Pokazywanie postów oznaczonych etykietą z historii. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą z historii. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 28 września 2021

1891 - Wystawa we Frankfurcie

 




Międzynarodowa Wystawa Elektrotechniczna 1891 była dużym wydarzeniem, wzorowanym na paryskiej Wystawie Światowej, dającym wielu producentom dopiero raczkującego przemysłu elektrotechnicznego okazję do pokazania światu tych wszystkich wynalazków. Chciano zachwycać zwiedzających i pokazać choćby w zabawkowej formie wszystkie ewentualne możliwości urządzeń elektrycznych, jakie potencjalnie mogłyby nabrać znaczenia w przyszłości. Czego więc tam nie było - goście mogli objechać teren wystawy elektryczną kolejką wąskotorową, popłynąć elektryczną łodzią, pościgać na torze z poruszanymi elektrycznie figurami koni. Ze wszystkich stron migały różnego typu żarówki i lampy próżniowe. Centralnym punktem wystawy był natomiast zasilany elektryczną pompą dziesięciometrowy wodospad. Rzeczą mniej oczywistą dla zwiedzających było natomiast zaprezentowanie przez europejskie firmy sposobów przesyłu i generowania prądu, co stawało się w tym czasie problemem coraz bardziej palącym.

Dotychczas znane prądnice produkowały prąd stały, którym zasilano jednobiegunowe silniki i który przechowywano w stałoprądowych akumulatorach. Głównym problemem prądu stałego były natomiast straty podczas przesyłu. Aby nie spalić urządzeń trzeba było używać niezbyt wysokich napięć. Dla odmiany jednak prąd o niskim napięciu dużo silniej odczuwał opór przewodnika. Lepiej było przesyłać prąd wysokonapięciowy z elektrowni i potem obniżać jego napięcie dzielnikami, co dawało jednak kolejne straty energii. Z kolei elektrownie miały problem z wydajnym energetycznie generowaniem prądu o bardzo wysokich napięciach. Przesłanie prądu na odległość większą niż kilometr czy dwa stawało się kłopotliwe i bardzo stratne, elektrownie musiały być więc tworzone dosłownie w centrach miast, będąc jednak dość uciążliwe dla sąsiedztwa. *

Znany był już w tym czasie prąd przemienny i prądnice umożliwiające jego produkcję. Gdy odkryto także transformatory, w głowach co lepszych inżynierów zaczęło migać, że może jednak przesył prądu przemiennego będzie lepszy. Można prąd o niskim napięciu, produkowany w elektrowni, przetransformować na prąd o bardzo wysokim napięciu, który doznaje w trakcie transportu bardzo małych strat. Po dotarciu do miejsca przeznaczenia prąd zostaje przetransformowany ponownie na niskie napięcie bez generowania dużej straty na zmniejszenie napięcia. I tu pojawiał się problem, bo silniki prądu przemiennego nie były wtedy zbyt dobrze opracowane technicznie. Wydawało się, że bez prostowania prądu znów na stały, taka przesłana daleko elektryczność zasili najwyżej żarówki albo lampy łukowe.

I faktycznie początkowy rozwój elektryczności przemiennej był dość powolny. Na małą skalę tworzono sieci przesyłu prądu jednofazowego i dwufazowego. Teoretycznie opisano, że zwiększenie ilości faz powinno polepszyć właściwości prądu i wykorzystanie energii przez silniki.  Przełom nastąpił w momencie wymyślenia trójfazowych prądnic z indukowanym wirującym polem magnetycznym. To, kto był tym odkrywcą, nie jest jasne. Pierwszą publikację na ten temat przedstawił Galileo Ferraris z Włoch z 1888 roku; wkrótce potem patent na urządzenie działające na tej zasadzie dostał w USA Nikola Tesla, wniosek patentowy złożył jednak wcześniej, więc na pewno oboje pracowali nad tym równolegle nie wiedząc o sobie. Ferraris twierdził, że eksperymentował nad swoim alternatorem od 1885 roku, gdy to pierwszy raz zbudował eksperymentalny model. Na wieść o tym Tesla rozgłaszał, że on eksperymentował z trójfazową prądnicą od 1884 roku, tylko nikomu nie mówił. Idąc dalej, gdy jasne stało się, że system przesyłu prądu trzema przewodami z różnymi fazami opisał pierwszy Hopkinson z 1882 roku, który łączył ze sobą kilka prądnic, Tesla zaczął twierdzić, że on projektował takie systemy jeszcze wcześniej - tylko nikomu nie mówił.

W tym czasie technologią opanowania prądu przemiennego w Niemczech zajmował się Michał Doliwo-Dobrowolski. Urodzony w Rosji syn polskiego włościanina, który z powodu represji wobec obcego (polskiego) pochodzenia studentów po zamachu bombowym na Cara musiał wyjechać do Prus, gdzie dał się poznać jako pojętny student. Zaczął pracować dla firmy AEG, która w tym czasie produkowała urządzenia elektryczne prądu stałego. Zainteresował się wykorzystaniem prądu przemiennego i silnika asymetrycznego i dostał od zarządu wolną rękę do prac w tym kierunku. Szybko zaczął ogłaszać kolejne wynalazki dotyczące prądnic i silników. Jednym z opatentowanych pomysłów był silnik z pierścieniem ślizgowym, umożliwiającym przekazanie prądu do części wirującej.

Gdy już technologia zarówno wytwarzania trójfazowego prądu jak i jego wykorzystania w silnikach wydawała się opracowana, AEG wpadła na pomysł pokazania wszystkim jak dobry jest to system. Akurat w tym czasie miała odbyć się wystawa elektrotechniczna. Plan był taki - prądnica oparta o układ trójfazowy zostanie zamontowana na odpowiednio silnej turbinie w zaporze wodnej, następnie powstały prąd zostanie przesłany na dużą odległość do Frankfurtu, aby tam zasilić jakieś urządzenie oparte o trójfazowy silnik. Równocześnie miano więc zaprezentować zarówno zalety elektrowni trójfazowej, trójfazowego przesyłu prądu na duże odległości i trójfazowych silników. 

Prądnica w Laffer

Prądnica została zamontowana w turbinie wodnej cementowni w Laffer, koło Heilbronn, miała moc 300 koni mechanicznych. Wytworzony prąd o napięciu 55 V przetransformowano na 25 kV i przesłano do linii przesyłowej o długości 170 km prowadzącej do Frankfurtu. Na miejscu transformator obniżał napięcie wedle potrzeb, zaś przesłany prąd zasilał silnik elektryczny 100 KM napędzający pompę sztucznego wodospadu, trzy mniejsze silniki pokazowe i tysiąc żarówek.

Straty energii podczas przesyłu oceniono na 25%, co było w tym czasie wartością wyjątkowo małą. 



Wystawa okazała się wielkim sukcesem. Trwała od 16 maja do 19 października i przez tych kilka miesięcy obejrzało ją 1,2 mln zwiedzających.
We Frankfurcie planowano w tym czasie budowę elektrowni na lokalne potrzeby i należało zdecydować na jaki właściwie prąd będzie działać. Prezentacja AIG i wynalazków Dobrowolskiego przeważyła szalę i ostatecznie nowa elektrownia działała od początku w układzie trójfazowym. Przyczyniło się to też do zaakceptowania takiej metody przesyłu w innych krajach i dziś ostatecznie prąd trójfazowy to najpopularniejszy system w sieciach krajowych.

W międzyczasie Tesla najpierw wpadł w łapy Edisona, który nie widział przyszłości dla prądu przemiennego, a zwłaszcza takiego trójfazowego (ponoć jego zdolności matematyczne były niskie i dlatego nie ogarniał jak to działa fizycznie), potem po kłótniach i sporach o temat badań, finanse i kwestie umieszczania nazwisk w patentach odszedł. Zaczął szukać współpracy z inwestorami i udało mu się znaleźć współpracę z firmą techniczną. Jako jeden z inżynierów opracował dynama do elektrowni wodnej na rzece Niagara, która zaczęła pracę w 1896 roku. Od tego czasu przestawianie sieci z prądu stałego na przemienny trójfazowy bardzo przyspieszyło. 

Dziś Tesla i jego udział w stworzeniu tej elektrowni stały się tak bardzo znane, że błędnie twierdzi się nie tylko, że jego elektrownia wodna była pierwszą w ogóle, ale też że wymyślił on prąd trójfazowy w genialnym przebłysku, na co nikt wcześniej nie wpadł, pierwszy przesłał prąd trójfazowy z elektrowni na dużą odległość, i że wszystko co trójfazowe to amerykańskie osiągnięcia. Wygląda na to, że akurat w kwestii elektrowni wodnej i linii dalekiego przesyłu wyprzedził go Dobrowolski.

-----
* Dziś znamy już bardzo wydajne metody obniżania napięcia i zamiany prądu stałego w zmienny, dlatego do przesyłu dużego prądu na duże odległości używany jest przesył prądem stałym o gigantycznym natężeniu, który w takim zastosowaniu jest bardziej wydajny. Tym sposobem przesyła się prąd ze Szwecji do Polski przy pomocy kabla na dnie morza.

piątek, 29 stycznia 2021

Marsz Śmierci w Hakkoda

Pod koniec XIX wieku Japonia przeszła okres modernizacji i przyjmowania ówczesnych wynalazków, znany jako restauracja Meji. Unowocześniła wtedy też swój sprzęt wojenny, co obudziło tlące się wcześniej ambicje imperialne. Podejmowano ekspansję na północ, wzdłuż łańcucha wysp, a kąskiem, na którym wielu miało ochotę, była dość duża wyspa Sachalin. Podejmowano też próby zajmowania terenów wokół Morza Żółtego. Leżąca blisko Korea i sąsiednia Mandżuria stały się w 1894 roku areną pierwszej wojny japońsko-chińskiej.
Nie było to jednak jedyne państwo dbające o ten region. Tuż po wojnie Rosja podpisała z Chinami pakt, na mocy którego mogła dzierżawić doskonale położone porty w Dalnyj i Port Arthur (dziś Dalian i Lushunkou), dające dostęp zarówno do Morza Żółtego jak i zatoki koreańskiej. Car chciał mieć po tej stronie Azji wygodny port, który mógł być używany cały rok, w odróżnieniu od portów na Syberii i Kamczatce, które okresowo zamarzały, połączony z macierzą przez zbudowaną wspólnie z Chińczykami sieć kolejową.

Tym sposobem między mającą chrapkę na Sachalin a nawet Kamczatkę, oraz równocześnie Mandżurię Japonią a nieodległą Rosją zaczęło narastać napięcie. Było wiadomo, że Rosja ma całkiem sporą flotę morską. Niezbyt nowoczesną, ale wystarczającą aby móc atakować wyspiarski kraj ze wszystkich stron. Po tym jak Chiny zostały osłabione przez wewnętrzne powstanie, Rosja zaczęła stawiać kolejne forty wzdłuż wybrzeża, przedłużając kontrolowane obszary. Realne stawało się odcięcie części Chin, a przynajmniej odcięcie Japonii od terenów w głębi lądu. Ponieważ plany ekspansji były już dość  zaawansowane, to pomimo rozmów dyplomatycznych i prób umówienia się z Rosją na wspólne rozbiory wschodnich Chin, równolegle opracowywano ewentualne drogi ataku, ćwiczono obronę wybrzeża i starano się wyszkolić żołnierzy do walk na trudnych terenach.

Takie było tło wydarzeń ze stycznia 1902 roku.
W tym czasie 5 pułk Japońskiej Armii cesarskiej stacjonował w Aomori, na północy wyspy Honsiu. Region ten doświadcza co roku zim nieco podobnych do tych w Polsce, bez wielkich mrozów ale za to z bardzo obfitymi opadami śniegu. W planach obrony przewidywano, że rosyjska marynarka może zaatakować od północy i ostrzeliwać miejscowości przy wybrzeżu, uniemożliwiając korzystanie z głównych dróg na nizinach; dlatego często ćwiczoną sytuacją było zabezpieczanie i przecieranie szlaków biegnących przez pobliskie góry.  

23 stycznia z pułku wybrano grupę 210 osób, które miały dokonać dwudniowej przeprawy przez góry Hakkoda, w centralnej części półwyspu. Nie są to wysokie góry, najwyższy szczyt ma 1600 metrów. Są to w większości łagodnie nachylone stożki dawnych wulkanów, nie wymagające doświadczenia alpinistycznego. Przypominają trochę Beskidy.
 Wielu żołnierzy pochodziło z bardziej południowych regionów kraju i mieszkało na przybrzeżnych nizinach. Grupa miała więc nabrać doświadczenia w działaniach w warunkach zimowych, w głębokim ściegu, oraz przećwiczyć wspinaczkę górską i transport prowiantu w nierównym terenie. Pierwszy etap wędrówki miał się kończyć w ośrodku turystycznym Tashiro z gorącymi źródłami, gdzie dywizjon miał przenocować i ruszyć w dalszą trasę. Do pokonania było niespełna 20 kilometrów a największym przewyższeniem na trasie był szczyt niewysokiej góry Umatateba (732 m) kilka kilometrów od celu wędrówki.



Początkowo pogoda im sprzyjała, największą trudnością było przebijanie się przez głęboki śnieg, dlatego grupa dotarła na przełęcz niedaleko góry dopiero o 16. Z pewnością przed zachodem słońca dotarliby do celu, lecz tu zaskoczyła ich nagła zmiana pogody. Wiatr wywołujący zamieć i gęste opady śniegu uniemożliwiały dalszą wędrówkę. Wkrótce zapadł zmrok i żołnierze stracili orientację w terenie...
Gdy kolejnego dnia zorientowano się, że dywizja nie wróciła z gór jak było zaplanowane, to początkowo uznano, że widocznie śnieżyca zatrzymała ich przy gorących źródłach, dlatego dopiero 26 stycznia wysłano grupę ratowników, którzy mieli przetrzeć szlak i sprawdzić co się dzieje. Czekali w najbliższej wiosce, spodziewając powrotu kolegów; zapalili nawet duże ognisko aby wskazać drogę, lecz na próżno.

Postanowili więc wyjść im naprzeciw, ale po drodze koło przełęczy natknęli się na kaprala Furanosuke Goko, stojącego w śniegu wysokim po pas. Stał wyprostowany, oparty o broń i półprzytomny i w pierwszej chwili sądzono, że zamarzł na sztywno w trakcie marszu. Niedaleko znaleziono ciała innych żołnierzy. Był 27 stycznia, piąty dzień od wymarszu grupy. Stało się wtedy jasne, że dywizjon wcale nie przeczekiwał zawiei nad gorącymi źródłami, kąpiąc się w ciepłych basenach i ciesząc z takiej przyjemnej odmiany losu. W rzeczywistości stało się coś strasznego.


Tułaczka
Z relacji tych, którzy przeżyli, wyłania się obraz chaosu organizacyjnego. Żołnierzom nie dano strojów do przetrwania dłużej w zimowych warunkach, bo zgodnie z planem mieli w ciągu jednego dnia dotrzeć do gorących źródeł, tam przenocować w chatach i kolejnego dnia wrócić inną trasą robiąc niedużą pętlę. Tymczasem pogoda była znacznie gorsza niż zazwyczaj w rejonie. 25 stycznia w innej części wyspy zanotowano rekordowo niską dla Japonii temperaturę -41 stopni. 

Wiatr powoli wzmagał się w ciągu dnia. Gdy oddział dotarł do przełęczy powyżej górnej granicy lasu warunki stały się nie do zniesienia. Ekipy zajmujące się przecieraniem szlaku na przedzie i osoby ciągnące sanie z obciążeniem musiały przystawać i często się wymieniać. Jeszcze przed końcem dnia pojawiły się pierwsze osoby z odmrożeniami. Niektórzy żołnierze wzięli zbyt lekkie ubranie pod płaszczem, bo nie spodziewali się, że przemaszerowanie 20 kilometrów będzie tak wyglądać.

Na samym początku wojskowi odrzucili ofertę mieszkańców okolicy, że ci dadzą im przewodnika znającego teren. Zamiast tego posługiwali się tylko mapą i kompasem. Gdy na przełęczy pod górą, na którą mieli się wspinać, śnieg stał się głębszy, żołnierze zatrzymali się, bo przebijanie przez zaspy zmęczyło ekipy ciągnące sanie. Już wtedy rozważano odwrót i zjazd na niziny, ale dowódcy nakazali maszerować dalej. Kompas zamarzł, więc oddział zaczął się orientować wedle topografii. Wiedzieli mniej więcej w którą stronę od góry należało iść do gorących źródeł. 

Kadr z filmu Mt Hakkoda z 1977

Z powodu dużego opóźniania marszu przez ciągnących sanie, którzy zostawali za daleko w tyle, zdecydowano się je porzucić. Zapasy i inne przedmioty, w tym metalowy kocioł, żołnierze nieśli dalej w rękach, co wcale ich nie przyspieszyło.
Gdy dotarli do granicy lasu, za którym znajdował się cel ich wędrówki, nie mogli znaleźć szlaku. Słońce zaszło, szybko zrobiło się ciemno. Zdecydowano więc wykopać okop w śniegu i w takim zagłębieniu przeczekać noc. 

W dużej kupie wszystkim miało być cieplej, rozpalono też opał ale ogrzanie wszystkich czy rozmrożenie jedzenia było trudne. Mimo wkopania się w śnieg na ponad dwa metry na dnie okopów nie było podłoża. Szacuje się, że w dolinie mogło być wtedy 3 do 6 metrów śniegu. Kocioł, ogniska czy stosy węgla po zapaleniu zapadały się wgłąb i gasiła je wytopiona woda. Żołnierze nie byli przeszkoleni z przetrwania w zimowych warunkach i nie wiedzieli jak poprawnie używać sprzętu ani jak zakryć wykopane schronienie od wiatru. Sytuacja więc wcale nie była bezpieczniejsza. 

Makieta w lokalnym muzeum

 

W drugiej części nocy wysłano kilka osób do lasu aby nazbierały gałęzi na ognisko; nikt nie miał jednak latarek, bo nie planowano marszu nocą, ani siekier z tego samego powodu. Posługujący się nożami żołnierze poranili się, odmrozili palce, nałamali trochę gałęzi, które oblepione śniegiem nie chciały się palić i o mało nie pogubili. W tym momencie dowódcy uznali, że przeszkolenie oddziału z poruszania się w trudnym terenie w zasadzie można uznać za spełnione, z kolei przysypiającym żołnierzom, którzy opierali się o brzegi wykopu, groziło zamarznięcie. Dlatego nie czekając do świtu zarządzili wymarsz i powrót do Aomori wcześniej. Niestety wędrówka po ciemku w zamieci nie była zbyt dobrym pomysłem. Schodząc na wyczucie w dół oddział nie oddalił się od góry, tylko zszedł w bok od właściwej trasy do doliny rzeki. Stamtąd wycofał się ponownie do poprzedniego obozowiska, po drodze zresztą też gubiąc drogę z powodu zawiei, która zasypała ślady. Gdy trochę się rozwidniło wyruszyli ponownie, ale tym razem drogę zatrzymało im urwisko nad wąwozem. Wychodziło na to, że ponownie zeszli w bok, do doliny rzeki.

W pewnym momencie jeden z żołnierzy zaczął przekonywać dowódców, że chyba wie w którą powinno się iść stronę aby dotrzeć do Tashiro ich pierwotnego celu, odległego od tego miejsca o kilka kilometrów. Idąc zgodnie z jego wskazówkami zaczęli iść w dół rzeki Komagome. Były to niezły szlak, gdyby ich celem było zejście na nizinę, ale gorące źródła znajdowały się w rzeczywistości w górę rzeki, toteż grupa oddalała się od zamieszkanych miejsc. Zorientowano się, że to zły szlak, ale wszyscy byli już tak zmęczeni i zrezygnowani, że nie chcieli robić jeszcze jednego kółka po tym samym terenie. Rzeka biegła w wąwozie, toteż po jej przekroczeniu musieli wspinać się na strome zbocza. Podczas tego manewru kilka osób spadło i zginęło; jeden z poruczników wpadł do rzeki i umarł z wyczerpania. 

Nie postąpiono teraz zbyt racjonalnie i zamiast przeczekać zamieć w wąwozie, gdzie przynajmniej byli osłonięci od wiatru, żołnierze wyszli na płaski, odsłonięty teren i szli na wyczucie szukając jakiejś osłony. Niemal jedna czwarta z nich odłączyła się podczas tego marszu i zaginęła. W końcu postanowili przeczekać noc na całkowicie odsłoniętym terenie. Wszystkie dotychczasowe próby znalezienia drogi, w tym marsz do doliny, z powrotem, znów do doliny, przez rzekę, na klif a potem błądzenie po pustkowiach zajęły im cały dzień ale jak na ironię miejsce drugiego postoju znajdowało się niespełna kilometr od pierwszego.

Nie mieli łopat do kopania w śniegu. Część sprzętu zgubiono, a część zniknęła wraz z zagubionymi. Dlatego zdecydowano się na radykalne rozwiązanie - cała grupa stanęła blisko siebie w kole, wewnątrz stali najbardziej odmrożeni i dowódcy, na obrzeżach ci, którzy czuli się na siłach. Oparci o siebie żołnierze dreptali w miejscu, rozcierali się i dla zachowania przytomności śpiewali patriotyczne piosenki. Niektórzy żołnierze ostatecznie zasypiali i padali jeden na drugiego w śnieg, inni oddalali się od grupy i gubili w zamieci. Tak minęła druga noc.



Przed świtem trzeciego dnia przeliczono grupę i po stwierdzeniu, że jedna-trzecia zamarzła, zdecydowano ruszyć dalej. W końcu oddział znalazł się na terenie w widłach dwóch rzek, otoczonym klifami. Dalej nie dało się iść. Wedle nie potwierdzonych przez wszystkich relacji jeden z dowódców miał wtedy powiedzieć, że rozwiązuje ten tymczasowy dywizjon i żołnierze mogą się ratować sami. Miało to wywołać panikę wśród obecnych. Kilka osób zeskoczyło na dno wąwozu, myśląc, że zejdą na niziny wzdłuż brzegu, część wpadła do wody i zniknęła, kilkanaście osób odbiegło w przeciwnym kierunku, oczekując że idąc cały czas w dół dotrą do jakiejś wioski. Niektórzy pobiegli w stronę najbliższego lasu z zamiarem zbudowania tratwy. Pozostała grupa trzymała się jednak razem. 
Nad ranem kilkanaście osób udało się na zwiad, szukając drogi do najbliższej wioski. Po kilku godzinach wrócili z informacją, że wypatrzyli z daleka tereny zamieszkane i było przynajmniej wiadomo w którą stronę iść. Wszyscy byli już poważnie chorzy i zmęczeni, więc marsz zajął im większość dnia. Do miejsca trzeciego obozu dotrwało tylko 71 żołnierzy, którzy musieli przeczekać noc w podobny sposób co poprzednio.

O świcie czwartego dnia pogoda na chwilę się poprawiła a na horyzoncie widać już było port. Wyglądało na to, że są naprawdę blisko. Jednak gdy wyruszyli ponownie nastała zamieć i śnieżyca i trudno się było zorientować w terenie.  Jeden z obecnych oglądając mapę stwierdził, że chyba wie jak dotrzeć do ośrodka nad gorącymi źródłami. Było to tylko kilka kilometrów od tego miejsca. Zgubili jednak drogę i zmuszeni byli przestać w grupie kolejną noc. Ostateczne korzystając z nieco lepszej pogody postanowiono iść wzdłuż doliny w dół.

Piątego dnia przed świtem grupa dotarła do miejsca, gdzie droga rozdzielała się.  Idąc w jedną, wzdłuż rzeki, żołnierze zeszliby na niziny, ale omijając najbliższą wioskę. W stronę wioski biegła druga droga, zgodna z innym strumieniem, ale nie było pewne jakie są warunki po drodze. W obliczu ryzyka, że wszyscy pobłądzą, postanowiono się podzielić - kilka osób miało pójść z kapitanem Kaminari w lewo, w stronę wioski, reszta z kapitanem Kuraishi w prawo, wzdłuż rzeki

Pierwsza grupa szła dolinką potoku w stronę najbliższej wioski, ale trudne warunki i silny wiatr wiejący wzdłuż doliny przerzedziły ich szeregi. Ostatecznie na sam koniec zostały cztery osoby. Niejaki Suzuki wspiął się na wyżynę, aby zobaczyć teren, ale nie powrócił. Oikawa stracił przytomność i zmarł na miejscu. Kapitan Kaminari i kapral Goto wspięli się wyżej. Byli niedaleko niższej przełęczy, za nią miała znajdować się wioska. Kapitan opadł z sił i nakazał Goto aby szedł przodem i zawiadomił mieszkańców wioski.

Kilka godzin później ekipa poszukiwaczy z Aomori natknęła się na Goto, stojącego w śniegu półprzytomnie. Szeptał imię kapitana Kaminari. Kapitana znaleziono leżącego sto metrów dalej. Próbowano go ratować środkami pobudzającymi, ale ciało było tak zmarznięte, że igła nie chciała wbić się w skórę. Nieco dalej w dolince leżały inne ciała. Ocalonego sprowadzono do wioski i wysłano wiadomość do Aomori.

Pomnik Goto upamiętniający wydarzenie

 

Poszukiwania

Nie był to jednak koniec tragedii. Druga grupa, która szła wzdłuż rzeki, nie wiedziała, że kilka kilometrów od nich formowane są oddziały ratunkowe. Jeszcze tego samego dnia dotarli do miejsca, gdzie dalszą drogę zagradzało im urwisko nad wodospadem. Niektórzy wpadli w rozpacz. Jedna osoba zrzuciła ubranie i wskoczyła do rzeki, parę osób zaczęło wspinać się na urwisko i spadło z dużej wysokości. Grupa musiała spędzić noc w zagłębieniach pod klifem, dających jako taką osłonę przed wiatrem.

Ekipy poszukiwawcze zaczęły znajdować coraz więcej ciał, w zasadzie nie spodziewali się znaleźć żywych. Nieoczekiwanie z wąwozu rzeki wyłonił się kapitan Kuraishi, który po dwóch dniach czekania nad wodospadem postanowił poszukać bezpiecznego miejsca do wspinaczki. W tym miejscu ocalono kilka osób, w tym majora Yamaguchiego.

W dolinie rzeki koło miejsca czwartego obozu i wzdłuż trasy marszu grupy doliną znaleziono 30 ciał. Na głównej rzece postawiono kratę, aby wiosną wyławiać ciała tych, którzy zginęli w nurcie. Kolejnych kilkadziesiąt leżało na szerokim obszarze między drugim a trzecim obozem. 36 ciał leżało wokół drugiego obozu. Pojedyncze odnajdywały się  niedaleko postoju pod wodospadem, inne opodal głównego szlaku lub w górę rzeki. 31 stycznia przypadkiem odnaleziono dwie osoby, które przeżyły w chatce wypalaczy węgla drzewnego. Szeregowy Abe mówił, że już trzeciego dnia, po nieudanym obozie na otwartym powietrzu, gdy wiele osób rozpierzchło się na różne strony, wyszedł z małą grupą mniej więcej w stronę wioski. Potem nie pamiętał drogi. Ocknął się wraz kapralem Miurą koło chatki wypalaczy (wedle niektórych źródeł schowali się właściwie nie w chatce tylko w piecu do wypalania). Wokół leżało 16 ciał. Kilkanaście ciał leżało w niewielkim lesie koło trzeciego obozu.

2 lutego po trzęsieniu ziemi ekipy natknęły się na sierżanta Hasegawę z trzema innymi osobami (dwie zmarły potem w szpitalu). Był w grupie żołnierzy, który oddzielili się trzeciego dnia, po tym jak żołnierze zaczęli panikować. Poszli w przeciwnym kierunku i koło lasu znaleźli chatkę wypalaczy węgla. Tam grupa rozpaliła ogień przy pomocy ocalonych zapałek i podtrzymywało do kolejnego dnia, gdy przysypiający żołnierze zaczęli się obawiać, że drewniana chatka zapali się i w czasie snu spłoną. Kolejne dni spędzili w letargu, bez jedzenia, do czasu aż trzęsienie uszkodziło dach chatki i zmusiło ich do wyjścia. Ostatnia ocalała osoba jaką znaleziono tego samego dnia, odłączyła się od grupy gdy zorientowano się, że idą w złą stronę, przeszła w górę doliny rzeki i odnaleźli ją mieszkańcy Tashiro.

W całym zdarzeniu zginęło 199 żołnierzy, w tym kilku ocalałych, którzy zmarli w szpitalu. Z pozostałych 11 większość doznała odmrożeń kończyn wymagających amputacji. Ostatnie poszukiwane ciało znaleziono 28 maja, po roztopach. Później oceniono. że w sumie najlepiej poradziły sobie osoby mające już jakieś doświadczenie w zimowych warunkach, które jeszcze przed wyruszeniem porządniej się opatuliły, owinęły stopy czymś nieprzemakalnym lub wepchały gazety pod płaszcz na wypadek zimnego wiatru. Wśród nich było kilka osób wyższych stopniem, które być może miały lepszej jakości płaszcze. 

Miejsce pierwszego obozu, z wykopanym w śniegu okopem, znajdowało się po drugiej stronie lasu niż ośrodek z gorącymi źródłami. W najbliższym punkcie znajdowali się niespełna 1,5 km od celu. Spekulowano więc później, czy najbezpieczniejszą opcją byłaby próba przebicia jeszcze pierwszego dnia na przełaj przez las, który przynajmniej osłaniałby ich przed wiatrem. 

Tajemnica majora

Sporo spekulacji wywołała śmierć majora Yamaguchiego, którego znaleziono żywego w jaskini koło wodospadu, lecz po kilku dniach zmarł w szpitalu. Oficjalnie przyczyną miały być problemy z krążeniem, jednak rodzinie dano do zrozumienia, że mógł przyspieszyć swoją śmierć, postępując honorowo, bo jako najwyższy stopniem z całej grupy ponosił odpowiedzialność za to co stało się z dywizjonem. Przecieki na temat przypuszczalnego postrzelenia się w brzuch trafiły do prasy i mimo braku oficjalnego potwierdzenia, były długi czas powtarzane. Dopiero w latach 90. dotarto do raportu chirurgów, którzy opisywali przebieg leczenia ocalałych. Wynika z niego, że ręce majora były w tak znacznym stopniu odmrożone, że nie był w stanie niczego wziąć do ręki, a co dopiero nabić ręczny pistolet i pociągnąć za cyngiel. Spekulowano nawet, że do jego śmierci mogli się przyczynić inni wojskowi, podając wysoką dawkę chloroformu.[a] [b] Jego śmierć była wygodna, bo w razie czego byłby pierwszym oskarżonym w procesie, który mógłby ujawnić wiele zaniedbań. Zaś plotka o samobójstwie studziła nastroje społeczne - dawano do zrozumienia, że nie ma już po co szukać winnych, skoro jedyny winny sam wymierzył sobie karę.

                                      *   *   *

Dziś trasa, którą szedł oddział, częściowo pokrywa się z drogą Aomori - Towada. Przy niej stoją oznaczenia upamiętniające zdarzenie. Duży, i często odwiedzany pomnik przedstawiający Goko, stojącego prosto i podpartego bronią, znajduje się przy wyciągu narciarskim, w miejscu, które akurat nie odegrało roli w tragedii. Kilka kilometrów dalej, na przełęczy stoi mniejszy pomnik o tej samej formie, stojący prawie w tym samym miejscu, gdzie odnaleziono ocalałego. Dalej wzdłuż drogi tabliczki wyznaczają miejsca kolejnych obozów, ale z tego co się zorientowałem porównując opisy faktycznych miejsc z mapą, są to raczej oznaczenia symboliczne, ustawione mniej więcej na wysokości postojów, które miały miejsce na terenie poza drogą.

Na temat wydarzeń nakręcono film fabularny "Hakkoda" w 1977 roku, i dokumentalny w 2014. 

Wiele źródeł podaje, że to najgorsza katastrofa związana ze wspinaczką górską, ale sytuacja jest niejednoznaczna. Były to wojskowe ćwiczenia a żołnierze nie wspięli się ostatecznie na żadną górę. Równie dobrze za górską tragedię można uznać odwrót wojsk Moore'a podczas wojen napoleońskich w Hiszpanii, kiedy to przerzucone na półwysep oddziały wycofywały się w kierunku Portugalii, nie chcąc konfrontować się z Francuzami. W ciągu kilku dni w grudniu 1808 roku ciężka przeprawa przez ośnieżone góry kosztowała życie 3 tysięcy żołnierzy.

-----------

 https://www.japanese-wiki-corpus.org/history/Death March of Hakkoda Mountains Incident.html

https://zh.wikipedia.org/zh-hant/八甲田雪中行軍遭難事件

[a] https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/19244741/

[b] https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/11345765/
 

piątek, 22 stycznia 2021

Trzmielina

 Nie jest to zdecydowanie drobna roślina kwiatowa, ale jej kwiaty są niepozorne i łatwe do przeoczenia, zaś najwięcej uwagi przykuwa późną jesienią, gdy na gałęziach wiszą jeszcze dojrzałe owoce.


Trzmielina (Euonymus) to rodzaj niskich drzew lub krzewów, z którego w Europie występują dwa gatunki - t. pospolita i t. brodawkowata. Różnice między tymi gatunkami są drobne, tworzą zresztą mieszańce. Najczęściej spotykana trzmielina pospolita ma jasnozielone, drobne, płaskie kwiatki pojawiające się latem; gładkie gałązki bez przetchlinek, pokrój większego krzewu - w dobrych warunkach staje się niedużym drzewem. Jesienią tworzy różowo-czerwone torebki nasienne, które pękają pokazując pomarańczowe osnówki wokół czarnych nasion, zwisające na krótkich żyłkach. Te wewnętrzne części są wyjadane przez ptaki, które następnie wydalają nienaruszone nasiona. Pomarańczowa osnówka nasion często pęka, ujawniając czarną skorupkę ziarna, stąd ludowe nazwy "pawie oczko" czy "perskie oczko". Równocześnie liście przebarwiają się na intensywny, czerwony kolor i szybko opadają.
 
W przypadku trzmieliny brodawkowatej najwyraźniejszą różnicą są drobne brodawki pokrywające młode gałązki. Pokrój drobniejszy, krzewiasty. Liście może nieco większe. Pojawiające się latem kwiaty częściej są podbarwione na brunatno. Torebki nasienne wyglądają tak samo. Mam też wrażenie, że liście tego gatunku dłużej pozostają na krzewach, zwłaszcza w bardziej osłoniętych miejscach. Nierzadko obserwowałem okryte liśćmi tak długo, że po minięciu fazy intensywnie czerwonej zaczęły blaknąć od światła, aż pod sam koniec stawały się niemal całkiem białe. 

Gatunek jest nieco rzadszy, prawie nie spotyka się go na zachodzie kraju. U mnie, na wschodzie, oba występują dość pospolicie na obrzeżach lasów czy polanach. Raczej rzadko zdarza się trzmielina rosnąca na otwartej przestrzeni.


 Często krzewy mają dodatkową interesującą cechę - w miarę wzrostu rośliny starzejące się pędy zaczynają pękać wzdłuż. Pęknięcia są stopniowo wypełniane przez tkankę korkową, tworząc jasną bliznę. Widać to wyraźnie zwłaszcza na młodych, dwu-trzyletnich pędach, które mają zieloną korę. 

 


Jednak w przypadku części roślin wzrost tkanki korkowej nie ustaje. Stopniowo tworzy się listwa rozciągnięta wzdłuż pędu, gałązka może być w ten sposób oskrzydlona w dwóch, trzech i więcej miejscach obwodu. To tak zwana skrzydlasta odmiana, pojawia się tylko u części roślin, nie jest wyróżniana jako inny gatunek, nie wiem czy to kwestia genetyki czy warunków siedliska. Zależnie od osobnika osiąga różne natężenie - zazwyczaj przypomina podłużną wypukłość, wyczuwalną w dotyku, wyglądającą jak zmarszczka na powierzchni kory. Czasem wyrasta nad korę na trzy czy cztery milimetry, najwyraźniej na pędach starych i głównym pniu, co nadaje roślinie zimą efektownego wyglądu.


 Kora na starych pniach robi się ostatecznie gładka, jasnoszara.



W ogrodach sadzony bywa czasem pochodzący z Japonii gatunek trzmielina oskrzydlona, dla którego korkowe listewki są cechą normalną. 

Trzmieliny są niestety roślinami trującymi. Wpływają na układ nerwowy, wywołując początkowo pobudzenie, potem fazę osłabienia tętna, wymioty, obniżenie ciśnienia, śpiączkę i wstrząs. Podaje się, że zjedzenie 35 owoców wraz z pogryzionymi nasionami może być dawką śmiertelną. Przyczyną objawów są toksyny saponinowe, głównie ewonina i ewobiozyd, przypominające w działaniu digitoksynę. Wykryto też cykliczne alkaloidy peptydowe frangulanina, franganina i frangufolina; armepawina, w mniejszym stopniu znaczenie mają alkaloidy purynowe jak teobromina i kofeina.[1], [2]

Nie oznacza to jednak, że rośliny do niczego się nie przydają. Z czerwonych okryw torebek nasiennych można było otrzymać różowy, a z pomarańczowych ośródek żółty barwnik do tkanin. Owoce pozbawione nasion mają też wyraźnie niższą zawartość toksyn i przy bardzo ostrożnym dawkowaniu były kiedyś używane w ziołolecznictwie, jako środek pobudzający i wzmacniający. Dawniej czasem używanym surowcem była kora korzeni; kora gałązek miała być słabszym substytutem. Miał to być środek żółciopędny, pobudzający trawienie, leczący wątrobę, w większych dawkach podrażniający i przeczyszczający. Użyty zewnętrznie miał zabijać wszy, kleszcze i różne pasożyty skórne.[3]

W przypadku podobnego gatunku trzmieliny skrzydlastej, kora i korek listewek pędowych były używane jako składnik leków medycyny chińskiej. Będąca jednym z alkaloidów armepawina znana jest jako substancja przeciwzapalna, hamująca wydzielanie czynnika martwicy nowotworu i czynnika antyjądrowego, którego nadmierne wydzielanie przyczynia się do chorób autoimmunologicznych.[4]

Drewno trzmieliny narasta powoli. Trzeba kilkunastu lat aby krzew wykształcił pień. Najstarszy osobnik jaki znalazłem, mający formę wysokiego na pięć metrów drzewka, miał pień o średnicy 10-12 cm. Dlatego też drewno to jest dość gęste i twarde. Dawniej z kijów trzmielinowych wykonywano drobne części narażone na tarcie - ośliki, wrzeciona przędzalne, szaszłyki, drewniane igły itp. Stąd zwyczajowa angielska nazwa "spindle tree" czyli "drzewo wrzecionowe". Drewno to jest jednak mało trwałe, dlatego nie było specjalnie cenione. Odpowiednio wypalone dawało twardy węgiel drzewny, używany przez artystów do wyraźnych rysunków. W bardzo dobrych warunkach trzmielina potrafi rosnąć do 100 lat. Kilka lat temu za pomnik przyrody uznano drzewo tego gatunku rosnące w Witorożu, o trzech pniach, z których najgrubszy ma pierśnicę 101 cm.[5]

Warto zająć się na koniec sprawą, wokół której panuje dużo błędnych przekonań: trzmielina była przez pewien czas brana pod uwagę jako roślina kauczukodajna, ale nie używa się jej nadal. Jej korzenie zawierają gutaperkę. Wobec ograniczenia dostaw od państw o innym systemie politycznym i braku wewnętrznych źródeł, w ZSRR i państwach w jego zasięgu podejmowano różne próby znalezienia lokalnych źródeł materiałów mogących czymś brakujący kauczuk zastąpić. W pewnym momencie w latach 40. i 50. bardzo promowano uprawy azjatyckiego mniszka Kok-Sagiz, którego korzenie zawierały do 20% kauczuku w mleczku. Często jednak uprawiający kauczukodajny mniszek nie wiedzieli jak go przetwarzać, a centralnej instytucji odbierającej surowiec nie było. 

W latach 40. podczas takich poszukiwań stwierdzono, że potencjalnym źródłem może być trzmielina. W zewnętrznej tkance korzeni odkładał się w formie wytrąceń kauczuk małocząsteczkowy, tak zwana gutaperka, dająca masę o mniejszej elastyczności niż kauczuk. Skoro zaś tak, różne instytucje podjęły próby sprawdzające, czy jest sens próbować produkcję z tego materiału. Informację puszczono do ówczesnych mediów jako kolejny element propagandy. Zapewniano, że Instytut Leśnictwa zbadał temat i potwierdził, że roślina nadaje się do przemysłowej produkcji gutaperki, bo w korze korzeni jest tej substancji od 5 do 7%, niektóre osobniki w sprzyjających miejscach miały do 20%. [6]

Tyle tylko, że po wycięciu korzeni roślina obumiera, zaś reszta trzmieliny nie miała za bardzo zastosowania. Potrzebna by była duża baza plantacji z kilkuletnimi roślinami aby zapewnić ciągłą produkcję. Drzewa kauczukowe miały zaś tę zaletę, że bez zabijania rośliny można było z niej zbierać lateks przez wiele lat. Inny problem zawierał się w podanych liczbach - zawartość 7% wydaje się spora, ale dotyczyła wyłącznie kory korzeni, która stanowi małą część masy systemu korzeniowego. Który z kolei stanowi tylko część samej rośliny. Na wyprodukowanie tony gutaperki należałoby wyrwać z ziemi i obłuskać z korzy korzenie kilkuset krzewów, które potem nie mają większych zastosowań - liści nie da się zwierzętom jako paszę, bo są trujące, a gałązki kilkuletnich osobników są za małe aby robić z nich wyroby drewniane.
Dlatego też stopniowo temat cichł, aż zaczęto wytwarzać kauczuk syntetyczny.

Mimo to w wielu artykułach opisuje się dziś wśród właściwości trzmieliny, że "z jej korzeni otrzymuje się kauczuk" jakby szło o coś nadal zachodzącego i normalnego. A że gutaperkę, pochodzącą z innych źródeł, wykorzystuje się w przemyśle, sporo artykułów twierdzi w naszych czasach, że trzmielina ma takie zastosowania przemysłowe. Podobne myślenie widzę odnośnie innych substancji - jeśli wiadomo ze źródeł, że pewną substancję wykryto po raz pierwszy w danej roślinie, to pewni siebie autorzy dopisują do listy zalet, że tę substancję się nadal z tej rośliny otrzymuje.
--------------
[1]  https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/4144899/ 
[2] https://www.sciencedirect.com/science/article/abs/pii/S0031942200844660
[3] https://pfaf.org/user/Plant.aspx?LatinName=Euonymus+europaeus
[4] https://academic.oup.com/rheumatology/article/49/10/1840/1773748
[5] https://miedzyrzec.info/artykuly/wyrosl-nowy-pomnik/

[6] "O gutaperkę z polskiego lasu", Życie Warszawy 5 czerwca 1952, CMB

wtorek, 28 listopada 2017

Historia pewnej pomyłki, czyli ile rogów ma nosorożec?

W ramach ciekawostki opiszę krótko taką rzecz - dawne europejskie przedstawienia nosorożca. W roku 1515 jeden osobnik nosorożca indyjskiego został sprowadzony do Portugalii jako niebywała ciekawostka. Nigdy wcześniej w Europie nie widziano takiego zwierzęcia. Ówcześnie panujący król Manuel I postanowił wysłać nosorożca do Rzymu jako dar dla papieża. Niestety po drodze statek rozbił się podczas burzy a nosorożec utonął. Zanim jednak do tego doszło pewien przyrodnik przebywający na portugalskim dworze wykonał szkic zwierzęcia. Szkic i opis wyglądu przesłany listem wykorzystał niemiecki malarz Albreht Dürer i wykonał drzeworyt mający wiernie przekazywać wygląd zwierzęcia:


Pofałdowaną skórę na grzbiecie przedstawił jako pancerz podobny do zbroi płytowej, nawet z zauważalnym zwisającym ryngrafem u szyi oraz dodał zwierzęciu dodatkowy, skręcony róg na grzbiecie, nawiązujący zapewne do kształtu spiralnych rogów jednorożców w dawnych wyobrażeniach. Na narysowanym pierwotnie rysunku piórkiem ten szczegół był mniej wydatny. Było to o tyle ciekawe, że inny grafik opierający się na tych samych informacjach narysował jednorożca bez dodatkowego rogu, ale za to z grzywą na grzbiecie.

Przez następne dwa wieki europejscy przyrodnicy opierali swoje wyobrażenia na tym drzeworycie, sądząc chyba, że Dürer widział zwierzę naocznie. Sposób w jaki kolejne osoby przedstawiały nosorożca, przypominał trochę zabawę w głuchy telefon - grzbiet coraz bardziej przypominał płytowy pancerz zbroi a dodatkowy róg na karku rósł i stawał się większy od tego na nosie. Tutaj nosorożec na emblemacie Medyceuszy:

 Tutaj Grotta deli Animali z ok. 1530 roku:

 Porcelanowa figurka wykonana w Messynie ok. 1730:

 Kolejni artyści tworzyli swoje kopie, dodając szczegóły i kolory. Na przykład takie przedstawienie na gobelinie z Kronenbergu gdzie pancerz wygląda na metalowy:


bajecznie kolorowa wersja Aldrovandiego:





Europejskie wyobrażenia bazowały na Dürerze aż do końca XVIII wieku, do czasu gdy jeden osobnik został sprowadzony do Włoch. Młoda samica imieniem Klara przewędrowała dosłownie całą Europę, będąc pokazywaną w wielu miastach (dwa razy była we Wrocławiu). Po takim pokazie trudno było wierzyć przestarzałym wizerunkom.

Jak bardzo wyobrażenie Dürera oddziaływało na percepcję, pokazuje przykład Andreasa Morelliusa który opisywał w swoim dziele starożytne monety. W wydaniu z 1750 roku pewne rzymskie monety z wizerunkiem nosorożca narysował tak:

 Oryginalne monety z około 80 r. n.e.  wyglądały tak:

 Historyk uznał, że monety są niewyraźne, więc rysując rewers uzupełnił szczegóły opierając się na wyobrażeniu Dürera - i dodał nieistniejący róg na grzbiecie.

-------
* https://en.wikipedia.org/wiki/D%C3%BCrer%27s_Rhinoceros

piątek, 29 września 2017

1938 - Czy Francja utworzy obozy koncentracyjne dla uchodźców?

Interesujący epizod z przedwojennej Europy:


Czy Francja utworzy obozy koncentracyjne dla nielegalnie przybyłych cudzoziemców?

PARYŻ. 8 XI (tel. wł.)
Pierwsze komentarze do zamachu w ambasadzie niemieckiej są w prasie francuskiej bardzo powściągliwe. Niemniej już w nich przebija się tendencja do zasadniczego postawienia sprawy. Żydowski zamachowca Grunszpan stał się w prasie francuskiej symbolem uciążliwych cudzoziemców. Jest to oczywiście woda na młyn tej akcji przeciwko cudzoziemcom ze Francji, której świadkami jesteśmy od szeregu miesięcy. Dzisiaj zamach jest w ambasadzie niemieckiej otoczony jest kilku dziennikach wiadomościami o fałszerstwach paszportowych, o fałszerstwach pieniężnych itp. przy czym w tytułach podkreśla się, że tylu jest cudzoziemców w te afery wmieszanych ilu jest aresztowanych.
Nie brak przypuszczeń, że czynniki rządowe idąc w ślady głosów prasowych, przystąpią do surowych zarządzeń przeciw cudzoziemcom. W kołach politycznych wskazuje się, że dnia 21 października br. został podpisany układ francusko-belgijski mocą którego oba państwa postanowiły pomagań sobie wzajemnie w oczyszczaniu swych terytoriów z nielegalnych elementów napływowych. Układ jest skierowany w pierwszym rzędzie przeciwko napływowi żydowskiemu, który wzmógł się ogromnie po zajęciu Austrii i Sudetów przez rzeszę Niemiecką. W związku z tym rząd belgijski postanowił utworzyć specjalne obozy koncentracyjne dla Żydów  przybyłych do Belgii w sposób nielegalny. W kołach francuskich zaczyna się powoli przebąkiwać na ten sam temat.(...)
[Dziennik Poznański, 9 listopada 1938]
Zamach w Paryskiej ambasadzie III Rzeszy został przeprowadzony przez Herszela Seibela Grunspana (pisownia oryginalna). Nad ranem poprosił on o widzenie z ambasadorem von Rathem w jakiejś sprawie. Po wpuszczeniu do gabinetu strzelił do niego z pistoletu, trafiając w ramię i brzuch. Ambasador ostatecznie zmarł.
Wcześniej w październiku Rzesza przeprowadziła akcję w ramach której 17 tysięcy Żydów pozbawiono majątków i domów i wywieziono siłą do Polski, trafili głównie do Zbąszyna. Wśród nich znalazła się rodzina zamachowca, od kilku lat mieszkającego w Paryżu. Atak na dyplomatę miał być w rozumieniu chłopaka odwetem. Niestety jednak jego czyn nie przysłużył się innym Żydom - posłużył jako bezpośredni pretekst do serii pogromów nazywanych Nocą Kryształową.

Po przejęciu w Niemczech władzy przez Hitlera w 1933 i przyjętych potem w 1935 ustawach ograniczających prawa obywatelskie Żydów, Cyganów i czarnoskórych, bardzo wielu Żydów uciekło z tego kraju do Polski, Francji i Czechosłowacji, niektórzy emigrowali do Ameryki, Wielkiej Brytanii i Palestyny, aż do rozpoczęcia wojny było to łącznie około 400 tysięcy. Nie witano ich tam zbyt życzliwie. Był to także czas emigracji Żydów z innych krajów Europy Wschodniej, z Polski wyjechało ich bardzo wielu. W kolejnych latach ich sytuacja pogarszała się.
Na początku 1938 podobne do Norymberskich ustawy zostały przyjęte we Włoszech, zaraz po tym ustawy zakazujące im zatrudnienia przyjęły Węgry, tymczasem Niemcy zajęli Austrię i Kraj Sudecki czyli tereny przygraniczne Czechosłowacji. Z każdym takim wydarzeniem rosły masy uciekinierów z tych państw. W tej samej gazecie wspomina się o usilnych rozmowach polskich dyplomatów z władzami Niemiec i Francji, dotyczących losu Żydów mających obywatelstwo Polskie. Nie chodziło o to aby zapewnić im bezpieczeństwo, tylko o to aby nie odsyłano ich z powrotem do Polski. Wcześniej odgórnie władze pozbawiły obywatelstwa 70. tysięcy Żydów którzy przebywali za granicą dłużej niż 5 lat.

 I tak oto wyszło na to, że nie chciał ich nikt w Europie Środkowej.

Dalszych informacji o belgijskich obozach koncentracyjnych na razie nie znalazłem.

piątek, 9 września 2016

1913 - Pierwsza w Polsce śmiertelna katastrofa lotnicza

Począwszy od roku 1903 gdy bracia Wright wykonali pierwsze loty samolotem napędzanym silnikiem, lotnictwo rozwijało się bardzo szybko. Była to nowinka techniczna, zarazem jednak nie na tyle skomplikowana aby odpowiedniej konstrukcji nie dało się stworzyć w dobrze wyposażonym warsztacie, dlatego zaczęły pojawiać się modele różnej konstrukcji, a kolejne kraje zaczęły sprowadzać do siebie maszyny choćby tylko po to aby, pochwalić się ich posiadaniem. W tych pierwszych latach prawdziwym potentatem konstrukcji lotniczych stała się Francja, która już pod koniec dekady produkowała seryjnie kilka modeli.

W Polsce już w 1910 roku powstało lotnisko na Polu Mokotowskim pod Warszawą, zaczęły się tam odbywać loty ćwiczebne zarówno cywilne i sportowe, za sprawą towarzystwa lotniczego Aviata. I nie było długo czekać aby pojawiły się pierwsze poważne katastrofy - takie jak ta z 28 marca 1913 opisana przez ówczesne gazety:

"Katastrofa lotnika.
Wczoraj, o godz. 10-ej z rana na polu Mokotowskiem
wydarzyła się katastrofa lotnicza, która spowodowała śmierć lotnika.
Korzystając z ładnej pogody przedpołudniowej, sprzyjającej wzlotom, kilku lotników wojskowych urządziło ćwiczenia na aeroplanach. Wzniósł się również na aparacie „Nieuport" lotnik Aleksander Perłowski, podporucznik szkoły awiacyjnej wojskowej w Warszawie. Kiedy aeroplan znajdował się już na dość znacznej wysokości, nagle, motor przestał działać i dwupłatowiec spadł, zdruzgotany w kawałki. Lotnik Perłowski zabił się na miejscu. Katastrofa ta wydarzyła się w pobliżu koszar pułku petersburskiego.

Perłowski pochodził z Żytomierza. Najpierw służył w oddziale saperów na Syberji, a kiedy pułk, w którym służył, przeniesiono do Brześcia Litewskiego, pozostał on tam niedługo, zapragnął kształcić się wyżej i udał się do Petersburga, gdzie wstąpił na uniwersytet. Studja wyższe uprzykrzyły mu się wkrótce, zaczęło go pociągać lotnictwo i Perłowski zapisał się do szkoły lotniczej, którą chlubnie ukończył. Młody lotnik w randze podporucznika, 24 lata liczący, uchodził za zdolnego pilota. Perłowski, przejechawszy do Warszawy, zamieszkał przy ul. Polnej No 50.
Przed wzlotem zauważono, że Perłowski był zdenerwowany; aeroplanu dosiadł on w stanie bardzo podnieconym. Opowiadają, że Perłowski wyraził się do jednego z kolegów, że wzlot, który odbędzie, będzie ostatnim.

Zmiażdżone zwłoki zabitego lotnika przewieziono do
kostnicy szpitala Ujazdowskiego. Kiedy rzeczy Perłowskiego w mieszkaniu opieczętowywano, znaleziono podobno na stole kartkę, w której zmarły zawiadamiał, że uprzykrzywszy sobie życie, popełni samobójstwo i do mieszkania tego już nic wróci.
Aparat, z którym spadł Perłowski, kosztował 8,000 rubli. Śmierć Perłowskiego jednak nie wpłynęła na przerwanie wczoraj ćwiczeń lotniczych, które trwały jeszcze przez pewien czas.

Zaznaczyć należy, że katastrofa lotnicza wczorajsza jest pierwszą w Warszawie i wogóle w kraju naszym. [1]
 Nie dowiedziałem się jaki konkretnie był to model samolotu. Na poniższym zdjęciu samolot Nieuport IV, produkowany we Francji, z roku 1911:

Pierwsze pokazowe loty samolotów w Polsce odbyły się w roku 1909 na torze wyścigowym na terenie Pola Mokotowskiego. Miejsce to było w tym czasie łąką na obrzeżach miasta, między właściwą Warszawą a miejscowością Mokotów, funkcjonującą jako błonia, i stanowiącą teren ćwiczebny wojska z położonych w pobliżu koszar. Na części północno-wschodniej, między placem Unii Lubelskiej a Nowowiejską, założono tor wyścigów konnych, dopiero w 1939 roku przeniesiony na Służewiec. Tor o dobrej, gładkiej nawierzchni, mający w pobliżu rozległy niezabudowany teren Pola, idealnie nadawał się do prób, pokazów lotniczych i zawodów.
W 1910 roku postanowiono w pobliżu toru założyć regularne lotnisko, przy którym odbywały się szkolenia pilotów, zawody oraz prace nad konstrukcją własnych samolotów. Przez pierwsze dwa lata funkcjonowało jako lotnisko cywilne prowadzone przez Aviatę, potem wykorzystywane głownie na potrzeby wojska.
Bleriot XI

Czy wypadek Perłowskiego był pierwszą katastrofą lotniczą na terenie Polski? Innej, starszej, która wywołała ofiary śmiertelne, nie znalazłem. Nie była natomiast pierwszą katastrofą w ogóle.
W kwietniu 1910 roku na pokazy lotnicze przyjechał do Warszawy kierowca wyścigowy Albert Guyot, który zajmował się też lotnictwem, z własnym monoplanem Breliot XI . Odbył on kilka prób na terenie wyścigowym. Podczas drugiego lotu, nad środkiem toru zgasł mu silnik. Samolot obniżył się szybko, uderzając czubkiem o wilgotną ziemię i przewracając na plecy. Pilot został jednak tylko lekko ranny.[2] Po tym wypadku maszyna została w dużym stopniu zniszczona, lecz nie zrażony lotnik przy pomocy paru dodatkowych części montował drugi, wobec czego dziennikarze szybko zauważyli, że to pierwszy samolot zbudowany w Polsce. Na odbudowanym samolocie odbył jeszcze kilkanaście lotów.
Pierwszy polski samolot zbudowany od podstaw, na oryginalnym projekcie, wzleciał już wkrótce bo w czerwcu 1910 - zbudował go mechanik samochodowy z Warszawy Stanisław Kozłowski. Wykonał kilkanaście krótkich lotów, a w zasadzie przedłużonych skoków. Chciał zaprezentować swoją konstrukcję na pokazach lotniczych, lecz 16 czerwca podczas jednego z najdalszych lotów lądując trafił w dołek, zawadził skrzydłem o ziemię i rozbił maszynę, sam zostając tylko lekko ranny[3]

W następnych latach zdarzały się jeszcze drobne wypadki. W starej prasie znalazłem opis poważnego wypadku z lipca 1911. Młody, dziewiętnastoletni pilot podczas lotu popisywał się przed widzami. W wyniku błędnego ustawienia steru samolot obrócił się pionowo, wytracił prędkość i spadł z wysokości około 30 metrów na teren lotniska. Kierujący został ciężko ranny, ale nie doszukałem się informacji aby zmarł.[4]

Czy jednak ten pierwszy śmiertelny wypadek z 1913 roku był, jak to podawała początkowo prasa, samobójstwem? Wedle późniejszych informacji, komisja badająca wypadek nie znalazła potwierdzenia tej wieści, w papierach po pilocie nie znaleziono owej kartki z pożegnalnym listem, zaś wstępnie uznano że przyczyną wypadku mógł być błąd podczas pilotażu, pilot bowiem po raz pierwszy leciał maszyną tego modelu.[5]
----------
* Lotnisko Mokotów - Pole Mokotowskie.

[1]  Kurjer Warszawski 29 marca 1913 EBUW
[2] Kurjer Warszawski 7 kwietnia 1910 EBUW
[3] http://www.samolotypolskie.pl/samoloty/1585/126/Kozlowski-samolot2
[4] Kurjer Wileński 19.07.1911 EBUW
[5] Gazeta Lwowska 04.04.1913 JBC UJ

niedziela, 1 lutego 2015

Trąby powietrzne w XVIII wieku

Właściwie nie byłem pewien jak zatytułować tą notkę. "Trąby powietrzne w zapiskach dominikanina księdza Bagińskiego" byłoby zbyt szczegółowe a przecież o to właśnie chodzi. Ksiądz Wojciech Wincenty Kanty Bagiński pozostawił po sobie "Księgę dziejów" w formie luźnych rękopisów gromadzonych od 1747 roku gdy wstąpił do zakonu aż prawie do końca życia.[1] W tych zapiskach na poły kronikarsko a na poły literacko opisywał wydarzenia w ostatnich dekadach Rzeczpospolitej, sięgając do wspomnień i kronik o dawnych czasach, powtarzając zasłyszane anegdoty, streszczając przeczytane książki i okraszając to luźnymi przemyśleniami.

I w tym przebogatym zbiorze znalazły się też dwa opisy które zainteresowały mnie, domorosłego trąbologa. Pierwszy dotyczy zjawiska obserwowanego w Wilnie w roku 1776:


Na przedmieściach Vileńskich okropne zdarzyły się przypadki: dnia 25 maja w poniedziałek o godzinie H, przy obfitym deszczu powstał za Wilią na przeciw Antokola przy kościołku Ś. Teressy straszny wicher, który całą niemal dachówkę z kościoła do Wilii powrzucał, ze śpiehrza na dwa piętra wysokiego, wyższe piętro z krokwiami razem i dachem zrzucił, parkany poobalał, dranice z dachów pozrywane na góry za Willą poprzenosił, z wody na Wilii wysokie dwie kolumny uformował, i gdyby dłużej jeszcze potrwał, ostatnią miejscu temu przyniosłby ruinę. [2]
(...)
Willa czy Wilia to rzeczka przepływająca przez Wilno. Zatem opisuje on "wiatr" który zaczął wiać w konkretnym miejscu, zrywając dachówki i dachy i wrzucając je do rzeki a gdy przesunął się w tego miejsca (będąc najwyraźniej nadal skoncentrowanym w ograniczonym obszarze) poderwał wodę tworząc coś na kształt kolumn.
Jak na mój gust to opis trąby powietrznej na tyle słabej, że nie utworzyła lejka kondensacyjnego, i dlatego jedynym widocznym objawem były ograniczone do pewnego miejsca zniszczenia i słup wodnej kurzawy. Byłaby to zatem siła w granicach F0-F1.

Drugi opis który zwrócił moją uwagę jest bardziej szczegółowy, dotyczy zjawiska obserwowanego w Kownie w roku 1781:
V mieście Kownie, przy wypogodzonym niebie, dnia 9 lipca, słyszany na powietrzu straszliwy szelest, i z małego czarnego obłoku dym kręcący się w górę postrzeżony. Ten dym obrócił się w wielki kręcący się także wicher, mało bardzo miejsca w okręgu swem zajmujący, tak dalece, że go w blizkości zostający nie czuli. Obrócił się ten wichrowaty słup ku kępie na rzece Niemnie będącej i Wszystkie krzaki z korzeniem wyrwał, toż przechodząc przez tęż rzekę, wodę z niej na wiele sążni tak w górę
do siebie wciągnął, że Niemen rozdwojony i aż do dna wyczerpany na owem miejscu podówczas był widziany. I przechodził potem przez karczmę Szaniecką , i z części owej, gdzie żydzi mieszkali, dach cały na powietrze wysadził i słupy murowane zgruchotał. Drugą zaś część tejże karczmy, gdzie chrześcijaninie mieszkali, w całości zostawił. Dalej idąc wielkie drzewo z korzenia oderwał i na szmaty
pogruchotał. Dziewczynę niosącą pokarm i chłopca prowadzącego z ciężarem wóz, z tyłem tegoż wozu (zostawiwszy przód u konia) na powietrze wysoko porwał, a zaniosłszy o podal, bez żadnej ciężkiej obrazy na ziemię spuścił. Napadł naostatek we wsi Poniemuniu opółmili odległej na kupę leżącego drzewa, na której chłop spoczywał, porwał ją w górę i w wodę wrzucił, tak dotąd niesłychane widowisko, całe miasto zadziwiło. [2]
No. W tym przypadku chyba nie ma wątpliwości co do natury zjawiska; ów "dym kręcący się w górę" musiał być lejkiem kondensacyjnym. Siła trąby musiała osiągnąć F1-F2 skoro podnosiła ludzi i uszkodziła konstrukcję karczmy.

Z tego wieku mam jeszcze trzeci szczegółowy opis trąby, ze Szczerca pod Lwowem z roku 1775 jaki kiedyś już omawiałem. Odnośnie historii z granic obecnej Polski nie jest tak dobrze - podejrzane są opisy wichury z Koźmina Wielkiego z 1745 roku, gdzie wiatr porywał ludzi i przerzucał w powietrzu cegły, ale za mało mam szczegółów aby to potwierdzić. Mam też podejrzenia do "huraganu" z okolic Kielczy z roku 1777 ale też będzę musiał jeszcze poszukać.

W każdym bądź razie nawet w 18 wieku trąby  powietrzne w środkowej europie nie były nigdy nie widzianym fenomenem.

--------
[1]  http://www.kresy.pl/kresopedia,postacie?zobacz/wojciech-wincenty-kanty-baginski#
[2] Rękopism X. Bagińskiego, dominikanina prowincyi litewskiej (1747-1784) KPBC

sobota, 8 marca 2014

Racjonalista nie zawsze racjonalny

Portal Racjonalista jest najstarszym polskim portalem propagującym racjonalistyczny i sceptyczny światopogląd, promując ateizm i świeckość państwa. Poszerza swoją formułę o wiadomości naukowe, informacje na temat praw człowieka i artykuły przeglądowe dotyczące historii, nauk ścisłych czy filozofii. I o religii.

Niedawny artykuł na temat upadku imperium Azteków, przypomniał mi o pewnym starym artykule, w którym założyciel portalu daleko odszedł od racjonalnego podejścia do faktów. Może już go zmienili? - zastanowiłem się. Jednak nie. A skoro mimo licznych zastrzeżeń nadal tam wisi, to może napiszę dlaczego mi się nie podoba.

Ewangelizacja Indian
Kolonizacja obu Ameryk była wielką tragedią rdzennych mieszkańców. Przybysze z Europy uznali te ziemie za swoje zaś mieszkańców za swych poddanych, których należy nauczyć życia po europejsku, ale którzy zarazem stanowią na tyle prymitywną formę człowieka, iż można w doskonały sposób wykorzystać ich do niewolniczej pracy.
Podboje, zakazy kultywowania dawnych zwyczajów, zabijanie starszyzny i arystokracji, przerwanie ciągłości kulturowej - te powody sprawiły, że dawna cywilizacja upadła i możemy tylko domyślać się jej wyglądu, odszukując niezatarte ułomki. Podboje białego człowieka wyrządziły tym kulturom wielką krzywdę. Jednak czytając wspomniany artykuł, mam wrażenie, że Agnosiewicz grubo przesadził z ich wyliczeniem i przypisaniem wszystkich tylko duchownym.

150 na dzień
Po wstępie na temat bulli papieskiej przyznającej te ziemie kolonizatorom i zacytowaniu Kolumba, mającego nadzieję na dużą liczbę nawróceń i korzyści materialne, zaczyna się atak liczbami:
Indianie nie byli skorzy do przyjmowania Trójcy bądź to z powodu przywiązania do religii ojców, bądź też dlatego, że ich zabito. W chwili przybycia katolików na Haiti mieszkało tam ok. 1,1 mln mieszkańców. W 1510 zostało ich już zaledwie 46 tys., zaś w 1517 - tysiąc.

Milion zabitych w ciągu 18 lat? To po 150 mordów dziennie, przy pomocy niewielkiej liczby osób, dzień w dzień wliczając święta, w związku z czym Katolicy nie mieli by czasu na cokolwiek innego. Niestety brak źródeł tej informacji, a bardzo szkoda, bo te które przejrzałem szacują całkowite zaludnienie wyspy Haiti na 300-500 tysięcy osób w chwili przybycia Europejczyków[1], zaś oficjalny spis ludności z roku 1517 podawał liczbę tubylców na 14 tysięcy. To nadal gigantyczny spadek, tylko że wobec tego w artykule żadna liczba się nie zgadza.
Skąd jednak wziął się ten gigantyczny spadek? Czyżby holokaust w imię Boga i z powodu religii, jak zdaje się sugerować artykuł? Jednak nie.
Hiszpanie po kolonizacji zmienili organizację rolnictwa - wielu ludzi zostało przymuszonych do upraw bawełny, nikt nie liczył się z terminami siewów, a tradycyjne tarasowe rolnictwo uznano za niepraktyczne. Zbiory żywności znacząco zmniejszyły się a Haitańczykom zaczął doskwierać głód. Na dodatek kolonizatorzy przywieźli ze sobą nieznane choroby, na które tubylcy byli zupełnie nieuodpornieni. Pierwsza epidemia ospy nastąpiła prawdopodobnie w roku 1507, nie wiadomo jak szeroki miała zasięg, jednak zważywszy że druga w roku 1518 zabiła 90% zarażonych, musiała zebrać gigantyczne żniwo.[2] W ciągu pierwszych dziesięciu lat od kolonizacji na wyspie następuje szereg epidemii, w tym grypy.[3] To wraz z głodem doprowadza do spadku ludności.
 Agnosiewicz o tym nie wspomina.

Zniszczenie Azteków
Ta część jest bardzo krótka i traktuje ona temat dosyć pobieżnie:
Ferdynand Cortez również poważnie potraktował nakaz Pana. W roku 1519 wraz z armią uzbrojoną w broń palną, krzyże i Biblie wyruszył głosić Ewangelię Indianom meksykańskim. Było im o tyle łatwiej, że wśród Indian krążył mit o białym bogu, używającym znaku krzyża, który przybył na te ziemie, by nauczyć ludzi uprawy roli, rzemiosła, zapoznać ich z pismem, przekazać wiedzę, a podstępnie zmuszony do opuszczenia kraju obiecał, że kiedyś powróci. Jako bogowie swoją hekatombę w imieniu Ewangelizacji narodów prowadzili łatwo i szybko. Podobnie jak w przypadku Sasów „Bóg wszechmogący zatriumfował". Tylko znów ewangelizowanych zostało jak na lekarstwo.
Cortez faktycznie wymordował wielką liczbę Indian a innych zniewolił. Rzeczywiście też niewielu pozostało ewangelizowanych - ale czy zostali oni zabici przez katolików w ramach ewangelizacji? Niestety tekst jedynie napomyka o tym problemie, sugerując takie rozwiązania. Tymczasem my zajrzyjmy do źródeł historycznych. W okresie pierwszych najazdów, imperium Azteków liczyło 20-25 mln ludzi. Cortez zaczął swoje podboje w roku 1519. W roku 1520 jeden z afrykańskich niewolników, których sprowadzano wcześniej na Haiti, zaniósł do Meksyku ospę. Epidemia rozszerzyła się tak szybko że wkrótce ogarnęła stolicę państwa i największe miasta. Zmarła wówczas większość wojsk i ok. 25% populacji stolicy, na prowincji zmarła nawet połowa ludności.[4] Jeden z misjonarzy opisywał wówczas że Indianie ginęli jak pluskwy, ciała zmarłych piętrzyły się na ulicach stosami. Bywało, że wszyscy w danym domu umierali i nie było komu chować zmarłych - domy takie obalano, zamieniając je w grobowce.
Dwie następne epidemie ospy pojawiły się w latach 1545-48, potem w 1578 tyfus, w międzyczasie też koklusz, odra i grypa.[5] W 1545 i 1576 pojawiła się tam także gorączka krwotoczna. Niecałe 60 lat wystarczyło aby epidemie zabiły 80% Azteków.
O czym autor artykułu nie wspomina.

Zniszczenie Inków
W tym fragmencie w zasadzie nie bardzo jest się z czym spierać, no może tylko niezbyt poważne źródło akapitu (czasopismo Świat Wiedzy), warto jednak dodać kontekst, bo czytelnik może odnieść wrażenie że konkwistador obalił całe państwo garstką ludzi. Po tym jak epidemia ospy wybiła znaczną część Azteków, przedostała się do państwa Inków, jednak jeszcze w latach 20. XVI wieku nie miała dużego zasięgu. Zabiła jednak władcę, zaś jego synowie wszczęli krwawą i wojnę domową, zakończoną zwycięstwem Atahualpy. Dopiero wraz przybyciem Hiszpanów epidemia rozpanoszyła się na dobre, w kilku falach zabijając około 60% ludności, w tym dużą część wojsk. Stolica była już znacznie osłabiona w momencie obalenia króla. Następujące potem jedna po drugiej epidemie ospy, odry, dyfterytu, tyfusu i grypy wybiły większość niedobitków, niszcząc kulturę Inków skuteczniej niż sama tylko kolonizacja.[6]

Znowu liczby
Do dalszych części na temat palenia ksiąg Majów, czy relacji o metodach tortur właściwie nie mam zastrzeżeń, brakuje mi jednak informacji o tym kim był Bartolome de Calas, autor relacji O wyniszczeniu Indian. Wcześniej autor chętnie wymienia liczebność kapłanów w koloniach i powiązania z kościołem poszczególnych osób, tu natomiast pomija fakt, ze Bartolomeo też był duchownym, a gdy wytknięto mu to w komentarzach, uznał że to nieistotne i że w artykule na temat zbrodni duchownych katolickich nie trzeba pisać, że duchownym był człowiek który stawał w obronie Indian i opisywał okrucieństwa innych. Może nie ma, ale wymowa artykułu byłaby tym szczegółem osłabiona.
Wymowę ratuje cytat o tym, że w ciągu 150 lat ewangelizacji w Ameryce Południowej zginęło 70 mln mieszkańców. To spora liczba. Większa niż całkowite zaludnienie obu Ameryk w tamtym czasie, które szacuje się na 50-60 mln.
Brak tu źródła ale pojawia się tu przypis, który dopiero teraz napomyka że zapewne większość zmarła od chorób. Zaraz, zaraz - to najpierw czytaliśmy długi artykuł o mordowaniu milionów Indian przez katolików, żeby na koniec dowiedzieć się, że zabiła ich epidemia? Coś tu nie styka. Jakoś nie słyszałem aby zarażanie chorobami stanowiło metodę ewangelizacyjną katolickich duchownych.

W komentarzach do artykułu zachowała się jednak pierwotna forma tego akapitu, z przypisem M. Mettner. Czyżby jakiś historyk specjalizujący się w sprawach kolonizacji? Jedyny jakiego znalazłem to Matthias Mettner, autor książki o Opus Dei "Katolicka Mafia". Co to ma do Indian trudno powiedzieć.

Oczywiście wiem, że uprawiam tu straszne czepialstwo, że wygrzebuję jakiś mały, stary artykuł sprzed wielu lat, którego już pewnie nikt nie pamięta, ale o ile można zrozumieć, że autor nie będący historykiem mógł popełnić przed laty błędy w doborze źródeł, o tyle dziwi że artykuł nadal jest na portalu obecny. Jeśli przejrzycie komentarze, to w zasadzie wszystkie powyższe argumenty zostały już wytknięte, a jedyną reakcją było usunięcie najbardziej wątpliwych liczb (w tym fragmentu wedle którego w środkowym Meksyku miano zabić więcej ludzi niż ich żyło w całej Mezoameryce) i dodanie tego przypisu o epidemiach, natomiast cała reszta oskarżenia o "ewangelizacyjny holokaust milionów Indian" pozostaje.

Coś podobnego przydarzyło się w artykule na temat prześladowań czarownic, gdzie podaje, że tylko w XVI i XVII wieku spalić miano 750 tysięcy osób, ale mówi się o milionach. Owszem, byli i tacy którzy mówili o dziesięciu milionach, ale brak dowodów na poparcie. Obecnie szacunki podają liczby rzędu 40-100 tysięcy ofiar na podstawie liczby spraw, i to w dłuższym okresie bo od XV do XVIII wieku[7] To i tak ogromna liczba z której trudno się kościołowi wytłumaczyć, więc po co wyolbrzymiać?
-------
[1] http://www.hartford-hwp.com/archives/43a/100.html
[2] http://images.library.wisc.edu/AfricanStudies/EFacs/Lovejoy/reference/africanstudies.lovejoy.dhenige.pdf
[3] The Born to Die: Diesease and New World Conquest.
[4] http://colonialdiseasedigitaltextbook.wikispaces.com/1.3+Smallpox+in+Mexico
[5] http://www.allabouthistory.org/aztec-history-faq.htm
[6]  http://colonialdiseasedigitaltextbook.wikispaces.com/1.4+Smallpox+in+Peru
[7]  http://www.summerlands.com/crossroads/remembrance/current.htm

http://en.wikipedia.org/wiki/History_of_smallpox
http://en.wikipedia.org/wiki/Population_history_of_the_indigenous_peoples_of_the_Americas
http://en.wikipedia.org/wiki/Aztec_Empire
http://en.wikipedia.org/wiki/Inca_Empire
http://en.wikipedia.org/wiki/Taíno_people
http://en.wikipedia.org/wiki/Hispaniola

sobota, 30 marca 2013

Problemy z Wielkanocą

Wygląda na to, że będziemy mieli w tym roku wymarzone białe Święta - tylko nie te. Nie dosyć, że Wielkanoc wypada dosyć wcześnie, to jeszcze zima ani śmie odpuszczać. Dlaczego jednak święto to jest ruchome, i w każdym roku wypada kiedy indziej? I skąd się ono w ogóle wzięło? A trzeba wiedzieć że było z tym w historii niemało zamieszania.

Wzięło się, w jego chrześcijańskim wymiarze, oczywiście z Biblii, będąc upamiętnieniem Zmartwychwstania. W zasadzie jest to najważniejsze ze wszystkich świąt kościelnych, ale ze względu na utrwalone w tradycji rytuały i prezenty, ludzie wolą Boże Narodzenie. Wskazówki odnośnie daty dziennej zawierają ewagnelie: do ukrzyżowania miało dojść w przeddzień Paschy - żydowskiego święta - 14 dnia wiosennego miesiąca Nissan, w czasie pełni księżyca. Stąd też pierwsi chrześcijanie obchodzili to święto zgodnie z kalendarzem hebrajskim, z którym jednak zachodziło pewne zamieszanie.
Kalendarz żydowski należy do tych pradawnych systemów opartych na cyklach księżycowych. Składa się zasadniczo z 12 miesięcy mających po 29 lub 30 dni, zaś rok trwa tylko 354 lub 355 lub 356 dni, zależnie od układu pełni. Tych kilka dni różnicy względem roku słonecznego po pewnym czasie powinno dawać kolosalną różnicę, toteż rozwiązuje się ten problem co trzy lata, gdy różnica urasta do 30-33 dni, dodając miesiąc przestępny Adar mający 29 dni i będący miesiącem zimowym. To zrównuje oba cykle ale nie do końca, toteż co pewien czas dodaje się jeszcze drugi miesiąc przestępny - Adar II, w nieregularnych odstępach powtarzających się co 19 lat, zaś Adar I ma w tym roku 30 dni. Powoduje to, że w podwójnie przestępnych latach rok ma nawet 385 dni. Zawiłe?


Zawiłe jest owszem, ale te wszystkie zmiany mają za zadanie uzgodnić ilość cykli księżycowych z cyklem słonecznym - liczba dni w obu kalendarzach w cyklu 19-letnim jest prawie taka sama. Celem zaś głównym tych zmian jest sprawienie, że dzień Paschy wypada na wiosnę, ta zaś liczona jest od dnia równonocy. 
Wróćmy jednak do naszych pierwszych chrześcijan.
Dość szybko utarło się w zachodnich gminach chrześcijańskich, aby święto odchodzić nie dokładnie w dzień po święcie Paschy, lecz w najbliższą po nim niedzielę, nazywaną Dniem Pańskim, jako że do zmartwychwstania miało dojść tego dnia tygodnia, w związku z czym dzień ukrzyżowania wypadał na piątek przed tym świętem. Natomiast kościoły wschodnie pozostały przy starym zwyczaju, a więc z Dniem Męki dzień przed Paschą a Zmartwychwstaniem trzy dni po tym. Ta rozbieżność zdań początkowo nie miała większego znaczenia, stała się jednak zaczątkiem coraz dalej sięgającego rozłamu. Kościoły Zachodnie opierały się na kulturze rzymskie, Kościoły Wschodnie czerpały z kręgu tradycji helleńsko-semickich.
 Pod koniec II wieku próbowano załatać rosnącą wyrwę sposobem odgórnym, uchwalając na kolejnych soborach, że wielkanoc może być świętowana tylko w niedzielę.
Gdy sobór wysłał list do Polikratesa, będącego biskupem wschodnich kościołów, ten nie uznał uchwały. Więc biskupi sprawujący władzę w Rzymie ekskomunikowali jego i jego wiernych. Grupę tą nazywano Quatrodecimanus ("czternastnicy"). Oznacza to, że pierwszy rozłam w kościele zaszedł z powodu różnicy zdań odnośnie symbolicznej daty święta.

Aby wyjaśnić sprawę ostatecznie w roku 325 n.e. zwołano wielki sobór w Nicei, na który zebrać się mieli wszyscy biskupi ówczesnego chrześcijaństwa. Oprócz uchwalenia wielu dogmatycznych formuł wyznania wiary, ustalono wówczas ostatecznie, że Wielkanoc ma przypadać na pierwszą niedzielę po pierwszej wiosennej pełni księżyca. Taka forma odrywała datę liturgiczną od kalendarza żydowskiego.
Początek wiosny przypadał na dzień równonocy, przypadającą wówczas 21 marca. Jakiego kalendarza? Oczywiście juliańskiego.

Kalendarz Juliański, którego ostateczną formę ustalono w roku 46 p.n.e. za panowania Juliusza Cezara, był w owym czasie najdoskonalszym z używanych. Przedtem w Rzymie używano kalendarza księżycowego, z miesiącami mającymi od 29 do 31 dni. Co dwa lata dodawano miesiąc przestępny i długość roku mniej więcej się zgadzała, ale manipulacje początkiem roku i wyrzucanie lub dodawanie dni zależnie od kaprysów władców tak rozregulowały system, że w I wieku p.n.e pierwszy zimowy miesiąc, odpowiednik grudnia, przypadał we wrześniu. Stąd reforma ustalająca długość roku na 365 dni z dodawanym jednym dniem przestępnym co cztery lata, co daje średnią długość 365,25 dnia.
Nie było to jednak wystarczająco ścisłe. Ustalona obecnie, dokładniejszymi metodami, długość roku słonecznego to 365,2422 dni. Różnica między tymi długościami jest zatem niewielka, ale po odpowiednio długim czasie staje się istotna. Co 128 lat kalendarz juliański naliczał jeden dzień więcej niż powinien. Na dodatek przez kilka dekad aż do roku 8 n.e. lata przestępne nie były wprowadzane co 4 lecz co 3 lata, bądź w ogóle, na wskutek niedbalstwa, co korygowano nie dodając tych dni przez pewien okres. Dopiero od tego czasu można mówić o pełnym systemie - ze wspomnianymi przesunięciami.
Za czasów Cezara równonoc przypadała 25 marca. Do czasów Soboru zdążyła przesunąć się na 21 marca, z powodu tej różnicy. W miarę upływu czasu przesuwała się dalej i w XVI wieku wypadała już 11 marca. Co zatem zrobiono? - zreformowano kalendarz.
Papierz orzekł że po 4 października roku 1582 ma następować od razu 15 października, zaś w pewnych latach dni przestępne mają nie być dodawane, tak aby w okresie 400 lat tych ujętych dni było dokładnie tyle co nadmiarowych, a więc 3. Obecnie każdy uczeń jest jak sądzę w stanie opowiedzieć, że reforma gregoriańska miała na celu zlikwidowanie nadmiarowych dni i zrównanie czasu kalendarzowego z rzeczywistym - i odpowiadając tak będzie w błędzie. Tak na prawdę nasz wyimaginowany "czas rzeczywisty" nikogo właściwie nie obchodził. Chodziło tylko o to, aby zachować porządek w datach Wielkanocy, stopniowo bowiem najwcześniejszy możliwy termin cofał się w tył i wiosenne święto stawało się coraz mniej wiosenne. Postanowiono usunąć nadmiarowe dni, ale nie nadmiar aż do początków kalendarza, lecz do czasów Soboru Nicejskiego - w których to zebrało się już przecież 3 nadmiarowe dni. Reforma nie usuwała tej różnicy.

Jak ostatecznie jest z tym przesuwaniem Wielkanocy?
Jak to już pisałem, Wielkanoc przypada w niedzielę po pierwszej wiosennej pełni księżyca. Wiosna zaczyna się od równonocy, to jest od 21 lub 20 marca, zależnie od układu dni przestępnych. Jeżeli pełnia wypada w niedzielę, to Wielkanoc jest obchodzona w następną. Długość miesiąca księżycowego to 29,5 dnia. Stąd wynika zakres:

Najwcześniejsza Wielkanoc przypada na 22 marca, gdy pełnia następuje w sobotę 21 a pierwszy dzień wiosny 20 marca. Najpóźniejsza następuje gdy wiosna zaczyna się 21 marca i jest to pełnia a następna 19 kwietnia i jest to poniedziałek, w związku z czym następna niedziela to 25 kwietnia.
Wraz z ruchomością Wielkanocy, zmieniają się pory innych świąt - Zielone Świątki, obchodzone po 50 dniach mogą zatem przypaść nawet w lipcu. Inaczej jest w kościele prawosławnym, gdzie nadal używa się kalendarza juliańskiego. Rozbieżność sięgnęła już w naszych czasach 13 dni przez co wszystkie święta są przesunięte, a zakres dat Wielkanocy odpowiada 4 kwietnia - 13 maja naszego kalendarza. Pewne znaczenie ma także różny sposób obliczania tej daty w kościołach - mimo przesunięcia zdarza się, że w obu święta wypadają w tym samym terminie.

Te ciągłe zmiany dla wielu stały się dziś niewygodne, stąd też coraz żywszy jest pomysł, aby ustalić stały dzień na to święto. Najczęstsza propozycją jest druga niedziela kwietnia. Jeszcze inną propozycją jest skłonienie kościołów wschodnich do świętowania w tym samym terminie co zachodnie, lub odwrotnie. Oczywiście wraca tu spór z III wieku - każda grupa uważa, że ich data jest właściwsza. A na razie wszystko po staremu.

post scriptum:
Dodam tu poniżej, by nie zaburzać pierwotnego układu tekstu, jeszcze jedną refleksję.
Gdy Sobór Nicejski ustalał sposób liczenia daty Wielkanocy, jednym z argumentów za taką zmianą, była nieporządna forma kalendarza hebrajskiego i błędy naliczania, powodujące że w latach pomiędzy przestępnymi Pascha mogła wypaść przed równonocą. Naliczone błędne dni kalendarza juliańskiego powodowały, że nowy sposób liczenia całkowicie oddzielał te dwa systemy, tym samym świat chrześcijański odcinał się od swych żydowskich przodków, którzy zaczynali być powoli traktowani prawie jak poganie.
Zastanawiającą kwestią są jednak słowa Anatoliusza Aleksandryjskiego, który uważał za błąd opierać się na cyklach księżyca, uważając je za ważniejsze, gdy słońce jest jeszcze w dwunastym znaku zodiaku, uważanym za znak zimowy. Zatem obchodzenie Zmartwychwstania, wprawdzie skorelowane z rytmami księżycowymi, miało być powiązane przede wszystkim z ruchami Słońca; pierwszorzędnym warunkiem było przekroczenie równonocy i wejście Słońca w znaki wiosenne.
Takie rozumienie było uważane za właściwe przez kościoły zachodnie, kształtujące się w kręgu kultury rzymskiej i używające kalendarza juliańskiego - słonecznego. Można w tym widzieć odejście od dawnych, bardziej pierwotnych kultów lunarnych, na rzecz bardziej rozwiniętych kultów solarnych. Wpływy kultów lunarnych w judaizmie są bardzo wyraźne - począwszy od kalendarza, do poświadczonego w Biblii zwyczaju świętowania w każdy nów księżyca - stąd wysuwane są czasem teorie, że Jahwe pierwotnie był bogiem księżyca. Przesuwając datę Wielkanocy, i uzależniając ją od równonocy, związało się chrześcijaństwo z kręgiem kultów solarnych, czego wyraźne ślady można dostrzec w symbolice - przedstawienia Chrystusa jako wschodzącego słońca, czy zawłaszczenie symboli życia i odradzania się a nawet praktyka orientowania kościołów tak, aby ołtarz wychodził na wschodzie*
Pewnym śladem może być nawet data Bożego Narodzenia - jak to już kiedyś pisałem, nie wiadomo kiedy miałoby ono następować, bo Biblia nie precyzuje pory, lecz na podstawie dowodów pośrednich można stwierdzić, że raczej na początku jesieni. Przyjęta data 25 grudnia była zatem symboliczna. Przyczyny natomiast przyjęcia właśnie jej nie są zupełnie jasne, wydaje się jednak że znów zadecydowały tutaj wpływy kultury rzymskiej.
 25 grudnia w dawnym Rzymie właśnie kończyły się Saturnalia będące czasem rozprężenia obyczajów, dające niewolnikom i sługom większą swobodę; wyznawcy Mitraizmu obchodzili święto narodzin Mitry, a na dodatek na ten sam czas wprowadzono państwowe święto Sol Invictus. Daty tych świąt były bezpośrednio związane z przesileniem zimowym, które w tamtych czasach przypadało na 25 grudnia. Precesja od tego czasu spowodowała przesunięcie, którego nie mogły usunąć poprawki kalendarza. Przyjęcie świętowania w tym dniu miało zatem tą zaletę, że z jednej strony stanowiący dużą część wiernych niewolnicy mieli czas na świętowanie na uboczu, a z drugiej strony nowe święto zastępowało w świadomości wiernych te poprzednie. Tyle że niechcący(?) tym samym po raz kolejny kult chrześcijański został powiązany z solarnym.

Zastanawia zatem czy teraz próby ujednolicenia daty Wielkanocy nie spowodują - świadomie bądź nie - dalszego odcięcia, gdyż daty nie będą już powiązane ani z rytmami księżycowymi ani z równonocą?

--------
* Słowo "orientacja" wywodzi się od "orient" - czyli wschód.
http://en.wikipedia.org/wiki/Easter
http://en.wikipedia.org/wiki/Computus
http://en.wikipedia.org/wiki/First_Council_of_Nicaea
http://en.wikipedia.org/wiki/Paschal_Full_Moon
http://en.wikipedia.org/wiki/Passover
http://en.wikipedia.org/wiki/Hebrew_calendar
http://en.wikipedia.org/wiki/Julian_calendar
http://en.wikipedia.org/wiki/Roman_calendar
http://en.wikipedia.org/wiki/Easter_controversy
http://en.wikipedia.org/wiki/Gregorian_Calendar

 "Lunarne aspekty Judaizmu" Racjonalista.pl

sobota, 1 października 2011

250 lat temu - spalenie kłeckich czarownic

250 lat temu doszło do jednego z ostatnich na ziemiach Polskich procesów o czary. Sąd skazał kilka kobiet na spalenie na stos.

Skargę na kobiety złożyli Bartłomiej, Jan i Tomasz Szeliscy, ówcześni właściciele Gorzuchowa. Skargi nie przyjął sąd w Gnieźnie ani w Pobiedziskach[1]. Dopiero sąd w Kiszkowie przyjął skargę. Kobiety zostały trzykrotnie poddane torturom, na których przyznały, że:
są w związku z diabłem i chodzą na Łysą Górę w brzezinie wilkowyjskiej będącą”. Przy okazji tortur wydało się także, że „czarownice zapomniawszy bojaźni Boskiej i przykazań Jego oraz artykułów świętej wiary katolickiej a przywiązawszy się do czarta, którego się na chrzcie wyrzekły i onego sobie do niegodziwych akcyi i niecnót swoich, które czyniły za pomocnika przybrawszy (...) Najświętsze Sakramenta po kościołach kradły, na proszki paliły, po różnych chlewach i różnych miejscach nieuczciwych siekły, krew Przenajświętszą z komunikantów, raz na okup ludzkiego narodu przez Zbawiciela świata wylaną, drugi raz toczyły, różne Inkantacyje i czary z proszków kobylich łbów, żmijów, wężów i wilczej łapy, którą w Zakrzewie z zabitego wilka urżnęły[2]



Łącznie spalono 10 kobiet, były to: "Petronela Kusiewa i jej córka Regina Kusiówna, Maryjanna owczarka i jej córka Katarzyna, Regina Śramina, Małgorzata Błachowa, Zofia Szymkowa, Katarzyna dziewka, Piechowa Banaszka oraz stara Dorota dziewka pańska" . Najmłodsza miała zaledwie 13 lat. Lokalny proboszcz podobno chciał zapobiec spaleniu ale spóźnił się na miejsce.
W 1776 roku sejm zniósł karę śmierci w procesach o czary.

Współcześnie miejsce gdzie spalono kobiety jest porośnięte lasem. Wedle okolicznych mieszkańców tam gdzie stał stos rośnie dziś krąg kilku starych sosen.

Znamienne jest w tym przypadku, że wyrok wydał lokalny sąd, natomiast sądy w większych miastach nie chciały zająć się sprawą. Do XVI wieku takimi procesami zajmowały się sądy biskupie i sprawy były wówczas nieliczne, rzadko kończąc się wyrokami śmierci. Znanych jest kilka przypadków z Krakowa, gdzie oskarżone zostały uniewinnione, gdyż sąd uznał, że susze, gradobicie i zanik mleka u krów to zjawiska naturalne, lub bo oskarżyciel nie miał dowodów. [3] Dopiero przejęcie takich spraw przez lokalne sądy grodzkie zaowocowało wysypem wyroków.
Standardową procedurą były tortury, podczas których oskarżone przyznawały się do kolejnych podsuwanych oskarżeń i wymieniały imiona innych wspólniczek. Te tak zwane "powołania" doprowadzały do postawienia w stan oskarżenia kolejnych osób. Wedle akt z okolic Fordonu pod Bydgoszczą, w latach 1675-1747 na 73 sprawy, 54 skończyły się spaleniem na stosie, kilka ścięciem lub chłostą a tylko jedną sprawę odrzucono.[4] Z samej Bydgoszczy znanych jest zaledwie kilka takich spraw.[5]
-----

* https://www.wilanow-palac.pl/opowiesci_czarownic_zeznania_oskarzonych_o_czary.html
[1] http://www.kleckomilosnicy.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=169:rajd-pieszy-do-zielarek-z-gorzuchowa&catid=1:nowiny&Itemid=18
[2] http://www.informacjelokalne.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=420:proces-o-czary-dziesi-kobiet-spalonych-ywcem&catid=43:skarby-i-tajemnice-powiatu-gnienieskiego&Itemid=50

[3] https://krowoderska.pl/czarownica-z-krowodrzy-krakowski-proces-o-czary/
[4] http://www.bsmz.org/print.php?type=A&item_id=9

[5]  https://procesyoczary.wordpress.com/2017/08/03/czarownice-z-fordonu-nie-daja-mi-spokoju/