środa, 13 grudnia 2017

1930 - Trująca mgła nad Belgią

Leodjum. 6. XII
Nagła śmierć kilkudziesięciu osób w okolicy Leodjum była następstwem gęstej mgły, która wywołała uduszenie się wielu osób, cierpiących na płuca. Według otrzymanych doniesień do wieczora 5 b.m. zmarło 15 osób w Engis, 10 w Flemalle, 9 w Ramet, 10 w Jemappes i po jednej osobie w Amay i Othes. Komisja higjeny rozpoczęła ankietę w tej sprawie.

[Kurjer Wileński, 7 grudnia 1930, Academica.edu.pl]
Belgia była w latach międzywojennych wysoce uprzemysłowionym krajem. Znajdowało się tam wiele kopalń węgla kamiennego, rozwinęło się hutnictwo i przemysł. Jednym z miejsc, w którym fabryki takie zagęściły się silnie, była dolina rzeki Mozy na północ od Liege. Na krótkim odcinku o długości 20 kilometrów zlokalizowane były cztery duże koksownie, trzy walcownie, cztery huty szkła i trzy huty cynku, fabryka nawozów sztucznych oraz kilka mniejszych zakładów. Najnowszym była uruchomiona w 1930 roku huta cynku w Tilleur.
Każda taka fabryka spalała na swoje potrzeby ogromne ilości węgla, dym trafiał do powietrza. Huty cynku przerabiały rudy siarczkowe poprzez powolne prażenie, zasiarczone spaliny trafiały do powietrza. Na dodatek użytek fluorytu jako topnika powodował, że dymy z hut zawierały znaczne ilości fluorowodoru. Dopóki silny wiatr znad morza przewietrzał dolinę między wzgórzami, nie było problemu.

Na początku grudnia 1930 sytuacja uległa jednak zmianie. Temperatura bardzo spadła, wyż nad Europą zatrzymał normalną cyrkulację, pojawiła się inwersja temperatury - powietrze w warstwach przyziemnych było wyraźnie chłodniejsze od tego powyżej. W takiej sytuacji ustaje konwekcja, ciepłe spaliny z kominów fabryk ochładzają się w przyziemnych warstwach atmosfery. Po dotarciu do granicy inwersji napotykają powietrze równie ciepłe lub cieplejsze. Przestają się zatem unosić i rozpływają się na boki, gromadząc w przestrzeni nad ziemią. Gdy ukształtowanie terenu sprzyja zaleganiu "jeziora" wychłodzonego powietrza a wiatr jest słaby, dymiące kominy domów i fabryk generują poważne zadymienie, które w połączeniu z mgłą w wilgotnym powietrzu tworzy smog. Właśnie dlatego miasta położone na terenach o charakterze kotliny bądź doliny mają zimą duży problem z jakością powietrza.

Smog w dolinie Mozy z dniach 1-5 grudnia osiągnął wyjątkowe natężenie. Widoczność silnie spadła, a ludzie o wrażliwym układzie oddechowym zaczynali się dusić, odczuwając palenie w piersi. Mieszanka pyłów, sadzy, tlenku węgla, tlenków siarki i fluorowodoru utrzymująca się na terenie zamieszkanym przez kilka tysięcy osób, zabiła w krótkim czasie 65 osób. Wiatr powiewał słabo od wschodu, dlatego chmura zaczynała się zaraz za Liege ale nie obejmowała miasta, rozwiewała się dopiero za Huy, gdzie teren wokół doliny wyraźnie spłaszczał się.

Zdarzenie wywołało duże zaskoczenie. Początkowo władze uznały, że przyczyną zgonów był po prostu chłód, doniesienia jakoby przyczynił się do tego dym z niedawno otwartych fabryk dementowano jako plotki. Jednak incydenty trującej mgły zaczęły się powtarzać. Po dwóch dniach ze smogiem w lutym 1931 zachorowało kilkadziesiąt osób. Kolejny, trwający kilka dni incydent smogowy z połowy kwietnia spowodował masowe padnięcie wypasanego w dolinie bydła. Po protestach i marszach lokalnej ludności, sprawę zaczęto wreszcie porządnie badać. Komisja ministerstwa zdrowia opisała, że w wyniku zastoju powietrza, dużych emisji tlenków siarki z 27 okolicznych zakładów przemysłowych i mgły znad morza, w dolinie powstała kwaśna mgła kwasu siarkowego IV, który podrażniał płuca. W późniejszym latach inny badacz większą rolę przypisał związkom fluoru, głównie w formie kwasu fluorokrzemowego.[1]

Był to najgorszy taki przypadek w Europie aż do Wielkiego Smogu w Londynie w grudniu 1952 roku, kiedy to kilka dni silnego zadymienia przyczyniło się do śmierci kilkunastu tysięcy ludzi.

------
* http://www.thelancet.com/journals/lancet/article/PIIS0140-6736(00)04135-0/fulltext
*  http://www.soe.uoguelph.ca/webfiles/gej/AQ2017/Wagner/index.html

[1] http://nailaturr.blogspot.com/2012/03/fog-disaster-in-meuse-valley-1930.html

wtorek, 5 grudnia 2017

Indiańska lemoniada z polskiego ogródka

Z pewnością każdy z was kojarzy sumaki - niskie drzewka, łatwo rozrastające się z korzeni, z soczystymi liśćmi podobnymi do jesionu, na jesień przebarwiającymi się na bardzo intensywny, czerwony kolor.

Drobne, zielonkawe kwiatki szybko przekwitają, tworząc ciemnoczerwony owocostan, zawierający drobne nasionka otoczone włochatą okrywą, zbijającą się w filcowatą grudę. Pozostaje on na roślinie jeszcze długo, stanowiąc dodatkową ozdobę.

U nas najczęściej sadzony jest pochodzący z Ameryki Północnej sumak octowiec, w Azji rośnie jeszcze spotykany niekiedy w uprawie sumak garbierski. To od azjatyckiej rośliny wzięła się nazwa rodzaju - zmielone owoce o mocnym kolorze, nazywano "sumaga" od starego syryjskiego określenia czerwonego koloru. Otrzymany z nich proszek do dziś jest na środkowym wschodzie i w krajach arabskich używany jako przyprawa o charakterystycznym, kwaskowatym smaku, podobnym do soku cytrynowego, dodawana do sosów i zup. Wraz z tymiankiem, kalamintą, oregano, solą morską i hyzopem stanowi składnik popularnej orientalnej przyprawy Za'atar. Czerwone owoce były też używane do farbowania, a obfitujące w taniny kora i liście stanowiły źródło zaprawy farbierskiej.
Z namaczanych w wodzie owoców robiono napój podobny do lemoniady.

Na temat amerykańskiego gatunku nie ma tak wielu informacji, wiadomo jednak, że tubylcy namaczali owoce w wodzie dla otrzymania orzeźwiającego napoju, nazywanego przeto indiańską lemoniadą. No i chyba łatwo się domyśleć, że nie piszę o tym ot tak, czysto teoretycznie. Mimo dość późnej pory, bo przełom listopada i grudnia to niezbyt dobra pora na zbiór owoców wiszących na drzewkach od końca lata, postanowiłem sprawdzić ile jest prawdy w tych doniesieniach.

Poszukałem miejsca na wsi, nieco dalej od drogi, gdzie sumak rozrósł się na teren poza ogrodami. Zerwałem kilka owocostanów, były dość wilgotne i zaczynały już brązowieć. W domu oskubałem owocki z zewnętrznej warstwy, które zostały już dość mocno obmyte przez deszcze i traciły kolor i smak; te wyrzuciłem. Ciemnoczerwone owocki ze środka oderwałem od łodyżek i wysuszyłem aby się nie psuły. Każdy owoc zawierał ciemne, nerkowate nasionko, dość twarde, otoczone suchą okrywą z odstającymi gęsto krótkimi, bordowymi włoskami. Smak wyraźnie kwaśny, bez jakiegoś określonego, specyficznego posmaku. Nasion nie rozgryzałem.

Trzy łyżki tak otrzymanego proszku wsypałem do kubka i zalałem niezbyt ciepłą wodą. Wedle tego co czytałem, zalanie gorącą może spowodować, że napar stanie się gorzki. Odstawiłem całość na pół godziny, aby owoce się macerowały. Następnie przelałem płyn przez sitko o gęstych oczkach, aby zatrzymać drobne włoski, mimo to trochę ich dostało się do płynu ale nie czułem z tego powodu nieprzyjemnego kłucia. Indiańska lemoniada była jedynie lekko zabarwiona:

Widziałem artykuły w których pokazywano napój wyraźnie różowy, możliwe że to kwestia świeżości owoców, moje były jak wspomniałem, trochę już opłukane, jesień była w tym roku wyjątkowo deszczowa. Smak kwaśny, może nieco cierpkawy, przypominający sok z cytryny ale bez jej zapachu.

Znalazłem badanie podające wartości odżywcze owoców dwóch gatunków - sumaka garbierskiego i sumaka nazywanego chińskim, choć autorzy konsekwentnie używają łacińskiej nazwy sumaka octowca [1]. W płynie otrzymanym przez zmiksowanie owoców z zimną wodą głównymi wykrytymi składnikami były kwas jabłkowy i kwas cytrynowy, w mniejszej ilości fumarowy i winowy; sumak garbierski, ten azjatycki, był wyraźnie bardziej kwaśny. Owoce sumaków zawierały też pewną ilość witamin głównie B6 i niezbyt dużo C. Interesujące wydaje się wykrycie witaminy B12, która rzadko pojawia się w roślinach, może to wynik pracy bakterii zasiedlających gąbczaste owocostany.

Za kolor okryw owoców opowiadają występujące w dużej ilości antocyjany, głownie delfinidyna, cyjanina i pelargonina [2]. Wyciągi z owoców sumaków mają właściwości przeciwbakteryjne i ściągające.

Niektórzy są ponoć uczuleni na sumaka, dostają objawów alergicznych już od przebywania w pobliżu krzewów czy dotykania liści. Ja niczego takiego nie zauważyłem, żadnego drapania w gardle czy wysypek. W literaturze panuje zresztą pewne zamieszanie, w związku z tym, że dawniej do rodzaju sumak zaliczano toksyczne rośliny, wydzielone obecnie do rodzaju Toxicodendron. Roślina Toxicodendron vernix do dziś pospolicie nazywana sumakiem jadowitym, przypomina faktyczne sumaki tylko wyglądem liści i pokrojem, jest jednak gładka, nieowłosiona i błyszczy od lepkiej substancji, wywołującej dotkliwe kontaktowe zapalenie skóry.
Z powodu tej dawnej pomyłki różne źródła do dziś piszą, że sumaki są trujące, choć nie opisano dotychczas zatrucia nimi. Biorąc pod uwagę, że azjatycki gatunek jest od wieków źródłem przyprawy, a z amerykańskiego tubylcy otrzymywali napój, raczej nie ma się czego obawiać.
W pewnej starej publikacji opisano, że osoby u których po kontakcie z amerykańskim trującym bluszczem rozwinęła się alergia, reagowały na niektóre inne rośliny ale nie wykazały reakcji przy kontakcie z sumakiem octowcem i sumakiem garbierskim.[3]

------
[1]  Wei Chen, 2009. Comparative Study on the Chemical Composition of Syrian Sumac (Rhus coriaria L.) and Chinese Sumac (Rhus typhina L.) Fruits. Pakistan Journal of Nutrition, 8: 1570-1574.
[2] Rapisarda P. et al.  Chemical Characterization of Different Sumac and Pomegranate Extracts Effective against Botrytis cinerea Rots, Molecules 2015, 20, 11941-11958; doi:10.3390/molecules200711941
[3]  https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/6227468

*  http://thejaps.org.pk/docs/v-22-2/44.pdf
* https://en.wikipedia.org/wiki/Za%27atar
* https://en.wikipedia.org/wiki/Rhus_coriaria
* http://thejaps.org.pk/docs/v-22-2/44.pdf

niedziela, 3 grudnia 2017

1901 - Czarownica w Dąbrówce

Wierzenia ludowe to nie tylko śpiewy, zabawy i sobótki, ale też niejednokrotnie bardzo szkodliwe mniemania. O czym 116 lat temu przekonała się pewna kobieta:

ZIEMIE POLSKIE.
Jak wielką jett jeszcze, mimo wysiłków duchowieństwa i nauczycieli wiejskich, ciemnota wśród ludu, i jak straszne są niejednokrotnie skutki tej ciemnoty, dowodzi następujący fakt:
Niedaleko od Sierpca w guberni płockiej, we wsi Dąbrówka, żyli w spokoju i zgodzie małżonkowie Stanisław i Apolonia Przechadzcy, dość dostatni gospodarze, właściciele gruntu żyznego. Meli dziewięcioro dzieci, a między niemi najbardziej podobno ukochanego dorosłego syna Józefa. Syna tego w roku zeszłym powołano do wojska, lecz niebawem zwrócono go stroskanym rodzicom, jako niezdatnego do służby z powodu nadwątlonego zdrowia. Rodzice postanowili wezwać doń lekarza; ten stwierdził gruźlicę i wogóle smutny stan choroby. Przechadzcy, jako ludzie prości i ciemni, nie wierzyli w skuteczność leczenia doktora i udali się do znachora, nieopodal Sierpca zamieszkałego.
Ten "z miejsca" (lecz po otrzymaniu 25 rubli) orzekł stanowczo, iż tu sam djabeł nie pomoże, bo Józefa oczarowała jedna z domownic Przechadzkich. Po namyśle przyszła Przechadzka do przekonania, że nikt inny nie rzucił na syna czarów, tylko niejaka Anastazja Jankowska, wiejska baba akuszerka, która często przychodziła do Przechadzkich i pomagała im w robocie, a o której powszechnie wiedziano, że zajmuje się pokątnem leczeniem za pomocą przeróżnych czarów. Nazywano ją także wiedźmą. Ta to "czarownica" parokrotnie dała dowody swej niechęoi do syna Przechadzkich, ponieważ nie chciał się żenić z dziewczyną, którą mu ona swatała.
W mniemaniu tem, że Jankowska oczarowała Józefa, utwierdził Przechadzkich i ten fakt, że razu jednego, gdy syn ich jadł kawałek mięsa, na który przez okno popatrzyła czarodziejka, dostał strasznych boleści. Te i tym podobne fakta, w związku z przekonaniem syna, że Jankowska, a nikt inny nie przyczynił się do jego choroby, były ostatecznym powodem do uwierzenia, iż tylko od wiedźmy zależnem jest zdrowie Józefa Przechadzkiego. 
Leżąc pewnego poranku na śmiertelnem prawie łożu, Józef Przechadzki przywołał do siebie matkę i ze łzami w oczach błagał: "Matulu kochana, zlitujcie się nade mną i poślijcie po czarownicę Jankowską, by "odczyniła" chorobę, inaczej czeka mnie śmierć niezawodna." Nie tylko na skutek miłości macierzyńskiej, ale i przez głęboko zakorzenioną wiarę w "odczynianie czarów wezwano Jankowską.

Przybyła, widząc stan chorego, nie tylko nie usiłowała wyprowadzić z błędu zbolałych rodziców, że tu nie jej pomoc potrzeba, lecz Boga wzywać i prosić należy o zmiłowanie się, - ale wprost zachowywała się obojętnie i milcząco, nie udzielając żadnych wyjaśnień. Wtedy to niezwykle rozdrażniona matka, nie wiedząc co czyni jęła bić potworną kobietę tak silnie, że krew obficie się polała. I wtedy jeszcze Jankowska, chcąc snąć w dalszym ciągu uchodzić za czarownicę, własną krwią (która z nosa jej ciekła) obryzgała łóżko chorego i ściany pokoju. To zupełnie już wyprowadziło z równowagi matkę chorego, która, zapomniawszy o własnem chorem dziecku, przy pomocy męża jęła się znęcać nad "czarownicą" w tak gwałtowny i okrutny sposób, że rozbiwszy jej głowę, pokaleczywszy nos, oczy i ręce, doprowadziła ją do stanu omdlenia. Nie dziw, że "czarownica", gdy odzyskała przytomność, okaleczona i zeszpecona i wtedy wyjść z pokoju nie chciała, co wywołało nowy wybuch znęcań się strasznych. "Czarownicę" musiano w końcu odwieźć na leczenie, które trwało przeszło miesiąc, a następnie sprawę całą władze śledcze skierowały do sądu, oskarżając Przechadzkich o gwałt publiczny.  
Tu stwierdzono wyżej przytoczone okoliczności, a sąd, przy uwzględnieniu okoliczności łagodzących, skazał Przechadzkiego po pozbawieniu praw na l i pół roku rot aresztanckich. Przechadzką zaś na l i pół roku więzienia, oddalając jednocześnie żądanie Jankowskiej co do zasądzenia jej akcyi cywilnej za leczenie, za które zresztą płacił Przechadzki.
Skarga apelacyjna skazanych przeniosła tę sprawę do wyższej izby, która zmieniła wyrok sądu okręgowego o tyle, że skazała Przechadzkiego na l rok rot aresztanckich, a Przechadzką na rok więzienia.
Po odczytaniu tego wyroku, nieszczęśliwi skazańcy dowiedzieli się od obecnego na sali sądowej sąsiada swego z Dąbrówki, iż syn ich ukochany, o którym wyżej mowa, zmarł w szpitalu na suchoty, po zabraniu rodziców do więzienia, i że 8 nieletnich dzieci i cały ich dobytek majątkowy pozostaje obecnie bez żadnej zgoła opieki. Skazani, łkając i płacząc, opuścili salę sądową pod konwojem żandarmów.

[Postęp 11.04.1901, EBUW]
Nie był to ostatni tego rodzaju przypadek. Jeszcze w latach 20. zdarzyła się pod Białymstokiem sprawa o pobicie mniemanej czarownicy, której krwią chciał skropić chorą żonę jeden z gospodarzy.