziemi następowała częściowa kondensacja pary wodnej, co przy pewnym oświetleniu mogło być brane za efekt podobny do ognia. 

Jeśli opisana stodoła była drewniana, to opisane rozniesienie na kawałki i przeniesienie szczątków tak daleko, pasuje do siły na granicy F1 i F2.

Po przejściu linii zbieżności nad ten sam teren nadszedł właściwy front ze zmianą pogody i burzami z gradem. Ruch linii zbieżności jest ten sam co wywołującego ją frontu, stąd ten sam kierunek ruchu dwóch zjawisk. 

To zdecydowanie jeden z najlepszych opisów trąby powietrznej z XIX wieku, podobnie szczegółowy podawał Skrodzki co do trąby w Mazewie w 1819 roku.

wtorek, 4 maja 2021

Drobne rośliny kwiatowe (24.) - Piżmaczek

 Roślinka leśna tak drobna i niepozorna, że aby zwrócić na nią uwagę po raz pierwszy musiałem potknąć się w lesie i paść w nią na... twarz. 


 

Piżmaczek wiosenny (Adoxa moschatellina) rośnie w podszycie, jest podobniej wysokości co poziomki i zawilce. Listki pierzaste, mogłyby być mylone z którymś z zawilców lub z kiełkującą pietruszką, wyrastające po trzy z wątłej łodyżki. Z niektórych łodyżek wyrasta ponadto kwiat, który ma bardzo nietypowy wygląd, ale przez rozmiar i zielonkawy kolor może nie zwracać uwagi.


 

Kwiat ma formę kanciastej główki z pięcioma kwiatami; każdy wyrasta z innej strony, w formie podobnej do sześcianu - cztery tworzą cztery ściany a piąty górę. Z tego powodu w Anglii roślina była nazywana pospolicie "town hall clock"- zegar ratuszowy, na podobieństwo do niektórych wież zegarowych z tarczami na każdej z czterech ścian. Pojedynczy kwiat ma dobrze widoczne żółte pylniki, i krótkie, zielone płatki, przy czym kwiaty boczne mają pięć płatków i pylników, a szczytowy cztery, trafiają się jednak osobniki mające cztery płatki w każdym kwiatku, lub do sześciu. Cała główka kwiatowa ma średnicę do pół centymetra, z daleka wygląda więc na jakiś nierozwinięty pączek i łatwo ją przeoczyć. Łacińska nazwa rodzajowa Adoxa nawiązuje do tej niepozorności, tłumaczy się jako "pozbawiony chwały" lub "bezużyteczny".


 

Nazwa polska "piżmaczek" nawiązuje natomiast do piżmowego zapachu jaki ponoć wydzielają kwiaty i liście. Szczerze mówiąc ciężko mi było tę nutę wychwycić; roztarty w palcach kwiatostan pachnie jak rozgniecione zielsko, zapach jest ciężki i niezbyt przyjemny. Może to też kwestia tego, że nie miałem okazji wąchać dobrego piżma do porównania. Niektóre źródła twierdzą, że wytwarza ten zapach po zmroku, bo zapylają go ćmy i muchy.


 

Po przekwitnieniu powstają małe, mięsiste owoce, ponoć jadalne i przypominające drobne poziomki, ale nie miałem okazji próbować. Pęd z owocami przygina się do ziemi, gdzie często zjadają je ślimaki.  Rozmnażanie z nasion ma mniejsze znaczenie, roślina rozprzestrzenia się głównie przez rozłogi wyrastające z kłączy. 

Naturalnie rośnie na dnie lasów, w zaroślach, czasem w kępach drzew. Lubi miejsca półcieniste, wilgotne o próchnicznym podłożu. Kwitnie w kwietniu i maju. Po wydaniu owoców wysycha. Może być używana jako roślina okrywowa w cienistych miejscach.

 Roślina była przez to brana pod uwagę jako źródło roślinnego zamiennika piżma do perfum. Analizy składników lotnych wykazały w kwiatostanie głównie 2-heksenal, 3-heksenol, n-heksanol i alkohol benzylowy.[1] Potwierdza to moje wrażenia, bo związki te znane są jako "alkohole liściowe" i odpowiadają za zapach uszkodzonych zielonych tkanek, w tym za zapach koszonej trawy. Za piżmowy zapach odpowiadają zapewne cykliczne ketony, ale nie znalazłem informacji o konkretnej substancji.

Z innych znanych składników, w piżmaczku wykryto irydioidy w formie rozpuszczalnych glukozydów - adoksozyd, morronizyd, sekologanina.[2] Kwasy fenolowe w tym kawowy i ferulowy. Ogółem skład rośliny jest słabo rozpoznany.
 

Przypisuje mu się właściwości regenerujące, ułatwiające gojenie ran, czyszczące krew. Różański podaje ponadto działanie rozkurczowe, odprężające, przeciwbólowe i zmniejszające obrzęk.[3] Morronizyd i loganina występują też w dereniu japońskim i w związku z jego stosowaniem w tradycyjnej medycynie były badane jako substancje bioaktywne. Morronizyd najwyraźniej jest agonistą GLP-1 przez co powinien obniżać poziom cukru we krwi. W eksperymencie na myszach zmniejszał ból i przeczulicę neuropatyczną.[4]

--------

[1]  https://www.sciencedirect.com/science/article/abs/pii/0031942280851508

[2] https://fdocuments.in/document/iridoid-glucosides-in-adoxa-moschatellina.html

[3] https://rozanski.li/1508/pizmaczek-adoxa-w-praktycznej-fitoterapii/

[4] https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/28098360/

* https://herbaria.plants.ox.ac.uk/bol/plants400/Profiles/AB/Adoxa

poniedziałek, 26 kwietnia 2021

2000 - Trąba powietrzna w Bukowie

 Kolejny praktycznie zapomniany przypadek trąby powietrznej w Polsce:

"(...) To była trąba powietrzna, która nadeszła z północy, wirowała, zasysała i podnosiła do góry dachy. Trwało to bardzo krótko, potem przez kilka godzin mieszkańcy usuwali szkody i zabezpieczali swoje domy przed deszczem. (...) Wszystko fruwało w powietrzu, wyglądało jakby świder - opowiada jeden z mieszkańców. - Niebo zrobiło się czarne, trąba pędziła z północy, ciągnąc za sobą zerwane wcześniej dachówki i gałęzie. Nam podniosło dach do góry i wyrzuciło deski i pokrycie. Gdy przybiegłem do chałupy dach już leżał na ziemi, eternit przeniosło kilka metrów dalej. Do sąsiada przyjechała furgonetka z oknami i akurat stała pod domem. Wiatr ją podnosił, dotykała ziemi tylko dwoma kołami. Chłopy trzymali samochód, żeby go nie przewróciło.
Kiedyś przeżyłem coś podobnego, w 1953 roku, gdy byłem w Brzegu, trąba powietrzna porwała dach z warsztatu i przeniosła 20-30 metrów dalej."
[Nowiny Wodzisławskie, nr. 11, 15 marca 2000, SBC Katowice]

Stało się to 9 marca, czyli jak na polski klimat bardzo wcześnie. Uszkodzonych zostało 18 domów, niewielkie uszkodzenie pojawiło się na dachu kościoła. Na zdjęciach w artykule widać budynki z zerwanym lub naderwanym dachem, ale bez uszkodzenia muru. Ponieważ wiatr ostatecznie nie przewrócił samochodów, wyglądałoby to na siłę F1. 

Buków w gminie Lubomia kilka lat wcześniej został dotknięty powodzią na Odrze. W położonym niedaleko Raciborzu trąba powietrza pojawiła się w 1977 roku.

niedziela, 4 kwietnia 2021

Wawrzynek

 Najwcześniej kwitnący rodzimy krzew, a przy tym roślina o ciekawych właściwościach - wawrzynek wilczełyko.

Wawrzynek wilczełyko to krzew dorastający do 2 metrów wysokości. Porasta obrzeża lasów liściastych i mieszanych. Lubi gleby wapniste, mogą to być też żwiry polodowcowe z domieszką okruchów wapienia, gleby utworzone na lessie, czy niezbyt kwaśna gleba leśna Jest światłolubny, dlatego chętnie pojawia się na okrajkach i poboczach dróg leśnych. Dość obfite stanowiska znalazłem w lesie niedaleko Korycin, zwłaszcza wzdłuż dróg gruntowych. Miejscami zagęszczenie dochodziło do kilkunastu osobników na 100 metrów pobocza. Okazało się to jednak stanowisko dość ryzykowne - latem dokonano czyszczenia poboczy z krzaków, i okazy rosnące bliżej niż metr od drogi ścięto wraz z tarniną, młodymi głogami i grabami.  Leśnictwo najwyraźniej nie orientowało się co tnie, bo wawrzynek przekwita już pod koniec kwietnia i bez specjalnego przyglądania się, nie tak łatwo zorientować się w gatunku. 


 

Jest to gatunek rzadki, choć przestał już być objęty ochroną ścisłą, a już tylko częściową. Występuje w całym kraju w rozproszeniu. Preferuje starsze drzewostany, więc głównym zagrożeniem siedlisk jest wejście lasu w wiek rębny i zwożenie drewna szlakami zrywnymi. W okolicy Białej Podlaskiej go nie spotkałem (może rośnie w Chmielinnem?). 

Zaczyna rozwój wcześnie. Jego strategią jest zrobić co najważniejsze zanim większość drzew rozwinie tyle liści, że na dnie lasu zrobi się ciemno. Dlatego zaczyna wypuszczać kwiaty przed liśćmi, poczynając od marca do kwietnia, zależnie od pogody, przy wczesnym początku wiosny zaczyna kwitnienie już w lutym, a w czasie poprzedniej zimy - gdy w zasadzie nie było zimy - widywałem pojedyncze, nieśmiało wypuszczające kwiatki osobniki w grudniu i styczniu. Kwiaty zebrane w małe grona o intensywnie różowym kolorze. To wtedy najłatwiej rozpoznać wawrzynka, bo żaden inny rodzimy gatunek krzewów nie kwitnie tak wcześnie i z takim kolorem.


 

Kwiaty mają wyraźny i przyjemny zapach. Ciężko mi było określić ich zapach - słodki, kwiatowy, z nutą wiśniową, może trochę przypominający niektóre różaneczniki. Było go czuć z kilkunastu kroków. Wytwarza nektar i wabi pszczoły, dla których może być jednym z lepszych źródeł wiosennego nektaru. 

W miarę trwania kwitnienia na końcach pędów zaczynają wyrastać liście, tworzące początkowo ścisłą, jasnozieloną kitę zebraną nad kwiatami. 


Po przekwitnieniu rozpoznanie wawrzynka jest trudniejsze. Charakterystyczne są podłużne liście, które dawniej, ze względu na podobne żyłkowanie, porównywano do wawrzynu. Miłośnicy roślin doniczkowych powinni kojarzyć ten kształt bardziej z oleandrem. Wydłużone, trochę jajowate ze słabo zaostrzoną końcówką. Blaszka wyraźnie zwęża się ku łodyżce, dlatego najszersza część przypada nie w połowie długości od pędu, lecz bardziej w drugiej części. Ulistnione są końce pędów, stąd liście zagęszczają się na gałązkach w małe parasolki: 


Gałązki mają jasnobrązową, gładką korę.


Pokrój zmienny. W dobrych warunkach jest to mały krzew o prostym pieńku i szeroko rozłożonych gałązkach. W miejscach, gdzie krzewy są uszkadzane, odrosty z głównego pnia formują niski, rzadki krzew, w formie paru badyli. Nie odbija silnie i generalnie nie lubi przycinania. Tak to miało miejsce tutaj, po tej nieszczęsnej wycince przydrożnych krzewów:


Ostatecznie latem kolejną cechą pomocną w rozpoznaniu są jaskrawoczerwone jagody. Mogą je zjadać ptaki, co sprzyja rozprzestrzenianiu:


Dlaczego nazwa gatunkowa to "wilczełyko"? Wawrzynki generalnie mają dość mocne łyko. Niektóre gatunki z rodziny wawrzynkowatych są roślinami włóknodajnymi, wykorzystywanymi do produkcji papieru. Jest to łyko jednak wilcze nie przez swoją siłę, lecz z powodu bardzo silnych właściwości trujących wszystkich części rośliny. Toksyna zawarta jest w liściach i korze, a szczególnie dużo jest jej w soczystych jagodach. Podaje się, że dawką śmiertelną dla dorosłego człowieka może być 10-12 jagód, dla dziecka już jedna lub dwie. Owoce wawrzynka mają słodkawy, nieco cierpki smak, który przechodzi potem w pieczenie i uczucie zdrętwienia języka. Sprawdzałem to na sobie liżąc rozkrojoną jagodę (ślinę potem wyplułem a usta wypłukałem). 

Analizy wskazują na to, że w miąższu owoców trucizny jest niewiele i koncentruje się ona w pestkach i tkance okrywającej, możliwe więc że łykanie owoców bez przeżuwania daje mniej nasilone objawy. Notowano też przypadki zatrucia po zjedzeniu kwiatów.

Po zjedzeniu dostatecznej ilości owoców objawy nasilają się i przechodzą w spuchnięcie języka, ust i twarzy, a potem też przełyku i krtani, powodując problemy z przełykaniem. Organizm stara się wydalić toksynę wywołując ślinotok, potem wymioty i biegunkę, z czasem krwawą. Jeśli jednak dawka była za duża, dochodzi do zatrucia ustroju. Pojawiają się zawroty głowy, osłabienie, odurzenie. Przyczyną zgonu staje się nagła zapaść sercowa.

Toksyny są częściowo wchłaniane przez błony śluzowe i skórę. Rozmazanie na skórze soku z uszkodzonego pędu, rozgniecionego liścia czy owoców powoduje miejscowe pieczenie i zaczerwienienie skóry, przy większej ilości i wrażliwym miejscu naniesienia także opuchliznę i powstanie pęcherzy. Nic więc dziwnego, że wawrzynki rzadko są sadzone w ogrodach - choć istnieją odmiany ogrodowe. 

Głównymi substancjami toksycznymi są estry terpenów z rodziny pochodnych forbolu - głównie mezereina. Toksyny o podobnej budowie występują też w wilczomleczach. Naśladują działanie  diacyloglicerolu i aktywizują kinazę proteinową C. Enzym ten wpływa na funkcjonowanie wielu białek w komórce. Nadmierna aktywacja tych form kinazy, które są wrażliwe na mezereinę, wywołuje silny stan zapalny, skurcze lub rozkurcze mięśni, zaburzenia przewodnictwa nerwowego.

Takie aktywatory kinazy mogą też potencjalnie promować wzrost nowotworów. Samodzielnie nie powodują rakotwórczych mutacji w DNA, ale jeśli aktywizują kinazę w komórce, która już uległa negatywnym zmianom, mogą wzmocnić działanie onkogenów i na krótko przyspieszyć efekty metaboliczne jak szybszy rozrost czy unikanie układu odpornościowego. Z drugiej strony sama ta kinaza może też aktywizować przeciwne mechanizmy, dlatego zależnie od dawki i czasu działania toksyna może być zarówno rakotwórcza jak i przeciwrakowa. Ze względu na ten zbyt chaotyczny mechanizm nie znalazła zastosowania w medycynie.

Inne substancje charakterystyczne dla wawrzynków to kumaryny: dafnina, dafnetyna, dafnoretyna, flawonoidy jak dafnodoryna, seskwiterpenoidy.

W dawnej medycynie ludowej wawrzynek bywał czasem używany jako środek wywołujący przekrwienie skóry i rozgrzewający mięśnie i stawy. Używano go też do też do rozjątrzenia wrzodów i płytkich ropni, które nie chciały się otworzyć i wypuścić ropę. Dziewczęta smarowały sokiem policzki, aby uzyskać długo się utrzymujący, kraśny rumieniec.

--------

* https://www.researchgate.net/publication/303800387_Plants_from_The_Genus_Daphne_A_Review_of_its_Traditional_Uses_Phytochemistry_Biological_and_Pharmacological_Activity 

* https://en.m.wikipedia.org/wiki/Daphne_mezereum


niedziela, 7 lutego 2021

Jaka jest największa depresja w Polsce?

 Przecież to oczywiste - Raczki Elbląskie, co nie? A no wcale nie tak bardzo oczywiste, bo zarówno do lokalizacji jak i wielkości zagłębienia terenu pod poziom morza są wysuwane różne wątpliwości.

Depresja to po prostu obszar, w którym powierzchnia ziemi leży poniżej średniego poziomu morza. W obszarach suchych depresją staje się każde odpowiednio głębokie zagłębienie terenowe na dostatecznie niskim terenie, oddzielone od morza nieprzepuszczalną barierą, bo przy takim klimacie nie zostaje wypełnione wodą aż do przelewu. Stąd bierze się bardzo niski poziom Morza Martwego, ale też odciętego od oceanów Morza Kaspijskiego. 

W krajach o bardziej wilgotnym klimacie depresje powstają wskutek działalności człowieka, ale dopóki powierzchnia nie stanowi wykopu, depresja jest uznawana ze element geografii terenu. W Holandii i Danii depresjami są dawne zatoki morskie, które odcięto groblami i odpompowano wodę. W niektórych częściach świata do powstania lub pogłębienia depresji doprowadza osiadanie gruntu związane z pracami górniczymi, wysysaniem wody z porowatych złóż czy degradacją torfowisk. Efekty mogą być wzmocnione osiadaniem tektonicznym, jak to ma miejsce również w Holandii. 

W Polsce największe obszary depresyjne rozciągają się na Żuławach, czyli płaskiej równinie zajętym przez deltę Wisły. Większość tego terenu leży poniżej 10 m nad poziom morza i jest bardzo płaska, dlatego niewiele trzeba aby jakiś obszar znalazł się poniżej poziomu morza. Na podstawie pomiarów geodezyjnych pod koniec lat 40. wyznaczono, że największa głębia znajduje się wokół jeziora Druzno, na otoczonych groblami polach i łąkach i tutaj też wyznaczono punkt leżący w Raczkach Elbląskich na wysokości -1,8 m p.p.m. Informacja ta znalazła się we wszystkich podręcznikach, a do Raczek zaczęli przyjeżdżać turyści, dlatego aby ich zadowolić wyznaczono we wsi symboliczny punkt z zaznaczeniem poziomu, aby mieli gdzie się zatrzymywać i robić pamiątkowe zdjęcia.

Ale w ostatnich kilkunastu latach zaczęły się pojawiać co do tego wątpliwości. Z bardziej precyzyjnych map wynikało, że na szerokim terenie wokół sporo miejsc ma podobny lub nawet niższy poziom, więc faktyczny punkt największej depresji może leżeć gdzie indziej. Ostatnia informacja sprzed roku podawała, że odnaleziono takie jeszcze niżej położone miejsce w Marzęcinie, bliżej morza niż Raczki. Ale to może nie być wcale ostatnie takie udokładnienie, na co wskazują wyniki moich przeszukiwań.

Wędrówki myszką po mapie
Zainteresowałem się ostatnio przeglądaniem map udostępnianych na Geoportalu, gdzie dostępne są różne warstwy, w tym stare mapy kartograficzne, mapy z naniesionymi lokalnymi nazwami terenu, mapy geologiczne i układy różnych dodatkowych danych. Jednymi z ciekawszych warstw są modele ukształtowania terenu oparte o mapowanie laserowe. Obszar przeskanowano z samolotów krótkimi impulsami laserowymi, po czym program usunął z danych punkty związane z roślinnością i zabudowaniami, zostawiając samo tylko ukształtowanie gruntu. Dzięki wersji z modelem cieniowanym daje się znaleźć subtelne cechy ukształtowania, jak wąwozy, wykopy, ślady orki czy pozostałości grodzisk i już nieistniejących zabudowań, ukryte pod cienką warstwą ziemi i zadrzewień. 

Model terenu na Żuławach. Obszary brązowe leżą powyżej poziomu morza, żółte i zielone to już depresje. Widoczne koryta dawnych rzek z leżącymi wyżej namuliskami przybrzeżnymi oraz nasypy pod domami.

 

Niemniej ciekawą warstwą jest model wysokości terenu, nie tylko wizualizujący bezwzględną wysokość terenu, ale też pozwalający je odczytać dla wybranych punktów po kliknięciu (Numeryczny Model Terenu 1m x 1m). Program wizualizujący nadaje danemu fragmentowi maksymalną skalę kolorystyczną - obszary najwyżej położone są niemal białe, jak ośnieżone szczyty; dalej kolor przechodzi przez brązowy, czerwony, żółty po różne odcienie zieleni aż po białą zieleń dla największych zagłębień. Dla wybranych punktów można odczytać wysokość nad poziom morza. Wartość jest podawana z dokładnością centymetrową, ale błąd wyznaczenia dla bardzo oddalonych punktów to około 10 cm.

W świetle wcześniejszych opisów łatwo się domyśleć co takiego przyszło mi do głowy - przepatrzeć całe Żuławy i zobaczyć, czy są tam jakieś jeszcze niższe obszary, będące naturalną depresją. A skoro artykuł powstał, to możecie zgadnąć, że takie miejsca odnalazłem.

Skąd depresja?
Ale dlaczego w ogóle na Żuławach pojawiają się depresje? Zapadanie się całego tego obszaru w związku z ruchami podłoża nie ma jakiegoś istotnego znaczenia - analizy GPS sugerują niewielki ruch w dół, związany z izostatyką, ale trudno tu odfiltrować wpływ innych, bardziej znaczących efektów. Główna przyczyna to nasza gospodarka i sposób zarządzania terenem. Żuławy są dość żyzne, ale bardzo mokre, dlatego od dawna je odwadniamy. Pocięliśmy teren gęstą siatką rowów, z których odpompowujemy wodę. Ponieważ zaś teren ten to w większości równina torfowa, to po osuszeniu gruntu dochodzą do głosu zjawiska rozpadu materii organicznej, która przestaje być chroniona beztlenowym i kwaśnym środowiskiem wód bagiennych. Próchnica stanowiąca znaczną część objętości gleby na delcie ulega rozkładowi, następuje stopniowy proces murszenia torfu, a jego nieodłącznym skutkiem jest... obniżanie się terenu. Wraz z rozkładem torfu zmniejsza się objętość gleby, więc powierzchnia musi opaść. 

W szczególnych warunkach proces ten może być dosyć szybki - przesuszone torfowiska na Mazowszu, zaczęły opadać z prędkością 2 cm rocznie.[1] Opadnięcie o centymetr terenu obejmującego wiele hektarów wiąże się z uwolnieniem do środowiska tysięcy ton prostych produktów rozkładu. To jedno z ukrytych, bo nie dymiących, źródeł antropogenicznego dwutlenku węgla w atmosferze. 

Inny efekt jest bardziej oczywisty - podczas odwadniania terenu wysychają istniejące wcześniej naturalne zbiorniki wodne. Żuławy miały dawniej dużo mniejszych lub większych jezior, oraz pocięte były gęstą siatką odnóg rzecznych. Wisła dzieliła się dość daleko od morza na Nogat, uchodzący do zalewu wiślanego i rzekę właściwą; ta dalej oddzielała od siebie Szkarpawę, płynącą też w stronę zalewu. Dalsza Wisła, znacznie uszczuplona o wodę i zwężona, uchodziła do morza w Gdańsku. W XIX wieku więcej wody spływało Nogatem niż zamulonym korytem przy Gdańsku, więc formalnie rzecz biorąc należałoby uznać Nogat za główne koryto. Ale Nogat też miał swoje mniejsze koryta boczne, niektóre faktycznie płynące podczas podwyższonych stanów, stąd wiele drobnych koryt i starorzeczy, które podczas osuszania terenu stały się zagłębieniami a ich dna depresją. 

W 1840 roku duży zator lodowy powyżej Gdańska wywołał rozległą powódź, kiedy to spiętrzona Wisła przerżnęła się ostatecznie przez wał wydmowy tworząc nową główną odnogę - Wisłę Śmiałą, która skracała nurt i omijała Gdańsk. Nowe koryto było głębsze i wpadało do niewypłyconego osadami basenu morskiego, dlatego od tego miejsca zaczęła się erozja wsteczna, pogłębiająca zamulone koryto, aż po kilku latach odnoga ta przejęła wody Nogatu i stała się główną. Powodzie nanoszące muł przestały następować w tej części delty, i wtedy nic nie przeszkadzało osiadaniu terenu. W 1895 roku ujście skrócono jeszcze bardziej przekopem.

Efekt ten zachodzi w wielu podobnych miejscach, dlatego wbrew temu, co pisze wiele podręczników, Żuławy wcale nie są jedynym w Polsce obszarem występowania depresji. Gdy przeglądałem mapy to wychodziło mi, że właściwie każdy powiat nadmorski mógłby u siebie postawić turystyczny punkt z lokalną największą depresją. Wystarczyło, że w miejscu leżącym centymetry nad średnim poziomem morza postawiono wały, aby nie dochodziło do podtopień przy sztormach, po czym wykopano na podmokłych łąkach rowy i zaczęto odpompowywać wody gruntowe...

Co to znaczy "naturalna depresja"?

Najniżej leżący teren, aby był przez kogoś uznawany, nie może być sztuczny. Dno osuszonego wykopu się nie liczy, choć może formalnie być depresją. Dlatego szukając największej depresji trzeba szukać miejsc, które wyglądają na "naturalną" powierzchnię terenu. Z drugiej strony w świetle powyższych rozważań właściwie wszystkie te depresje są nienaturalne, bo bez człowieka by ich nie było. Dlatego na potrzeby tych poszukiwań przyjmuję, że nie jest depresją, która się liczy, dno wykopu, dno rowu odwadniającego i innych takich obszarów, które na pewno są wykopane. Liczy się łąka, brzeg nad zbiornikiem wodnym czy suche dno zagłębienia, które wydaje się być starorzeczem czy jeziorem. 

Raczki Elbląskie i sam Elbląg

Niedaleko Elbląga, w Raczkach, znajduje się popularny i często fotografowany punkt, zaznaczający oficjalnie największą depresję w Polsce -1,8 m p.p.m. Tę rozsławioną w książkach i odwiedzaną przez szkolne wycieczki. Ale to nie jest dokładnie to miejsce. Punkt postawiono pod turystów po to, aby nie łazili po polach szukając faktycznie najniższego miejsca, które znajduje się nieco bardziej zachód w obszarze tuneli foliowych. Placyk przy drodze faktycznie jest na wysokości około -1,6 m, zaś słupek z oznaczeniem poziomu, przy którym można się fotografować, jest w jeszcze nieco mniejszym dołku.

Dno rowu odwadniającego między tym placykiem a drogą jest na wysokości -2,2 m, ale to się nie liczy, bo to kopane było. Obszary na wysokości -1,7/-1,9 pojawiają się na wielu polach po obu stronach drogi i bardziej na północ w stronę drogi na Gdańsk.

Obszar depresyjny jest jednak znacznie rozleglejszy. W zasadzie wystarczy pojechać w dowolne miejsce za zachód od Elbląga, a po minięciu rzeki pojawiają się depresje.  Depresją są tereny zachodniej dzielnicy Elbląga Zawodzie, Adamowo i dalej aż do Nogatu; i bardziej na północ, przecinając wskroś Kanał Jagielloński. Podchodzą pod groble przy Zatoce Elbląskiej, zarówno od Rubna jak i Nowakowa, docierają prawie do Zalewu Wiślanego w ogroblowanym obszarze koło Nowego Batorowa, między rzekami Elbląg i Polny Rów.

Depresją nie jest jednak rozciągające się opodal jezioro Druzno, będące pozostałością jednej z zatok morskich. Wokół niego rozciąga się podmokły, niemeliorowany teren leżący podobnie jak ono na wysokości bliskiej poziomu morza. Z jeziora wypływa rzeka Elbląg. Gdyby zdarzyło się kiedyś takie nieszczęście, że przy silnych wiatrach wschodnich spiętrzone cofką wody przerwą w tym miejscu obwałowania i nikt z tym nic nie zrobi... to o budowaniu własnego portu morskiego będą mogły myśleć Pasłęk i Dzierzgoń, bo aż tak daleko na południe sięga depresja. 

Patrząc jednak po mapie wokół Raczek można zobaczyć nie tak odległe obszary, które mogłyby pretendować do tego, aby jednak to tam ustawić słupek z oznaczeniem. Turystyczny punkt znajduje się na północ od pasa tuneli foliowych. Na południe od nich kilka łąk znajduje się na wysokości -1,9/-2 m.

Wikrowo
Kilkanaście lat temu zastrzeżenia do rekordu zgłosił sołtys wsi Wikrowo, nieco na północny-zachód od Raczek, gdzie pewien obszar pól jest na wysokości -2,5 m p.p.m. Było to nawet potwierdzone badaniami. Sprawą zainteresowali się geografowie. Zagłębienie na zachód od wsi było dość wyraźne i miało podejrzanie kwadratowy kształt, dobrze widoczny też na mapach, których używałem. Sprawdzono więc stare mapy i zapisy historyczne i okazało się, że przed wojną kopano w tym miejscu torf. Jest to więc sztuczna depresja i za bardzo się nie liczy jako cecha geograficzna. Gdyby jednak ktoś był ciekawy okolicy - punkt na wysokości -2,5 m: 54° 8' 16.342" N  19° 18' 12.423" E

Podobne miejsce koło Nowego Dworu Gdańskiego schodzące do -2,4 m też wygląda na wykopane.


 

Marzęcino
Jednak dyskusja nad prawidłowym rekordem nie ustała - kilka lat temu geograf  Jacek Gross i historyk Edmund Łabieniec po przebadaniu map ustalili miejsce zdecydowanie niżej położone. Chodzi o obszary na północny zachód od Mierzęcina, będące półkolem łąk ograniczonych Kanałem Drzewnym. Teren ten kiedyś, jeszcze w latach 30. był zalany i miał połączenie z Zalewem Wiślanym. Połączenie to było jednak dość wąskie, toteż w latach 40. praktyczni Niemcy postanowili zatoczkę osuszyć, tworząc polder. Pod koniec wojny zaniedbano meliorację i wody zalewu przerwały ogroblowanie, ponownie zalewając miejsce. W latach 50. zdecydowano się jednak wykorzystać pozostałości niemieckich melioracji i po dokończeniu wałów osuszono polder, odzyskując wiele hektarów. W  tym jednak czasie pozycja Raczek Elbląskich jako najniższego punktu kraju była dobrze rozgłoszona w pierwszych wersjach podręczników szkolnych i nikogo nie interesowało specjalnie zbadanie tej nowej depresji w kwestii tego, czy nie jest ona aby depresją bardziej niż rozpropagowany punkt.

Od wschodu obszar ogranicza kanał Izbowa Łacha, nad którym odrobinę wznoszą się aluwia z dawnej lokalnej delty. Na północy Kanał Drzewny. Z południa leżące wyżej pola Mierzęcina i Gozdawy, oddzielone teraz groblą, mniej więcej na średnim poziomie morza, z wyraźną krawędzią. Natomiast poniżej...

Większość teremu leży około -1,8/-1,9 m p.p.m. Najniższy punkt jaki znalazłem leży na około -2,1 m, co zgadza się z podawaną w prasie wysokością. Współrzędne tego miejsca: 54° 14' 46.924" N 19° 12' 47.011" E. Sądząc po zdjęciach satelitarnych da się tam dojść z Mierzęcina, ale trzeba wiedzieć który konkretnie prostokąt to ten punkt. Niedawno pojawiły się informacje, że oficjalnie zatwierdzono depresję koło Mierzęcina jako najniższy punkt kraju. Uznanie odkrycia trochę trwało, bo generalnie dla geografów takie ekstrema nie są czymś mocno interesującym i ważnym, a w sumie chodzi tylko o to, że jakieś pole leży pół metra niżej niż jakieś inne pole. Toteż nie nastawiam się na to, aby moje wędrówki myszką po mapach wywołały jakiś żywy oddźwięk. 

Może jednak... Gdańsk?
Pas depresji rozciąga się od Elbląga na zachód, wzdłuż Szkarpawy, osiągając minima przed przybrzeżnym pasem wydmowym. Dociera dzięki temu do niezbyt kojarzonego z takim terenem Gdańska, koło którego także znaleźć można pokaźną (jak na polskie warunki) depresję.

Około metr poniżej morza rozciągają się rozległe tereny na zachód od głównego koryta Wisły, koło Cedr Małych, Trzciniska, Koszwał, Bystrej, Mokrego Dworu w zasadzie aż po krawędź wysoczyzny przy stacji Orunia. Teren jeszcze bardziej opada w okolicach południowej obwodnicy i tam, nieco na północ od rzeki Oruni, na zachód od drogi na Olszynkę, można znaleźć punkty sięgające do -2 m. Ot na przykład pole w widłach między estakadą a drogą o punkcie -2,1 m:  54° 18' 39.592" N 18° 39' 28.453" E. Czy zaraz obok łąki koło jakiegoś galimatiasu toru motocrossowego (zgaduję po wyglądzie) na poziomie - 2,0.

A może jednak Nowakowo?
Blisko południowego końca Zatoki Elbląskiej pojawia się interesująca sytuacja. Przy brzegu rzeki Elbląg na mapach zaznaczone są dwa podmokłe pasy połączone rowem, które wydają się być odciętymi obwałowaniem starorzeczami. Na mapie topograficznej zaznaczony jest rów biegnący środkiem obu tych pasów, wokół zaznaczony jest teren podmokły. Pierwsze znajduje się przy zabudowaniach Nowakowa Trzeciego; drugie trochę bardziej na północ. Na zdjęciach satelitarnych oba starorzecza są wypełnione roślinnością trawiastą o brązowym kolorze i nie udało mi się stwierdzić dokąd w tym miejscu mamy do czynienia z terenem podtopionym, czy częściowo zalanym i tylko porośniętym szuwarem zakrywającym wodę, a do którego momentu jest to jednak grunt - może grząski i podmokły, ale ostatecznie gleba przez większą część roku bez wody. 


 

Ustalenie tego byłoby bardzo interesujące, bowiem dna tych starorzeczy są w większości położone poniżej -2,2 m a w pewnych miejscach sięgają -2,5/-2,6 m p.p.m., natomiast powierzchnia wody w rowie w okresie wykonywania mapy była na wysokości -2,7/-2,6 m. Zależnie więc od tego w którym miejscu kończy się stojąca woda a zaczyna grunt nie zalany przez większą część roku, w starorzeczach znajdują się miejsca rekordowo niskie lub bliskie rekordowi, a już na pewno położone głębiej niż punkt turystyczny w Raczkach. Zagłębienia wyglądają na starorzecza osuszone melioracją a nie wyrobiska torfu, byłyby to więc depresje "naturalne". 

Punkt -2,5 m w południowym starorzeczu: 54° 12' 51.199" N 19° 21' 0.267" E

Punkt -2,5 m w północnym starorzeczu 54° 13' 33.49" N 19° 21' 4.279" E

Na zachód od jeziora
Depresja ciągnie się dalej od Raczek i gdzieniegdzie staje się bardziej znacząca. Na przykład obszar w zakolu rzeczki Tiny, koło Żurawca, w większości leżący około -1,9, ale w kilku miejscach dochodzący do -2,1 m p.p.m. Jeden  takich punktów: 54° 5' 4.334" N 19° 22' 35.449" E

Bardziej na południe
Obszary depresyjne rozciągają się też po południowej stronie jeziora. Najdalej w dolinie Dzierzgoni, na wysokości Świętego Gaju. Jeszcze niedaleko Brudzęd spory teren leży poniżej -1,7 m, schodząc miejscami poniżej -1,8.

Niedaleko wału przy południowej części jeziora Druzno rozciąga się obszar łąk i pól będący miejscami wyraźną depresją. Koło Topólna Małego namierzyłem teren sięgający do poniżej -1,6 m p.p.m., obniżający się w kierunku rzeczki i samego jeziora. Tuż przy samym wale kilka prostokątów pól sięga głębokości -2 m.. Nie wyglądają na przekopane, teren opada bez ostrych krawędzi; w rzeźbie terenu są ślady dawnych cieków. Trzy pola znajdują się w całości na głębokości -2,2 a nawet -2,3 m. Punkt pośrodku, o wysokości -2,3 m: 54° 2' 3.465" N 19° 30' 6.489" E

Niedaleko, w pobliżu Dłużyny, łąki wypełniają trójkątny kąt w załamaniu wałów wokół jeziora. Południową granicą jest Kanał Elbląski. Cały ten spory obszar leży poniżej -1,9 m, opadając blisko jeziora do -2,2, miejscami -2,3 m. Na jednym z pól uprawnych pojawiają się miejsca schodzące do -2,4 m. Punkt na tym polu:  54° 3' 28.415" N 19° 30' 3.553" E

A sztuczna?
Co jeśli nie będziemy się tak ściśle trzymać zasady brania pod uwagę tylko naturalnych zagłębień? Jaki jest najniższy w ogóle punkt w Polsce, w którym można stanąć i ponapawać się głębią kraju? Niechybnie w jakiejś kopalni odkrywkowej. Kilka odkrywek koło Konina sięga do +20 m, kopalnia Turoszów jest już bliska morza, z najniższym punktem jaki znalazłem +4 m n.p.m. Mała odkrywka koło Pakości sięga -6 m, ale najmocniej wgłąb wkopała się ostatecznie kopalnia w Bełchatowie. Najniższy punkt odkrywki koło Kleszczowa jaki wskazał model terenu to -110 m poniżej poziomu morza. Całkiem sporo. Jakieś 300 metrów poniżej krawędzi odkrywki. 

Niedaleko znajduje się gigantyczna hałda nadkładu, Góra Kamieńska, o wysokości względnej 200 metrów i wierzchołku 400 m n.p.m będącym najwyższym wzniesieniem na niżu środkowopolskim. W efekcie daje to pół kilometra różnicy wysokościowej między odkrywką a hałdą, co daje jakieś pojęcie o skali wydobycia.

A o innych obszarach depresji w Polsce napiszę innym razem.

---------

[1] http://acta.urk.edu.pl/WPLYW-PROCESOW-OSIADANIA-I-ZANIKANIA-GLEB-ORGANICZNYCH-MURSZOWYCH-NA-PROFILE-PODLUZNE,102531,0,2.html

piątek, 29 stycznia 2021

Marsz Śmierci w Hakkoda

Pod koniec XIX wieku Japonia przeszła okres modernizacji i przyjmowania ówczesnych wynalazków, znany jako restauracja Meji. Unowocześniła wtedy też swój sprzęt wojenny, co obudziło tlące się wcześniej ambicje imperialne. Podejmowano ekspansję na północ, wzdłuż łańcucha wysp, a kąskiem, na którym wielu miało ochotę, była dość duża wyspa Sachalin. Podejmowano też próby zajmowania terenów wokół Morza Żółtego. Leżąca blisko Korea i sąsiednia Mandżuria stały się w 1894 roku areną pierwszej wojny japońsko-chińskiej.
Nie było to jednak jedyne państwo dbające o ten region. Tuż po wojnie Rosja podpisała z Chinami pakt, na mocy którego mogła dzierżawić doskonale położone porty w Dalnyj i Port Arthur (dziś Dalian i Lushunkou), dające dostęp zarówno do Morza Żółtego jak i zatoki koreańskiej. Car chciał mieć po tej stronie Azji wygodny port, który mógł być używany cały rok, w odróżnieniu od portów na Syberii i Kamczatce, które okresowo zamarzały, połączony z macierzą przez zbudowaną wspólnie z Chińczykami sieć kolejową.

Tym sposobem między mającą chrapkę na Sachalin a nawet Kamczatkę, oraz równocześnie Mandżurię Japonią a nieodległą Rosją zaczęło narastać napięcie. Było wiadomo, że Rosja ma całkiem sporą flotę morską. Niezbyt nowoczesną, ale wystarczającą aby móc atakować wyspiarski kraj ze wszystkich stron. Po tym jak Chiny zostały osłabione przez wewnętrzne powstanie, Rosja zaczęła stawiać kolejne forty wzdłuż wybrzeża, przedłużając kontrolowane obszary. Realne stawało się odcięcie części Chin, a przynajmniej odcięcie Japonii od terenów w głębi lądu. Ponieważ plany ekspansji były już dość  zaawansowane, to pomimo rozmów dyplomatycznych i prób umówienia się z Rosją na wspólne rozbiory wschodnich Chin, równolegle opracowywano ewentualne drogi ataku, ćwiczono obronę wybrzeża i starano się wyszkolić żołnierzy do walk na trudnych terenach.

Takie było tło wydarzeń ze stycznia 1902 roku.
W tym czasie 5 pułk Japońskiej Armii cesarskiej stacjonował w Aomori, na północy wyspy Honsiu. Region ten doświadcza co roku zim nieco podobnych do tych w Polsce, bez wielkich mrozów ale za to z bardzo obfitymi opadami śniegu. W planach obrony przewidywano, że rosyjska marynarka może zaatakować od północy i ostrzeliwać miejscowości przy wybrzeżu, uniemożliwiając korzystanie z głównych dróg na nizinach; dlatego często ćwiczoną sytuacją było zabezpieczanie i przecieranie szlaków biegnących przez pobliskie góry.  

23 stycznia z pułku wybrano grupę 210 osób, które miały dokonać dwudniowej przeprawy przez góry Hakkoda, w centralnej części półwyspu. Nie są to wysokie góry, najwyższy szczyt ma 1600 metrów. Są to w większości łagodnie nachylone stożki dawnych wulkanów, nie wymagające doświadczenia alpinistycznego. Przypominają trochę Beskidy.
 Wielu żołnierzy pochodziło z bardziej południowych regionów kraju i mieszkało na przybrzeżnych nizinach. Grupa miała więc nabrać doświadczenia w działaniach w warunkach zimowych, w głębokim ściegu, oraz przećwiczyć wspinaczkę górską i transport prowiantu w nierównym terenie. Pierwszy etap wędrówki miał się kończyć w ośrodku turystycznym Tashiro z gorącymi źródłami, gdzie dywizjon miał przenocować i ruszyć w dalszą trasę. Do pokonania było niespełna 20 kilometrów a największym przewyższeniem na trasie był szczyt niewysokiej góry Umatateba (732 m) kilka kilometrów od celu wędrówki.



Początkowo pogoda im sprzyjała, największą trudnością było przebijanie się przez głęboki śnieg, dlatego grupa dotarła na przełęcz niedaleko góry dopiero o 16. Z pewnością przed zachodem słońca dotarliby do celu, lecz tu zaskoczyła ich nagła zmiana pogody. Wiatr wywołujący zamieć i gęste opady śniegu uniemożliwiały dalszą wędrówkę. Wkrótce zapadł zmrok i żołnierze stracili orientację w terenie...
Gdy kolejnego dnia zorientowano się, że dywizja nie wróciła z gór jak było zaplanowane, to początkowo uznano, że widocznie śnieżyca zatrzymała ich przy gorących źródłach, dlatego dopiero 26 stycznia wysłano grupę ratowników, którzy mieli przetrzeć szlak i sprawdzić co się dzieje. Czekali w najbliższej wiosce, spodziewając powrotu kolegów; zapalili nawet duże ognisko aby wskazać drogę, lecz na próżno.

Postanowili więc wyjść im naprzeciw, ale po drodze koło przełęczy natknęli się na kaprala Furanosuke Goko, stojącego w śniegu wysokim po pas. Stał wyprostowany, oparty o broń i półprzytomny i w pierwszej chwili sądzono, że zamarzł na sztywno w trakcie marszu. Niedaleko znaleziono ciała innych żołnierzy. Był 27 stycznia, piąty dzień od wymarszu grupy. Stało się wtedy jasne, że dywizjon wcale nie przeczekiwał zawiei nad gorącymi źródłami, kąpiąc się w ciepłych basenach i ciesząc z takiej przyjemnej odmiany losu. W rzeczywistości stało się coś strasznego.


Tułaczka
Z relacji tych, którzy przeżyli, wyłania się obraz chaosu organizacyjnego. Żołnierzom nie dano strojów do przetrwania dłużej w zimowych warunkach, bo zgodnie z planem mieli w ciągu jednego dnia dotrzeć do gorących źródeł, tam przenocować w chatach i kolejnego dnia wrócić inną trasą robiąc niedużą pętlę. Tymczasem pogoda była znacznie gorsza niż zazwyczaj w rejonie. 25 stycznia w innej części wyspy zanotowano rekordowo niską dla Japonii temperaturę -41 stopni. 

Wiatr powoli wzmagał się w ciągu dnia. Gdy oddział dotarł do przełęczy powyżej górnej granicy lasu warunki stały się nie do zniesienia. Ekipy zajmujące się przecieraniem szlaku na przedzie i osoby ciągnące sanie z obciążeniem musiały przystawać i często się wymieniać. Jeszcze przed końcem dnia pojawiły się pierwsze osoby z odmrożeniami. Niektórzy żołnierze wzięli zbyt lekkie ubranie pod płaszczem, bo nie spodziewali się, że przemaszerowanie 20 kilometrów będzie tak wyglądać.

Na samym początku wojskowi odrzucili ofertę mieszkańców okolicy, że ci dadzą im przewodnika znającego teren. Zamiast tego posługiwali się tylko mapą i kompasem. Gdy na przełęczy pod górą, na którą mieli się wspinać, śnieg stał się głębszy, żołnierze zatrzymali się, bo przebijanie przez zaspy zmęczyło ekipy ciągnące sanie. Już wtedy rozważano odwrót i zjazd na niziny, ale dowódcy nakazali maszerować dalej. Kompas zamarzł, więc oddział zaczął się orientować wedle topografii. Wiedzieli mniej więcej w którą stronę od góry należało iść do gorących źródeł. 

Kadr z filmu Mt Hakkoda z 1977

Z powodu dużego opóźniania marszu przez ciągnących sanie, którzy zostawali za daleko w tyle, zdecydowano się je porzucić. Zapasy i inne przedmioty, w tym metalowy kocioł, żołnierze nieśli dalej w rękach, co wcale ich nie przyspieszyło.
Gdy dotarli do granicy lasu, za którym znajdował się cel ich wędrówki, nie mogli znaleźć szlaku. Słońce zaszło, szybko zrobiło się ciemno. Zdecydowano więc wykopać okop w śniegu i w takim zagłębieniu przeczekać noc. 

W dużej kupie wszystkim miało być cieplej, rozpalono też opał ale ogrzanie wszystkich czy rozmrożenie jedzenia było trudne. Mimo wkopania się w śnieg na ponad dwa metry na dnie okopów nie było podłoża. Szacuje się, że w dolinie mogło być wtedy 3 do 6 metrów śniegu. Kocioł, ogniska czy stosy węgla po zapaleniu zapadały się wgłąb i gasiła je wytopiona woda. Żołnierze nie byli przeszkoleni z przetrwania w zimowych warunkach i nie wiedzieli jak poprawnie używać sprzętu ani jak zakryć wykopane schronienie od wiatru. Sytuacja więc wcale nie była bezpieczniejsza. 

Makieta w lokalnym muzeum

 

W drugiej części nocy wysłano kilka osób do lasu aby nazbierały gałęzi na ognisko; nikt nie miał jednak latarek, bo nie planowano marszu nocą, ani siekier z tego samego powodu. Posługujący się nożami żołnierze poranili się, odmrozili palce, nałamali trochę gałęzi, które oblepione śniegiem nie chciały się palić i o mało nie pogubili. W tym momencie dowódcy uznali, że przeszkolenie oddziału z poruszania się w trudnym terenie w zasadzie można uznać za spełnione, z kolei przysypiającym żołnierzom, którzy opierali się o brzegi wykopu, groziło zamarznięcie. Dlatego nie czekając do świtu zarządzili wymarsz i powrót do Aomori wcześniej. Niestety wędrówka po ciemku w zamieci nie była zbyt dobrym pomysłem. Schodząc na wyczucie w dół oddział nie oddalił się od góry, tylko zszedł w bok od właściwej trasy do doliny rzeki. Stamtąd wycofał się ponownie do poprzedniego obozowiska, po drodze zresztą też gubiąc drogę z powodu zawiei, która zasypała ślady. Gdy trochę się rozwidniło wyruszyli ponownie, ale tym razem drogę zatrzymało im urwisko nad wąwozem. Wychodziło na to, że ponownie zeszli w bok, do doliny rzeki.

W pewnym momencie jeden z żołnierzy zaczął przekonywać dowódców, że chyba wie w którą powinno się iść stronę aby dotrzeć do Tashiro ich pierwotnego celu, odległego od tego miejsca o kilka kilometrów. Idąc zgodnie z jego wskazówkami zaczęli iść w dół rzeki Komagome. Były to niezły szlak, gdyby ich celem było zejście na nizinę, ale gorące źródła znajdowały się w rzeczywistości w górę rzeki, toteż grupa oddalała się od zamieszkanych miejsc. Zorientowano się, że to zły szlak, ale wszyscy byli już tak zmęczeni i zrezygnowani, że nie chcieli robić jeszcze jednego kółka po tym samym terenie. Rzeka biegła w wąwozie, toteż po jej przekroczeniu musieli wspinać się na strome zbocza. Podczas tego manewru kilka osób spadło i zginęło; jeden z poruczników wpadł do rzeki i umarł z wyczerpania. 

Nie postąpiono teraz zbyt racjonalnie i zamiast przeczekać zamieć w wąwozie, gdzie przynajmniej byli osłonięci od wiatru, żołnierze wyszli na płaski, odsłonięty teren i szli na wyczucie szukając jakiejś osłony. Niemal jedna czwarta z nich odłączyła się podczas tego marszu i zaginęła. W końcu postanowili przeczekać noc na całkowicie odsłoniętym terenie. Wszystkie dotychczasowe próby znalezienia drogi, w tym marsz do doliny, z powrotem, znów do doliny, przez rzekę, na klif a potem błądzenie po pustkowiach zajęły im cały dzień ale jak na ironię miejsce drugiego postoju znajdowało się niespełna kilometr od pierwszego.

Nie mieli łopat do kopania w śniegu. Część sprzętu zgubiono, a część zniknęła wraz z zagubionymi. Dlatego zdecydowano się na radykalne rozwiązanie - cała grupa stanęła blisko siebie w kole, wewnątrz stali najbardziej odmrożeni i dowódcy, na obrzeżach ci, którzy czuli się na siłach. Oparci o siebie żołnierze dreptali w miejscu, rozcierali się i dla zachowania przytomności śpiewali patriotyczne piosenki. Niektórzy żołnierze ostatecznie zasypiali i padali jeden na drugiego w śnieg, inni oddalali się od grupy i gubili w zamieci. Tak minęła druga noc.



Przed świtem trzeciego dnia przeliczono grupę i po stwierdzeniu, że jedna-trzecia zamarzła, zdecydowano ruszyć dalej. W końcu oddział znalazł się na terenie w widłach dwóch rzek, otoczonym klifami. Dalej nie dało się iść. Wedle nie potwierdzonych przez wszystkich relacji jeden z dowódców miał wtedy powiedzieć, że rozwiązuje ten tymczasowy dywizjon i żołnierze mogą się ratować sami. Miało to wywołać panikę wśród obecnych. Kilka osób zeskoczyło na dno wąwozu, myśląc, że zejdą na niziny wzdłuż brzegu, część wpadła do wody i zniknęła, kilkanaście osób odbiegło w przeciwnym kierunku, oczekując że idąc cały czas w dół dotrą do jakiejś wioski. Niektórzy pobiegli w stronę najbliższego lasu z zamiarem zbudowania tratwy. Pozostała grupa trzymała się jednak razem. 
Nad ranem kilkanaście osób udało się na zwiad, szukając drogi do najbliższej wioski. Po kilku godzinach wrócili z informacją, że wypatrzyli z daleka tereny zamieszkane i było przynajmniej wiadomo w którą stronę iść. Wszyscy byli już poważnie chorzy i zmęczeni, więc marsz zajął im większość dnia. Do miejsca trzeciego obozu dotrwało tylko 71 żołnierzy, którzy musieli przeczekać noc w podobny sposób co poprzednio.

O świcie czwartego dnia pogoda na chwilę się poprawiła a na horyzoncie widać już było port. Wyglądało na to, że są naprawdę blisko. Jednak gdy wyruszyli ponownie nastała zamieć i śnieżyca i trudno się było zorientować w terenie.  Jeden z obecnych oglądając mapę stwierdził, że chyba wie jak dotrzeć do ośrodka nad gorącymi źródłami. Było to tylko kilka kilometrów od tego miejsca. Zgubili jednak drogę i zmuszeni byli przestać w grupie kolejną noc. Ostateczne korzystając z nieco lepszej pogody postanowiono iść wzdłuż doliny w dół.

Piątego dnia przed świtem grupa dotarła do miejsca, gdzie droga rozdzielała się.  Idąc w jedną, wzdłuż rzeki, żołnierze zeszliby na niziny, ale omijając najbliższą wioskę. W stronę wioski biegła druga droga, zgodna z innym strumieniem, ale nie było pewne jakie są warunki po drodze. W obliczu ryzyka, że wszyscy pobłądzą, postanowiono się podzielić - kilka osób miało pójść z kapitanem Kaminari w lewo, w stronę wioski, reszta z kapitanem Kuraishi w prawo, wzdłuż rzeki

Pierwsza grupa szła dolinką potoku w stronę najbliższej wioski, ale trudne warunki i silny wiatr wiejący wzdłuż doliny przerzedziły ich szeregi. Ostatecznie na sam koniec zostały cztery osoby. Niejaki Suzuki wspiął się na wyżynę, aby zobaczyć teren, ale nie powrócił. Oikawa stracił przytomność i zmarł na miejscu. Kapitan Kaminari i kapral Goto wspięli się wyżej. Byli niedaleko niższej przełęczy, za nią miała znajdować się wioska. Kapitan opadł z sił i nakazał Goto aby szedł przodem i zawiadomił mieszkańców wioski.

Kilka godzin później ekipa poszukiwaczy z Aomori natknęła się na Goto, stojącego w śniegu półprzytomnie. Szeptał imię kapitana Kaminari. Kapitana znaleziono leżącego sto metrów dalej. Próbowano go ratować środkami pobudzającymi, ale ciało było tak zmarznięte, że igła nie chciała wbić się w skórę. Nieco dalej w dolince leżały inne ciała. Ocalonego sprowadzono do wioski i wysłano wiadomość do Aomori.

Pomnik Goto upamiętniający wydarzenie

 

Poszukiwania

Nie był to jednak koniec tragedii. Druga grupa, która szła wzdłuż rzeki, nie wiedziała, że kilka kilometrów od nich formowane są oddziały ratunkowe. Jeszcze tego samego dnia dotarli do miejsca, gdzie dalszą drogę zagradzało im urwisko nad wodospadem. Niektórzy wpadli w rozpacz. Jedna osoba zrzuciła ubranie i wskoczyła do rzeki, parę osób zaczęło wspinać się na urwisko i spadło z dużej wysokości. Grupa musiała spędzić noc w zagłębieniach pod klifem, dających jako taką osłonę przed wiatrem.

Ekipy poszukiwawcze zaczęły znajdować coraz więcej ciał, w zasadzie nie spodziewali się znaleźć żywych. Nieoczekiwanie z wąwozu rzeki wyłonił się kapitan Kuraishi, który po dwóch dniach czekania nad wodospadem postanowił poszukać bezpiecznego miejsca do wspinaczki. W tym miejscu ocalono kilka osób, w tym majora Yamaguchiego.

W dolinie rzeki koło miejsca czwartego obozu i wzdłuż trasy marszu grupy doliną znaleziono 30 ciał. Na głównej rzece postawiono kratę, aby wiosną wyławiać ciała tych, którzy zginęli w nurcie. Kolejnych kilkadziesiąt leżało na szerokim obszarze między drugim a trzecim obozem. 36 ciał leżało wokół drugiego obozu. Pojedyncze odnajdywały się  niedaleko postoju pod wodospadem, inne opodal głównego szlaku lub w górę rzeki. 31 stycznia przypadkiem odnaleziono dwie osoby, które przeżyły w chatce wypalaczy węgla drzewnego. Szeregowy Abe mówił, że już trzeciego dnia, po nieudanym obozie na otwartym powietrzu, gdy wiele osób rozpierzchło się na różne strony, wyszedł z małą grupą mniej więcej w stronę wioski. Potem nie pamiętał drogi. Ocknął się wraz kapralem Miurą koło chatki wypalaczy (wedle niektórych źródeł schowali się właściwie nie w chatce tylko w piecu do wypalania). Wokół leżało 16 ciał. Kilkanaście ciał leżało w niewielkim lesie koło trzeciego obozu.

2 lutego po trzęsieniu ziemi ekipy natknęły się na sierżanta Hasegawę z trzema innymi osobami (dwie zmarły potem w szpitalu). Był w grupie żołnierzy, który oddzielili się trzeciego dnia, po tym jak żołnierze zaczęli panikować. Poszli w przeciwnym kierunku i koło lasu znaleźli chatkę wypalaczy węgla. Tam grupa rozpaliła ogień przy pomocy ocalonych zapałek i podtrzymywało do kolejnego dnia, gdy przysypiający żołnierze zaczęli się obawiać, że drewniana chatka zapali się i w czasie snu spłoną. Kolejne dni spędzili w letargu, bez jedzenia, do czasu aż trzęsienie uszkodziło dach chatki i zmusiło ich do wyjścia. Ostatnia ocalała osoba jaką znaleziono tego samego dnia, odłączyła się od grupy gdy zorientowano się, że idą w złą stronę, przeszła w górę doliny rzeki i odnaleźli ją mieszkańcy Tashiro.

W całym zdarzeniu zginęło 199 żołnierzy, w tym kilku ocalałych, którzy zmarli w szpitalu. Z pozostałych 11 większość doznała odmrożeń kończyn wymagających amputacji. Ostatnie poszukiwane ciało znaleziono 28 maja, po roztopach. Później oceniono. że w sumie najlepiej poradziły sobie osoby mające już jakieś doświadczenie w zimowych warunkach, które jeszcze przed wyruszeniem porządniej się opatuliły, owinęły stopy czymś nieprzemakalnym lub wepchały gazety pod płaszcz na wypadek zimnego wiatru. Wśród nich było kilka osób wyższych stopniem, które być może miały lepszej jakości płaszcze. 

Miejsce pierwszego obozu, z wykopanym w śniegu okopem, znajdowało się po drugiej stronie lasu niż ośrodek z gorącymi źródłami. W najbliższym punkcie znajdowali się niespełna 1,5 km od celu. Spekulowano więc później, czy najbezpieczniejszą opcją byłaby próba przebicia jeszcze pierwszego dnia na przełaj przez las, który przynajmniej osłaniałby ich przed wiatrem. 

Tajemnica majora

Sporo spekulacji wywołała śmierć majora Yamaguchiego, którego znaleziono żywego w jaskini koło wodospadu, lecz po kilku dniach zmarł w szpitalu. Oficjalnie przyczyną miały być problemy z krążeniem, jednak rodzinie dano do zrozumienia, że mógł przyspieszyć swoją śmierć, postępując honorowo, bo jako najwyższy stopniem z całej grupy ponosił odpowiedzialność za to co stało się z dywizjonem. Przecieki na temat przypuszczalnego postrzelenia się w brzuch trafiły do prasy i mimo braku oficjalnego potwierdzenia, były długi czas powtarzane. Dopiero w latach 90. dotarto do raportu chirurgów, którzy opisywali przebieg leczenia ocalałych. Wynika z niego, że ręce majora były w tak znacznym stopniu odmrożone, że nie był w stanie niczego wziąć do ręki, a co dopiero nabić ręczny pistolet i pociągnąć za cyngiel. Spekulowano nawet, że do jego śmierci mogli się przyczynić inni wojskowi, podając wysoką dawkę chloroformu.[a] [b] Jego śmierć była wygodna, bo w razie czego byłby pierwszym oskarżonym w procesie, który mógłby ujawnić wiele zaniedbań. Zaś plotka o samobójstwie studziła nastroje społeczne - dawano do zrozumienia, że nie ma już po co szukać winnych, skoro jedyny winny sam wymierzył sobie karę.

                                      *   *   *

Dziś trasa, którą szedł oddział, częściowo pokrywa się z drogą Aomori - Towada. Przy niej stoją oznaczenia upamiętniające zdarzenie. Duży, i często odwiedzany pomnik przedstawiający Goko, stojącego prosto i podpartego bronią, znajduje się przy wyciągu narciarskim, w miejscu, które akurat nie odegrało roli w tragedii. Kilka kilometrów dalej, na przełęczy stoi mniejszy pomnik o tej samej formie, stojący prawie w tym samym miejscu, gdzie odnaleziono ocalałego. Dalej wzdłuż drogi tabliczki wyznaczają miejsca kolejnych obozów, ale z tego co się zorientowałem porównując opisy faktycznych miejsc z mapą, są to raczej oznaczenia symboliczne, ustawione mniej więcej na wysokości postojów, które miały miejsce na terenie poza drogą.

Na temat wydarzeń nakręcono film fabularny "Hakkoda" w 1977 roku, i dokumentalny w 2014. 

Wiele źródeł podaje, że to najgorsza katastrofa związana ze wspinaczką górską, ale sytuacja jest niejednoznaczna. Były to wojskowe ćwiczenia a żołnierze nie wspięli się ostatecznie na żadną górę. Równie dobrze za górską tragedię można uznać odwrót wojsk Moore'a podczas wojen napoleońskich w Hiszpanii, kiedy to przerzucone na półwysep oddziały wycofywały się w kierunku Portugalii, nie chcąc konfrontować się z Francuzami. W ciągu kilku dni w grudniu 1808 roku ciężka przeprawa przez ośnieżone góry kosztowała życie 3 tysięcy żołnierzy.

-----------

 https://www.japanese-wiki-corpus.org/history/Death March of Hakkoda Mountains Incident.html

https://zh.wikipedia.org/zh-hant/八甲田雪中行軍遭難事件

[a] https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/19244741/

[b] https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/11345765/