Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pseudonauka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pseudonauka. Pokaż wszystkie posty

piątek, 4 września 2015

Chodzenie po ogniu - mistyfikacja czy prosta fizyka?

Temat chodzenia po ogniu wzbudza jak się przekonałem, sprzeczne opinie. Zasadniczo możliwość przejścia się gołą stopą po rozżarzonych węglach i nie poparzenia się, jest uważana za nieprawdopodobną. Kontakt skóry z ogniem powinien wywołać oparzenie, jak to wielu miało okazję się przekonać przypadkiem, zatem to łażenie po rozgrzebanych ogniskach wydaje się podejrzane. Jak można zaobserwować, wyjście z tego założenia prowadzi do dwóch interpretacji - albo podczas takich pokazów stosuje się triki, albo zachodzi wówczas coś niesamowitego. Co takiego? A to już zależy od oceniającego...

Cudowne energie i plazmowa otoczka
Zacznijmy od wyjaśnień fantastycznych:
Rozwijająca się od 30 lat w różnych uniwersyteckich ośrodkach badawczych na świecie bioelektronika próbuje wyjaśnić to zjawisko. Według uczonych na skórze stopy tworzy się warstwa, która z punktu widzenia bioelektroniki jest fizyczną plazmą biologiczną, tzw. bioplazmą[1]
Wiele źródeł bełkocze też coś o mocy umysłu czy sugestii, która powoduje że nie powstają oparzenia.

Robota szatana
Chodzenie po ogniu bez oparzeń to na pewno sprawka piekielnych demonów, które z ogniem mają wiele wspólnego - tak przynajmniej tłumaczą rzecz egzorcyści chrześcijańscy. Czasem tłumaczą się biblijnym zakazem "przeprowadzania przez ogień" ale główne uzasadnienie to twierdzenie "bez nadprzyrodzonych mocy to niemożliwe".[2]

Mokre stopy, efekt poduszkowca i dziwne maści
Niektórzy autorzy sięgają po inne naturalistyczne wyjaśnienia oparte o ochronną otoczkę. Stosunkowo częste jest tłumaczenie w oparciu o efekt Leidenfrosta. Gdy upuścimy kroplę wody na rozgrzaną blachę, nie wyparuje od razu, lecz będzie przez pewien czas ślizgać się po powierzchni, odpychana od bezpośredniego kontaktu warstewką pary wodnej. Podobny efekt zachodzi też dla upuszczania cieczy na suchy lód czy wkładania ręki do ciekłego azotu (próbowałem). Stąd pomysł aby tłumaczyć firewalking powstawaniem takiej warstewki w oparciu o wilgoć stopy.
Problem polega na tym, że po pierwsze pot jest wchłaniany przez popiół a po drugie powierzchnia węgielków jest trochę zbyt porowata i przy nacisku całego ciała para będzie wypychana na boki.

Świadomi tych wszystkich wad autorzy proponują niekiedy tłumaczenie oparte na mistyfikacji - że chodzący po żarze smarują stopy jakąś azbestowa maścią. Trudno jednak przypisać to samo uczestnikom rozmaitych kursów motywacyjnych, którzy wchodzą boso bez smarowania.


Więc jak?
No dobra; ponaśmiewałem się i poodrzucałem trochę teorii, nawet tych naukowo brzmiących - a jak wobec tego prosto i logicznie sam wyjaśnię?
Zapewne zdarzało się wam bawić ze świecą, przesuwając palec przez płomień i nie doznając poparzeń, a dlaczego gorący płomień nic nam nie zrobił? - bo działał za krótko. Ilość energii pochłoniętej przez powierzchniowe warstwy skóry była niewielka, za sprawą krótkiego czasu oddziaływania.
A jaki ma to związek z deptaniem po węgielkach?. No to wykonajmy drugi eksperyment, albo przypomnijmy go sobie, bowiem przeprowadzaliśmy go osobiście wiele razy wyjmując z piekarnika na przykład brytfannę z zapiekanym mięsem, oczywiście w rękawicach ale jednak mimo wszystko wkładające ręce do wnętrza rozgrzanego do 100-120 stopni. Gdyby to była woda, oparzylibyśmy się natychmiast, natomiast tu nieobjęta rękawicami skóra jakoś wytrzymuje chwilowy kontakt z gorącym powietrzem. Jaka jest tego przyczyna? - a no ilość energii cieplnej, jaką posiada powietrze w piekarniku, jest znacząco niższa od tej jaką zawiera wrząca woda czy nagrzany metal. A skoro energii jest mniej to mniejsza jej ilość będzie wchłaniana przez skórę.
Moje wyjaśnienie zagadki chodzenia po żarze to połączenie tych dwóch opisanych sytuacji - krótkiego czasu i małej ilości energii zawartej w materii mającej kontakt ze skórą. I po trosze możliwość skóry do rozprowadzania ciepła.

Właściwość mówiąca nam o ilości energii cieplnej w jakiejś substancji, to pojemność cieplna, zwykle podawana jako ilość energii w dżulach potrzebna do ogrzania kilograma substancji o jeden stopień Celsjusza. Różne substancje składają się z cząsteczek różnych rozmiarów i w różnym stopniu ograniczanych przez pozostałe, ponieważ zaś temperatura ciała jest w istocie miarą energii kinetycznej ruchów cząstek ciała, dla różnych ciał osiągnięcie tej samej temperatury wymaga dostarczenia różnej ilości energii. Co zaś za tym idzie, ilość energii możliwej do przekazania innemu ciału jest różna.
Woda ma stosunkowo wysoką jak na ciecze wartość pojemności cieplnej, wynoszącą 4,18 J/g*K. Węgiel drzewny natomiast niską, bo 1 J/g*K[3]. Czyli ma cztery razy mniej energii. Jeśli X g węgla przekaże wodzie tyle ciepła, iż jego temperatura obniży się o 4 stopnie, to woda ogrzeje się o jeden stopień.
Ponieważ w sytuacji kontaktu dwóch ciał o różnej temperaturze, energia z ciała cieplejszego wnika do chłodniejszego, pojemność cieplna wpływa na to jak dużo energii cieplnej "jest dostępne" do wymiany. 

Druga własność fizyczna to przewodnictwo cieplne, czyli skłonność do przenikania ciepła wewnątrz materiału. Gdy zaczniemy mieszać metalową łyżką gorącą herbatę, dość szybko poczujemy, że staje się coraz cieplejsza, aż wręcz parzy. W przypadku mieszadełek plastikowych trudno to natomiast zaobserwować.
Przekazywanie ciepła z jednej części przedmiotu do drugiej zachodzi z różną szybkością dla różnych materiałów. Wysoką przewodność ma miedź, bo ok. 370-400 W/mK (watów na metr długości materiału razy kelwin zmiany temperatury), nieco wyższe ma srebro, żelazo kilka razy mniejszą. Dla tworzyw sztucznych jest niska - polietylen 0,5; szkło akrylowe 0,2; styropian 0,03.
A węgiel drzewny? 0,2 W/mK. Bardzo podobną ma drewno.[4]
Z tego też powodu spokojnie możemy trzymać w dłoni kawałek węgla, którzy żarzy się z drugiej strony, bo przy takiej przewodności żar prędzej się do nas dopali niż węgiel się nagrzeje.
Dosyć niską przewodność cieplną ma też skóra, ok. 0,37. Ma to tą dobrą stronę, że ciepło nie tak szybko wnika w warstwy głębsze. Z drugiej strony w przypadku poparzeń skóra utrzymuje ciepło przez pewien czas. Zalecenia aby poparzenie polewać wodą ma na celu nie tylko zmniejszenie bólu ale też odebranie ciepła izolowanym skórą tkankom.

Trzecią wartością jaką trzeba brać pod uwagę, jest próg oparzenia. Jest to ilość energii cieplnej jaka jest potrzebna do wywołania oparzenia. Dla oparzeń pierwszego stopnia to ok. 10 J/cm2[5]. Ilość pochłoniętej energii zależy od czasu i od strumienia ciepła, a ten od przewodności i pojemności cieplnej ciała stykającego się ze skórą. 

Teraz złóżmy te trzy rzeczy do kupy - uczestnik kursu szybkim krokiem wkracza na ścieżkę wysypaną węgielkami. Gdy stopa zaczyna dotykać żaru, odbiera ciepło od zewnętrznej warstwy węgla, a woda w skórze zaczyna się ogrzewać. Ponieważ jednak węgiel ma niską przewodność cieplną, pobranie energii z głębszych warstw żarzącego się węgla następuje dość powoli. W zasadzie więc w stopę wnika ciepło pochodzące z najbardziej zewnętrznej warstwy, która za sprawą małej pojemności cieplnej nie zawiera wiele energii. We wnikaniu energii przeszkadza też mała przewodność cieplna skóry, czemu sprzyja grubsza warstwa naskórka na podeszwie stóp.
 Oczywiście gdyby stopa nadal stała na tej powierzchni, to po około sekundzie w końcu by się tej energii tyle zebrało, aby osiągnąć próg oparzenia. Jednak szybko dreptający ogniochodziarz stawia stopę na żar na znacznie krócej. Gdy podnosi stopę, ciepło z zewnętrznych warstw skóry zaczyna być rozprowadzane za sprawą krążenia krwi. Przy odpowiednio szybkim rytmie bez zatrzymywania, możliwe staje się przejście całej ścieżki bez nagromadzenia w stopach energii powyżej progu oparzenia.

I tyle. Bez żadnych cudów czy szatanów. Prawa fizyki i trochę doświadczenia.

Mimo wszystko można się jednak przy czymś takim oparzyć. Zwykle dochodzi do tego gdy jakiś węgielek dostanie się między palce i ma dłuższy kontakt. Powodem może być też ścieżka ułożona z za grubej warstwy, przez co stopa zapada się w żarze, i palce pozostają w kontakcie nieco dłużej. Także sytuacja gdy węgielek wpadnie na wierzch stopy.
Szczególnie niebezpieczna jest sytuacja gdy w żarze pojawią się części metalowe, na przykład kapsle czy gwoździe. Metale mają dużą pojemność i przewodność cieplną. W czasie kontaktu stopy z żarem będą w stanie przekazać temu miejscu wystarczająco dużo energii aby wywołać lokalne oparzenie. Niewskazana jest też wilgoć - duża ilość potu na skórze może powodować przyklejenie się węgli, a woda dobrze przekazuje ciepło. Podobnie jest w przypadku gdy rozgrzebany żar zawiera jeszcze dużo wilgotnego drewna lub rozstał rozpostarty na wilgotnej ziemi - wtedy para wodna przekazuje ciepło łatwiej.

Podobny w mechanizmie jest pokazywany przez fakirów cud płonącej kamfory, gdzie kropla płonącej cieczy może być utrzymywana w ręku za sprawą niskiej temperatury płomienia oraz szybkiego przelewania, dzięki czemu nie styka cię ciągle z tym samym kawałkiem skóry.

Niestety wobec dużej popularności chodzenia po ogniu jako elementu kursów integracyjnych czy motywacyjnych, oraz prób przeprowadzenia ich na dużej liczbie osób na raz, coraz częstsze są wypadki. W 2012 roku podczas masowego kursu Tony'ego Robbinsa podczas chodzenia po ogniu ciężko poparzyło się 21 osób.

--------
[1] http://neurolingwistyka.com/chodzenie-po-ogniu
[2] http://www.fronda.pl/a/nie-chodze-po-ogniu-poniewaz-jestem-chrzescijaninem,28802.html
[3] http://www.engineeringtoolbox.com/specific-heat-solids-d_154.html
[4] http://www.engineeringtoolbox.com/thermal-conductivity-d_429.html
[5] http://nop.ciop.pl/m6-2/m6-2_3.htm

czwartek, 20 września 2012

Co na pewno nie zdarzy się w grudniu 2012

Ponieważ wokół tematyki Wielkiego Czegoś za kilka miesięcy narosło bardzo wiele rozmaitych teorii, a niektóre z nich zdają się brzmieć bardzo wiarogodnie, postanowiłem obalić co niektóre w podsumowaniu. Znając jak działa świat, jaka jest budowa kosmosu i prawidła geometrii możemy powiedzieć, która z propagowanych po różnych stronach możliwości, na pewno nie zajdzie w ciągu następnych trzech miesięcy.

Wszystkie planety na jednej linii


Nie wiedzieć czemu ludzie przywiązują szczególne znaczenie do takiego ustawienia planet, na tyle szczególne że oczekują go podczas każdej większej katastrofy. Tak miało być w roku 2000, ale najwyraźniej 12 lat temu nic się nie stało. Dlatego termin przesunięto:

Wszyscy jednak czekają na paradę, do której dojdzie 21 grudnia 2012 roku. Być może to, dlatego Majowie zwracają tak dużą uwagę na ten dzień. W jednej linii będzie wtedy Saturn, Jowisz, Wenus, Merkury, Mars i Ziemia. Tego typu wyrównanie ciał niebieskich jest niezwykle rzadkie. Majowie posiadający zdumiewającą wiedze astronomiczną z pewnością byli w stanie to przewidzieć.[1]

Brzmi groźnie? To przeczytajcie taki fragment artykułu z 2002 roku:
 Wieczorem na zachodnim horyzoncie rozgrywa się zdumiewające widowisko. Pięć widocznych gołym okiem planet: Merkury, Wenus, Saturn, Mars i Jowisz zbliżyło się do siebie, stając niemal w jednej linii jak perły nanizane na nić. Można więc zasłonić je dłonią. Tę zadziwiającą koniunkcję da się obserwować nawet bez lornetki. Po raz drugi tak widowiskowy spektakl na firmamencie nastąpi dopiero za kilkadziesiąt lat.
Ciała niebieskie przez pierwsze dwa tygodnie maja grupują się na przestrzeni zaledwie 10 stopni. 10 maja Wenus spotka się z Marsem. Planety znajdą się w odległości ledwie jednej trzeciej stopnia kątowego (czyli zasłoni je koniuszek palca wyciągniętej ręki). Oba ciała niebieskie będzie można jednocześnie zobaczyć w teleskopie (Wenus będzie 100 razy jaśniejsza niż Mars). Ten układ pięciu planet jest unikalny w XXI w.(...) Indyjska astrolożka, Gayatri Devi Vasudev, twierdzi, że osobliwy układ pięciu ciał niebieskich, zwłaszcza w 13 i 14 maja, zapowiada w najbliższych miesiącach ciężkie wojny i zaburzenia. [2]
Już mniej groźnie? To może taki tekst z roku 2000:

5 maja 2000. Trzęsienia ziemi, wielkie, kilkusetmetrowe fale na oceanach, ruchy pokrywy lodowej, huragany... Tak miała wyglądać Ziemia tego dnia. Tymczasem 5 maja trwa, za oknem świeci słońce i...nic się nie dzieje. Skąd więc te apokaliptyczne doniesienia.

Na niebie dzieje się dziś rzadki spektakl. W jednej linii, po tej samej stronie Ziemi, spotykają się Merkury, Wenus, Mars, Jowisz i Saturn, a także słońce i nasz księżyc. Wielu domorosłych katastrofistów przepowiadało, że doprowadzi to do końca świata. Podobno taki sam układ planet był 5 tysięcy lat temu. Co się wtedy stało? Ano, Ziemię zalał potop.... Uratował się jedynie Noe...[3]
 Coś z tymi planetami nie tak, co pewien czas mają się ustawić na jednej linii i wywołać wielką katastrofę i nic się nie dzieje. Jak się wydaje takimi katastroficznymi memami rządzi zasada "niezwykły układ planet musi towarzyszyć niezwykłemu zjawisku" im bardziej jest to układ niezwykły, tym bardziej niezwyczajne musi być zjawisko, a koniec świata jest w pewnością absolutnie niespotykanym.
Niespotykanym jest też układ wszystkich planet ustawionych na jednej linii, dlaczego? Planety poruszają się prawdzie w jednej płaszczyźnie ale czasy ich obiegów są na tyle różne, że trzeba na prawdę niesamowitego trafu aby ustawiły się w rządku. Znalazłem gdzieś wyliczenia, że układy planet powtarzają się co 81 milionów lat, a więc też i co tyle następowałoby nasze rządkowe ustawienie. W rzeczywistości to co nazywamy ustawieniem na jednej linii, najczęściej jest tylko bliską koniunkcją - obserwowanym z ziemi zbliżeniem planet. Gdyby planety ułożyły się dokładnie na jednej linii, to zasłaniałyby się wzajemnie.

No dobrze, a w jaki niby sposób taki układ miałby działać? Oczywiście mówię o wpływie pozaastrologicznym. Wielka katastrofa "krzyża kosmicznego" prognozowana na rok 1999 się nie sprawdziła, więc lepiej szukać wpływów bardziej fizycznych. Oczywiście najczęściej obstawia się grawitację - każda masa oddziałuje grawitacyjnie na inne masy, więc planety, mimo dużej odległości, powinny mieć jakiś wpływ na grawitację Ziemi. Jeśli ustawienie w linii Słońca i Księżyca zwiększa pływy, to ustawienie się w rządku planet, powinno dawać wyjątkowo silne oddziaływanie. Niestety pamiętajmy, że choć łączna masa innych planet kilkaset razy przekracza masę Ziemi, są one dosyć znacznie rozłożone w przestrzeni, zaś zgodnie w prawem ciążenia, siła oddziaływania maleje wraz ze wzrostem odległości i to w dodatku to kwadratu (przyciąganie z odległości równej dwom promieniom planety jest słabsze niż w odległości jednego promienia, ale nie dwa lecz cztery razy). W efekcie silniejszy wpływ na Ziemię ma Wenus podczas koniunkcji górnych niż Jowisz w opozycji, a i tak stanowi to ok. 0,0001% wpływu grawitacyjnego Księżyca.
Podczas wielkiej koniunkcji z maja 2000 roku, gdy na niebie dokładnie za słońcem znalazło się 5 planet a księżyc znalazł się w nowie, wenus była na tyle oddalona że wpływ całego układu był nieznaczący[4]

Cała historia z planetami na linii ma chyba swój początek w roku 1919 kiedy to meteorolog Albert Porta ogłosił, że w wyniku koniunkcji aż sześciu planet i księżyca powstanie "strumień grawitacji" który uderzy w słońce i wywoła na nim wybuch, który płomieniem ogarnie ziemię. Miało to mieć miejsce w połowie grudnia. Gdy nic się nie stało, Porta został zwolniony, po czym zająć się wydawaniem gazet brukowych, w których mógł publikować takie pogłoski zupełnie bezkarnie.
Teoria poszła w zapomnienie do roku 1975 gdy astrofzyk John Gribbin wydał wraz ze Stephenem Plagemannem książkę "Efekt Jowisza" która szybko stała się bestsellerem. Opisywała ona wielką koniunkcję z 10 marca 1982 roku, kiedy to wszystkie planety od Merkurego aż po Plutona znajdą się z tej samej strony Słońca, rozrzucone w przestrzeni w ćwiartce ekliptyki, co ma sprowokować katastrofalne przemiany na Ziemi. Oczywiście byli za mądrzy, aby zrzucać winę na bezpośredni wpływ grawitacyjny - otóż ich zdaniem przesunięcie punktu ciężkości układu tak bardzo w jedną stronę wywoła zmiany na słońcu. W efekcie nastąpi niewielka zmiana natężenia wiatru słonecznego, ta spowoduje niewielką zmianę stanu atmosfery Ziemi i wpłynie nieco na prędkość jej wirowania. Te niewielkie zmiany miały wpłynąć na aktywność sejsmiczną i wywołać trzęsienia ziemi i wybuchy wulkanów, szczególnie zaś od dawna oczekiwane wielkie trzęsienie na Uskoku świętego Andrzeja. Brzmi to zagmatwanie.[5]
 Szybko policzono że podobne zdarzenie miało miejsce w XII wieku i kroniki nie notowały wówczas znaczącego wzrostu aktywności sejsmicznej. Kilka podobnych koniunkcji, bez Plutona, miało miejsce w XIX i XX wieku i nie udało się ich powiązać ze znaczącymi zdarzeniami, zaś dowodzenie że mniejszy od Księżyca Pluton, krążący na rubieżach układu może odegrać tu jeszcze jakieś znaczenie, brzmiało śmiesznie. Gdy w 1980 roku wybuchł wulkan St.Helens autorzy napisali artykuł, w którym dowodzili że jest to już pierwsza oznaka postulowanego efektu. Problem w tym, że planety były jeszcze dosyć odległe od przewidywanego wielkiego zbliżenia, a dotychczas nie znaleziono zjawiska fizycznego, które dawałoby skutki przed zaistnieniem.
Ostatecznie w 1982 roku nic się nie stało zaś autorzy odpowiedzieli krytykom, że postulowane przez nich wpływy miały być na tyle subtelne, że coś mogło je akurat zniwelować. Pieniędzy ze sprzedanych książek nie zwracali.

 Czy układ planet na jednej linii, bądź w bliskiej koniunkcji jest rzadki? Raczej tak sobie. Bawiąc się świetnym programem symulatorskim znalazłem parę takich zjawisk

Jedna z najciekawszych koniunkcji  miała miejsce 4 lutego 1962 roku:

 Inna, na mniejszą skalę, w 1966 roku:

z nowszych można przypomnieć układ z roku 2003:

No dobrze. A 21 grudnia 2012? No cóż, układ planet nie zapowiada się nadzwyczajnie:





 Może Wenus i Jowisz tworzą jakąś linię z Ziemią, ale inne to ani kwadratury ani trygonu.

Mimo to pojawiają się wciąż artykuły mówiące o "paradzie planet" które "ustawią się na jednej linii" i że to rzadkie zjawisko. Jak można jednak sądzić choćby po tym filmiku, ta linia dotyczy ustawienia na niebie, a więc nie w przestrzeni lecz optycznie na jakiejś jednej linii. Czy to rzadkość?
Jeśli uważaliście na fizyce i przyjrzeliście się prezentowanym grafikom, z pewnością wiecie że planety układu słonecznego krążą wokół słońca po pewnej płaszczyźnie, z odchyleniami maksymalnie kilku stopni. Ta płaszczyzna przedstawia się dla ziemskiego obserwatora, jako pozorna droga planet i słońca po niebie.
 I cóż.... ta pozorna droga zawsze jest linią prostą.
Jak zwykle więc mamy tu wciskanie kitu na zasadzie "nie znają się na astronomii to się nie skapną".

Galaktycznie wyrównanie

Następna teoria wydaje się jedynie przekształceniem poprzedniej - znów rzadkie ustawienie kosmiczne które ma prowokować katastrofę. Tym razem skala jest szersza - do ustawienia na jednej linii dołącza się centrum galaktyki.
Galaktyka w której znajduje się nasz układ słoneczny, jest widoczna nocą jako jaśniejszy pas, nazywany drogą mleczną. Znajdujemy się w jej płaszczyźnie, dlatego nie widzimy jej struktury, jedynie przez pomiar odległości gwiazd i porównania w innymi galaktykami możemy określić, że Droga Mleczna jest galaktyką spiralną z poprzeczką. Słońce leży w punkcie raczej nieszczególnym, na skraju Ramiona Oriona, mniej więcej w połowie odległości między jądrem a krawędzią, wykonując powolny obrót wokół jądra w okresie 250 mln lat. Teoria przedstawia się następująco: ponieważ Ziemia wykonuje ruch precesyjny, widoma droga słońca na niebie nieco się przesuwa, co 26 tysięcy lat w wyniku tego przesunięcia słońce ustawia się podczas przesilenia zimowego na jednej linii z płaszczyzną galaktyki a więc i z jego jądrem. Jako pierwszy napisał o tym w 1991 roku amerykański astrolog Raymond Mardyks. Wedle jego wyliczeń owo przecięcie miało nastąpić w latach 1998-1999.
Niedługo potem John Major Jenkis, opierając się na teorii lingwisty i historyka Munro Edmondsona że Majowie oparli kalendarz na obserwacjach "ciemnej szczeliny" rozcinającej drogę mleczną w gwiazdozbiorze Łabędzia, stwierdził że na pewno znali oni przebieg równika galaktycznego zaś daty początków i końców cykli kalendarzowych wyznaczały momenty przecięcia tej płaszczyzny przez Słońce. Skoro zaś tak, to najbliższe takie zdarzenie przypada na rok 2012. Co to zaś miałoby sprawić?
A tu już zależy od interpretujących. Wedle jednych w centrum galaktyki znajdują się "gwiezdne wrota" które zostaną przez tą konfigurację otworzone i spłynie przez nie na Ziemię strumień energii, który wprawdzie raptownie podniesie poziom rozwoju duchowego ludzkości, ale 90% ludzi tego nie wytrzyma i umrze. Inni mówią o wpływach grawitacyjnych, które wywołają katastrofalne trzęsienia ziemi. Jeszcze inni o tym, że podczas przejścia z jednej strony galaktyki na drugą, Ziemia zostanie raptownie obrócona, co zaowocuje wielką katastrofą, jeszcze inni że pierścień energii galaktycznej rozerwie Słońce.... Do wyboru, do koloru.

A tak na prawdę? Aby określić gdzie dokładnie znajduje się równik galaktyki, trzeba najpierw dokładnie wyznaczyć jej granice, a to nie jest takie oczywiste. Błąd wyznaczenia jest na tyle duży, że równie dobrze mogliśmy przejść przez tą linię wczoraj i nie zauważyć. Nawet z wyliczeń samego Jenkinsa wynika, że Słońce najbliżej centrum galaktyki było w połowie lat 90., mimo to pisze on dziś o jakichś opóźnionych efektach.
Centrum naszej galaktyki leży w gwiazdozbiorze Strzelca, nie widoczne z powodu grubej warstwy ciemnych mgławic. Gdyby nie one widzielibyśmy je jako chmurkę wielkości pięści jasną jak księżyc w pełni. W Strzelcu leży też ten fragment ekliptyki, w którym znajduje się Słońce podczas przesilenia zimowego w Grudniu. Czy Słońce może się zatem nasunąć na centrum gaaktyki? A no popatrzmy na niebo. Centrum zaznaczyłem krzyżykiem:




Ten czajniczek, to zarys najjaśniejszych gwiazd Strzelca widocznych w Polsce. Centrum galaktyki leży u wylotu "dzióbka" w punkcie zaznaczonym białym krzyżykiem. Ekliptyka, czyli droga po której widoczne z Ziemi Słońce porusza się na tle gwiazd, to różowa linia. Linia czerwona to odstęp między tymi punktami.
Jak widać, obecny przebieg ekliptyki powoduje, że Słońce nie może nasunąć się na jądro drogi mlecznej. Odstęp to ok. 6 stopni kątowych, czyli 12 widomych średnic Słońca. I wbrew temu co się wypisuje się na rozmaitych stronach, astronomowie NASA nie potwierdzają tego scenariusza.
To co wiemy o grawitacji i magnetyzmie przekonuje nas, i z w obrębie równika dużych ciał nie następują jakieś wyjątkowe, silne oddziaływania, mające niszcząco działać na ciała, które tą linię przecinają. W przeciwnym razie samoloty spadałyby po przekroczeniu ziemskiego równika magnetycznego, którzy przebiega przez okolice zwrotników.

Często spotykaną modyfikacją jest wersja, wedle której w grudniu 2012 wszystkie planety ustawią się na jednej linii z centrum galaktyki. Prawdziwość ma wzmacniać wieść, że wcześniej dojdzie do dwóch zaćmień Słońca i tranzytu wenus. Cóż... poprzedni tranzyt wenus miał miejsce w roku 2004, kiedy to miały miejsce dwa zaćmienia księżyca i dwa Słońca. A świat to jakoś przeżył.
Natomiast co do ustawienia się planet na linii to już wiecie jaka to bzdura.


Wejście w pierścień fotonowy Plejad
Ta teoria jest jeszcze dziwniejsza:

Już Edmund Halley (1655-1742) odkrył dziwną przestrzeń wokół Plejad. Sto lat później Friedrich Wilhelm Bessel potwierdził odkrycie Halleya. W roku 1961 Paul Otto Hesse doniósł o niezwykłym pierścieniu światła o nieprawdopodobnych rozmiarach - 760 000 bilionów mil szerokości. Potwierdziły to badania prowadzone przez satelity. Astronomowie zauważyli wielki pas światła wokół Plejad opasujący je niczym obrączka.
Promienie idące z Centralnego Słońca Alkione są ułożone z północy na południe. F. W. Bessel również obwieścił światu, że nasz glob jest niemalże jedną minutę przed zetknięciem się z tym pierścieniem. Zaobserwował ruch tego pasa światła i obliczył cały jego cykl obrotu wokół Alkione. Określił go na około 25 000 lat ziemskich. Pas ten jest pasem wielkiej światłości o wielkiej radiacji, naukowcy nazwali go Photon Belt (Pas Światła) Photon Belt zwany również  Quantum zawiera w sobie  energie gamma, X-rays, widzialnego światła i niższych energii o częstotliwości radiowej. Podrożuje po wszechświecie wokół Centralnego Słońca Alcione - jednej z siedmiu gwiazd Plejad, ruchem odwrotnym do wskazówek zegara z prędkością światła. Jego obrót - pełna orbita wynosi 25 860 lat. Centralne Słońce Alkione jest ustawione w pośrodku wszechświata. Jest niczym latarnia w środku morza, która rozświetla ciemności.[6]
Czyli że co? Układ słoneczny orbituje wokół gwiazdy Alkione w plejadach? A pozostałe gwiazdy też? Rysunek którym zwykle ilustruje się ideę wprowadza tylko więcej zamieszania:

Pozostaje tylko pytanie jak to możliwe, że gwiazdy plejad poruszają się tak jak na rysunku a my jesteśmy w płaszczyźnie ich układu, a zarazem widzimy całą gromadę z zewnątrz o tak:
W dodatku gwiazdy gromady (a wszystkich jest prawie 250) są właściwie jednakowo odległe od Ziemi o 400 lat świetlnych. Na dodatek cała gromada systematycznie oddala się od Ziemi z taką prędkością, że za kilkanaście tysięcy lat trudno będzie ją dostrzec. Trudno zatem aby układ słoneczny orbitował wokół niej.

Skąd wzięła się ta bzdura?
Jako pierwszy o pasie światła co pewien czas omiatającego Ziemię napisał niejaki Otto Hese, niemiecki ezoteryk w swojej książce Ostatni Dzień wydanej w roku 1950. Nieco później koncepcję rozwinął  Samuel Aun Weor w serii wykładów o pierścieniach Alkione.
 Wedle tej koncepcji co pewien czas planeta nasza dostaje się w intensywny strumień fotonów pochodzenia kosmicznego. Mają one na tyle niezwykłe właściwości, że znoszą zwykłe światło i zmieniają własności materii. Przejście przez pas fotonowy miało być zatem katastrofą, objawiającą się pięcioma dniami ciemności, zanikiem prądu elektrycznego we wszystkich urządzeniach, zmianami klimatycznymi i co tam jeszcze można wymyśleć. Podobno zbliżanie się do pasa wykryły sondy kosmiczne w 1962 roku a w latach 70. astronauci. Podobno naukowcy są pewni że do czegoś takiego dojdzie ale nie chcą ujawniać. Podobno.
Podobno też mieliśmy wejść w pas świetlny w 1992 roku. Potem w 1995, potem 1997, potem 2000, potem 2011 a teraz mówi się oczywiście o tym roku.

Ów pas fotonów ma być pierścieniem takim jak pierścienie Saturna, złożonym z kosmicznych fotonów krążących wokół Alkione. Sęk w tym że bezmasowe fotony nie mogą być złapane na żadną orbitę wokół gwiazdy a tym samym nie mogą utworzyć takiego pierścienia. Jedyną możliwością jest okolica czarnej dziury na horyzoncie zdarzeń - wtedy zakrzywienie przestrzeni powoduje, że światło może poruszać się wyłącznie po zamkniętym okręgu. Ale nikt tu o czymś takim nie mówi.
Moje zdjęcie Plejad sprzed zaledwie miesiąca, możecie obejrzeć tutaj.

Nagłe jednodniowe odwrócenie Ziemi
Ta teoria wynika głównie z niejasnych opisów książce o przebiegunowaniu pana Patricka Geryla. Pisze on o nagłym, mającym trwać jeden dzień przebiegunowaniu, w wyniku którego Ziemia zatrzyma się a potem zacznie obracać w drugą stronę. Albo nie - w innym rozdziale pisze, że cała ziemia obróci się do góry nogami. Te rozbieżności zaowocowały różnymi wersjami krążącymi po świecie, a obie wynikają z niezrozumienia natury ziemskiego pola magnetycznego.
Ziemia nie jest magnesem stałym takim jak sztabka, zatem nie musi się fizycznie odwracać aby bieguny jej pola usytuowały się odwrotnie, gdyby zresztą tak było, nie mogli byśmy wykryć że dochodziło do przebiegunowania. Samo zjawisko odkryto podczas badań magnetyzmu skał. Gdy wulkaniczna lawa zastyga, tworzące się w niej kryształki magnetytu utrwalają aktualny przebieg linii pola. W różnych warstwach kolejnych wylewów, datowanych metodą potasowo-argonową, linie te przebiegały nieco inaczej, dając znać o wędrówce biegunów, a co pewien czas następowało całkowite odwrócenie kierunku pola.
A co by było, gdyby pole odwracało się wraz z ziemią? Wyobraźmy sobie taki obszar koło Wezuwiusza, gdzie obecnie znajduje się jakaś winnica, a na którym ongiś wielokrotnie zastygała lawa wulkaniczna. Jednego razu gdy lawa zastygała, utrwaliło się w niej pole w którym południowy biegun magnetyczny leży na biegunie północnym, polem pole się odwróciło i odwróciła się ziemia a wraz z nią nasz wulkan i skała. W drugim wylewie utrwali się pole odwrotne, z biegunem magnetycznym południowym na południowym biegunie ziemi, ponieważ jednak odwrócona będzie cała ziemia, kierunek tego pola będzie taki sam jak w warstwie starszej. W efekcie otrzymalibyśmy serie skał o jednakowej biegunowości rozdzielonych okresami zaburzeń pola.

Jeśli jesteśmy wykryć przebiegunowanie, to znaczy, że o obróceniu całej planety nie może być mowy.

A zmiana kierunku obrotu? To znów wiąże się z niezrozumieniem ziemskiego magnetyzmu - ziemia nie jest ani magnesem sztabkowym ani cewką. Dla cewki kierunek pola możemy określić tzw. regułą prawej ręki - jeśli ustawić rękę tak, aby palce pięści miały kierunek zgodny z kierunkiem z jakim w sprzężynkowej cewce płynie prąd, to północny biegun pola magnetycznego cewki pokaże wyprostowany kciuk. Jeśli by uznać, że pole Ziemi powstaje w wyniku obrotu planety a wraz z nią obrotu ładunków elektrycznych w magmie, to odwrócenie pola zaszłoby tylko dla odwrócenia kierunku obrotu. Jeśli uznać.
Ale wygląda na to że przyczyna powstawania pola jest całkiem inna i taka właśnie jak na Słońcu - wznoszące się i opadające strumienie konwekcyjne w jądrze generują w wyniku ruchu ładunków małe pola magnetyczne o różnym ustawieniu; pole dla całej planety jest wypadkową tych małych pól. Wystarczy przesunąć jedne z tych strumieni, wywołać zanik jednych i powstanie drugich, aby wypadkowe pole wychodziło odwrotne. Tak to zachodzi na Słońcu, gdzie mała gęstość gazu sprawia, że odwracanie się biegunów następuje w ciągu kilku miesięcy co 11 lat. Kierunek obrotu Słońca się podczas tego procesu nie zmienia. Dla ziemi strumienie roztopionej materii są dosyć gęste, dlatego obracanie pola zajmuje kilkanaście lub kilkadziesiąt tysięcy lat. W skali geologicznej to mgnienie oka, zaś dla nas zjawisko na tyle powolne, że trudne do zauważenia bez przyrządów.

Jedyne niebezpieczeństwo jakie widzę w tym dniu, wiąże się z ludźmi. Historia zna już apokaliptyczne sekty, popełniające zbiorowe samobójstwo, czy przeprowadzające ataki terrorystyczne (choćby sarin w tokijskim metrze). Zresztą nie tylko sekty. Pomyślmy co będzie jeśli w jakimś mieście akurat przypadkiem 21 grudnia dojdzie do awarii energetycznej, albo pożaru, albo trzęsienia ziemi - co wtedy zrobią ludzie którzy zewsząd słyszą o wielkiej katastrofie, a wszystkie bez wyjątku media straszą takimi scenariuszami już od dłuższego czasu? Panika gwarantowana. A w panice robi się rzeczy, na jakie człowiek by się nie poważył. Na przykład wyskakuje się z dziesiątego pięta.

-------
 * http://www.gunn.co.nz/astrotour/?data=tours/retrograde.xml
*   http://en.wikipedia.org/wiki/Photon_belt


[1]  http://zmianynaziemi.pl/wiadomosc/bardzo-rzadkiej-parady-planet-dojdzie-21-grudnia-2012
[2]  http://www.przeglad-tygodnik.pl/pl/artykul/planety-wieszcza-zaglade
[3]  http://www.rmf24.pl/nauka/news-5-maja-2000-czas-apokalipsy,nId,198501
[4]  http://www.clockwk.com/tides/
[5]  http://www.luckystarz.com/Catharsis/Chapters/grand.html
[6]  http://www.vismaya-maitreya.pl/rok_2012_pierscien_swiatla.html

sobota, 21 lipca 2012

Nieukowcy II

 Kolejna porcja nieukowców i ich przedziwnych teorii, wybór przypadkowy. Przypadków mniej ale opisy szersze.

Trofim Łysenko
Łysenko był chyba najbardziej wpływowym pseudonaukowcem w dziejach. Ten radziecki agronom badając właściwości zbóż ozimych, wymagających przemrożenia zanim nie zaczną kiełkować, doszedł do pojęcia Jarowizacji, czyli zmiany właściwości żywotnych (kiełkowanie, kwitnienie) pod wpływem działania zewnętrznych czynników. Jeśli zboża ozime, zwykle wysiewane na jesień i nie zawsze się udające przy kapryśnych stepowych zimach, podda się okresowemu wychłodzeniu, to będzie je można wysiać na wiosnę tak jak zboża jare. W istocie nie było to nic innego jak sztuczne przeprowadzenie procesów zachodzących zwykle w ziemi pod śniegiem.
Łysenko twierdził przy tym, że jego proces jest przemianą biologiczną, zamieniającą odmianę ozimą w jarą, po czy zaproponował podobną zamianę odmian grochu. W doniesieniach o swym odkryciu przyprawił je komunistyczną ideologią, wpisując zmianę odmian w pogląd o pełnej władzy człowieka nad materią. W kolejnych artykułach wywodził, że wywołane zmiany są trwałe i przenoszą się na potomstwo. Konsekwentnie rozwijana teoria dziedziczenia cech nabytych zyskiwała poparcie władz promujących jego osiągnięcia z przyczyn ideologicznych - tak jak można było skłonić jabłoń, żeby owocowała dwa razy do roku, tak można było skłonić przywykłe do monarchistycznej polityki masy ludu, do przemiany w "nowego człowieka". Nie bez znaczenia była biografia Łysenki - syn chłopów, bez wykształcenia akademickiego, osiąga wielkie sukcesy.
Do jego odkryć dołączył Miczurin - sadownik zajmujący się hodowlą odmian i szczepieniem różnych roślin na sobie. O dawna wiadomo że niektóre odmiany choć dobrze owocują, mają wady związane na przykład ze słabym systemem korzeniowym bądź zbyt wczesnym rozwojem, toteż niekiedy szczepi się drzewka dobrej odmiany na "podkładkach" - zawierających korzeń częściach pędów innych odmian o silnych korzeniach i innej charakterystyce wzrostu, na przykład wiśnie na dzikiej trześni. Powstała chimera często rośnie inaczej niż roślina pierwotna, zmienia się termin kwitnienia i owocowania. Miczurin na podstawie tych obserwacji uznał że drzewo podkładki przejmuje panowanie nad drzewem "zraza" i przekazuje mu swoje cechy. W ten sposób szczepiąc, pobierając i znów przeszczepiając pędy można było podobno dowolnie wymieszać cechy między odmianami a nawet gatunkami i rodzajami. Potem dorzucono tu jeszcze kilka teorii samorództwa mówiących o formowaniu się komórek i organizmów z materii nieożywionej.

Zaczęto przeprowadzać "badania" polegające na nakazywaniu rolnikom aby sadzili zboża zgodnie z nakazami i raportowali czy plony są lepsze. Rolnicy oczywiście raportowali że są lepsze bo dostawali za to pochwały. Ponieważ jednak teoria zaczynała być coraz bardziej nie zgodna z resztą teorii biologicznych, uznano że genetyka nazywana Mendlizmem, to wymysł burżuazyjnych, kapitalistycznych naukowców Zachodu, głosy przeciwne cenzurowano. W 1935 roku rozwiązano Akademię Nauk Rolniczych, zaś kilku czołowych genetyków zginęło bądź zostało wtrąconych do łagrów w następnych latach. Czołowa rola Łysenkizmu utrzymywała się przez cały okres stalinowski i potem do połowy lat 60. będąc jednym z kolejnych objawów ideologicznego upadku radzieckiej nauki.
Teza o panowaniu człowieka nad naturą prowadziła do coraz dziwaczniejszych pomysłów, wpisując się w ten sam nurt, z którego wywodziły się pomysły zalesiania pustyń, odwracania biegu rzek, czy wyrąbania bombami atomowymi doliny w poprzek himalajów, którą kursowałby ponaddźwiękowy atomowy superpociąg (autentyk!). W dziedzinach biologicznych prowadziło to do pomysłów aby sadzić lasy jednogatunkowe w których pod wpływem warunków zewnętrznych sosny zamienią się w brzozy i dęby i powstanie las mieszany. U nas w latach 50. sadzono bawełnę, a gdy krótki okres wegetacyjny nie pozwolił jej wydać nasion, zwalono winę na rolników. W kilku miejscach sadzono też ryż w Polsce, na przykład w okolicach Puław - jedna z takich upraw miała postać stawu rybnego w nasłonecznionym miejscu, podlanego podgrzewaną wodą i osłoniętego od wiatru. Gdy ryż wydał plon pomnożono wynik tak aby otrzymać wydajność na jeden hektar i przedstawiono dane jako potwierdzenie możliwości takiej uprawy[1] Posuwano się nawet do fotomontaży publikowanych w prasie, aby pokazać kilkumetrowe słoneczniki czy pomidory jak piłki.

Niektóre polskie uczelnie obroniły się przed Łysenkizmem, głównie w Krakowie i Poznaniu, gdzieniegdzie uczono obu teorii delikatnie dając do zrozumienia która jest właściwsza, pojawiło się jednak także wielu młodych propagatorów tej "nauki". Jako ciekawostkę można dodać że jednym z przeciwników Łysenki był w tym czasie Lem - pisywał po pseudonimem do popularnonaukowego pisma wydawanego w Krakowie i relacjonując spór miedzy naukowcami na tyle dokładnie i obszernie przytoczył argumenty genetyków, że stawało się jasne kto ma rację. Redaktor pisma miał potem z tego powodu nieprzyjemności ale nie podał nazwiska redaktora.

Prosper-René Blondlot  
Blondlot stanowi tutaj przypadek szczególny - był dobrym naukowcem, członkiem Francuskiej Akademii Nauk, badaczem elektryczności i fal radiowych, ale w pewnym momencie uległ złudzeniu. Miał dobre osiągnięcia w badaniu elektromagnetyzmu - w 1891 roku zbadał prędkość fal radiowych, wykazując że jest tego samego rzędu co prędkość światła, co potwierdzało rozważania Maxwella. Przy pomocy komórki Kerra - układu w którym prostopadłe pole magnetyczne wymuszało dwójłomność kryształu, wpływając na przebieg promieni świetlnych - i iskrownika, dowiódł że prędkość rozchodzenia się impulsu elektrycznego w przewodniku jest podobna co prędkość światła.
Gdy niemiecki naukowiec Roentgen odkrył "promienie X" - niewidzialne promienie wywołujące świecenie ekranów z odpowiedniego materiału i naświetlające błony fotograficzne - począł badać lampy próżniowe i widma promieniowania iskier. Zauważył wtedy że gdy włączy lampę próżniową wymuszając powstanie promieniowania X, to generowane w pobliżu iskry elektryczne zwiększają swoją jasność. Co więcej, efekt ten pojawiał się nawet wtedy, gdy promienie X zostały ekranowane, doszedł zatem do wniosku że ma do czynienia z nowym typem promieniowania, który od miasta Nantes gdzie mieszkał nazwał promieniami N.
Gdy ogłosił swoją pracę na ten temat w 1903 roku zdobył w kraju wielkie uznanie. Wszyscy Francuzi zazdrościli Niemcom odkryć w dziedzinie fizyki, dlatego z zadowoleniem przyjęli wiadomość, że i u nich można dokonać czegoś epokowego.
W kolejnych pracach Blondlot poszerzał zakres doświadczeń. Okazało się że do emitowania promieni N wystarczy wielokrotnie zginany pręt z odpowiedniego metalu, a także uszkodzone rośliny, tkanki zwierzęce, drewno odpowiednich drzew... W ciągu następnego roku 120  francuskich badaczy ogłosiło prace na temat nowego promieniowania, kilku badaczy zajmujących się zjawiskami paranormalnymi zgłosiło że oni odkryli te promienie wcześniej, dostrzegając je jako świecenie ektoplazmy powstającej podczas seansów.
Istotnym problemem była natomiast rejestracja promieni. Nie wywoływały świecenia ekranów fluorescencyjnych ani zaczernienia błony fotograficznej; można je było dostrzec w częściowo zaciemnionym pomieszczeniu na jasnych, gładkich powierzchniach. Wydawało się zatem że nowo odkryte promienie wywołują szczególne oddziaływanie fizjologiczne. Jedynym fizycznym efektem działania promieni było pojaśnienie iskier elektrycznych, co rejestrowano na fotografiach, nie każdemu jednak się to udawało, toteż wielu badaczy przyjeżdżało do Blondlota aby dowiedzieć się jak robić zdjęcia aby za każdym razem rejestrować efekt.

W czym natomiast tkwił haczyk? Prace na ten temat ogłaszali wyłącznie badacze francuscy, zaś poza granicami tego kraju efektów nie obserwowano. Gdy naukowcy z innych krajów zgłaszali zastrzeżenia, Francuzi tłumaczyli że Anglicy mają zmysły przytępione przez niesprzyjającą pogodę, a Niemcy przez nadużywane piwo. Wreszcie zajmujący się demaskowaniem oszustów badacz Robert W. Wood znany z badań nad fluoryzacją pod wpływem ultrafioletu, na prośbę czasopisma Nature postanowił zbadać rzecz na miejscu. Udał się do laboratorium Blondlota i poprosił o zaprezentowanie wszystkich doświadczeń.

Pierwszą próbą była obserwacja iskier w iskrowniku poddanym działaniu promieni N. Blondlot włączył prąd i promienie po czym pokazał gościowi że iskry stają się jaśniejsze, czyż nie? Gość zaprzeczył, jego zdaniem jasność iskry zmieniała się nieregularnie, raz będąc większa a raz mniejsza. Badacz wyłączył promienie, jeszcze raz włączył i zażądał od gościa przyznania, że jasność iskry zmienia się zgodnie z oczekiwaniami. I znów gość stwierdził że jasność jest nieregularna a w momencie włączania i wyłączania źródła promieni nie widział skokowych zmian. Wytłumaczono zatem że widocznie jego wzrok jest za mało czuły. Na to gość zaproponował inne doświadczenie - on będzie zasłaniał i odsłaniał źródło promieniowania (wystarczało przesłonić je ręką) - a Blondlot będzie mówił kiedy źródło jest zasłonięte a kiedy nie. Badacz nie zgadł ani razu; gdy ręka była nieruchoma zgłaszał że promienie są co chwila zakrywane i odkrywane, gdy ręka zakrywała i odkrywała promienie, badacz opisywał blask iskry jako jednostajny.
Kolejną kwestią była rejestracja fotograficzna. Gdy robiono zdjęcia iskier Wood zauważył dosyć dziwną technikę - promienie na przemian przesłaniano i odsłaniano, zaś płyty fotograficzne przesuwano tak, że przez kilka sekund naświetlano jedną a potem drugą i tak na przemian. Po wielu takich ekspozycjach otrzymywano dwa zdjęcia, jedno składające się z ekspozycji z promieniami a drugie z ekspozycji bez nich. Taki sposób fotografowania miał podobno zapobiegać różnicom związanym ze zmianami natężenia prądu w baterii na początku i końcu sesji. Problem w tym że jasność iskier oscylowała mniej więcej o 25% co kilka sekund, mogło być zatem tak że jedna płyta otrzymała więcej jasnych błysków niż druga tylko z powodu nałożenia się tych okresów. Dodatkowo asystent badacza nie przekładał płyt w stałym rytmie, różny mógł być zatem czas ekspozycji.
Kolejnym doświadczeniem było załamywanie i rozszczepianie wiązki promieni przez aluminiowy pryzmat. Aby wykryć promienie i ich pasma stosowano tu pręcik szeroki na 0,5mm pokryty fosforyzującą farbą, poruszany w pionie małym silniczkiem. Gdy pręcik wpadał w bieg promieni miał stawać się nieco jaśniejszy. Wood po kilku nieudanych pokazach podszedł do sprawy jeszcze bardziej sceptycznie, toteż korzystając z tego że pokój był zaciemniony, wyjął z aparatu pryzmat i włożył do kieszeni. Po włączeniu promieni Blondlot i jego asystent opisali gościowi wygląd widma składającego się z szeregu wąskich pasm, szerokich nawet na 0,1 mm. Gdy Wood wyraził zdumienie że z wiązki o szerokości 3 mm można otrzymać tak wąskie pasma, badacz odpowiedział mu że to jedna z niezwykłych właściwości tych promieni. Włożył więc pryzmat z powrotem ale przekrzywiony, po czym zwrócił na to uwagę badaczy zauważając, że wobec tego widmo powinno pojawić się w innym miejscu, na co otrzymał odpowiedź że widocznie zmęczyli się eksperymentami i muszą odpocząć.
Kolejny eksperyment polegał na odczytywaniu godziny z zegara w ciemnym pomieszczeniu. Promienie N miały zwiększać czułość widzenia, czego Wood nie potwierdził. Gdy zasłonił ręką źródło promieni, badacz i asystent nie zauważyli pogorszenia widoczności[2]

Wreszcie w 1904 roku Wood opublikował miażdżące sprawozdanie z wizyty uznając że cała sprawa jest wynikiem złudzenia i silnej sugestii. Blondlot szczerze wierzył w prawdziwość obserwowanych efektów i tak prowadził doświadczenia, aby potwierdzić ich istnienie. Warunki w których przeprowadzano doświadczenia sprawiały, że efekty były na granicy rejestracji, nie trudno było zatem o pomyłkę. A inni badacze? Przyjeżdżali do Blondlota, utytułowanego fizyka, który dostał nagrodę, i który tak długo pokazywał im doświadczenia, aż zaczynali mu przyznawać że widzą promienie, czy dlatego że ulegli sugestii silnej przy autorytecie, czy choćby po to aby nie wyjść na tępaków o mało czułych zmysłach. Po tym wydarzeniu badacz wycofał się z aktywnej pracy zawodowej, zajmując się głównie tworzeniem podręczników i recenzji. Wiadomo że nadal wierzył w swoje promienie, choć ogłaszane na ten temat rozprawy nie budziły entuzjazmu. Plotka głosiła że na starość oszalał i zmarł w przytułku, jednak w rzeczywistości przeszedł na wcześniejszą emeryturę i osiadł w domu na wsi.

Od tego czasu aby uniknąć podobnych złudzeń stosuje się bardziej skrupulatne metody, obejmujące ślepą i podwójnie ślepą próbę, niezależne recenzowanie i kontrole niezależnych ekspertów, zas promienie N stały się przestrogą dla badaczy bardzo chcących odkryć coś przełomowego.


Bazijew i Waldemar M.
Bazijew Gabriel Harunowicz (lub Dżabraił Charunowicz, różnie to transkrybują) to rosyjski zoolog, znany chyba głównie z odkrycia kilku kaukaskich ptaków i czegoś nazywanego Gronostajem kaukaskim. Na wielu stronach jest przedstawiany jako twórca nowej i jedynej poprawnej teorii fizyki, bazującej na pojęciu Elektrino - antycząstki elektronu o ładunku dodatnim. Ponadto odkrył że prędkość światła nie jest stała a zależna od długości fali i od niebieskiego do czerwieni zmienia się półtora raza. Jak to możliwe, że fizycy tego nie zauważyli? A no podobno dotychczas badali białe światło będące sumą wszystkich barw i prędkość zmierzona jest średnią - nie zbyt to pasuje do faktu, że po odkryciu laserów wykonywano takie badania i różnic prędkości nie zauważono, choć pierwsze lasery były monochromatycznie czerwone. Polskim propagatorem tych teorii jest niejaki Waldemar M., magister chemii,  bardzo aktywny w internecie, choć na dobrą sprawę trudno stwierdzić ile z tego co pisze pochodzi od Bazijewa a na ile od niego samego.

 Teoria opisana na polskiej stronie internetowej obejmuje też nową rzeczywistość sformułowaną w kilkunastu twierdzeniach nazywanych aksjomatami, choć wywodzi je po kolei jeden z drugiego (aksjomat to twierdzenie przyjęte za pewnik, nie można go wywieść z jakiś założeń bo wtedy to one byłyby aksjomatami a on wnioskiem), są to twierdzenia co najmniej osobliwe np: " Jeśliby "Twórca" miał do dyspozycji tyle cząsteczek, ile już do dzisiaj "odkryli" fizycy (ponad 200), oraz chciał użyć tego aparatu matematycznego, którym operują współcześni matematycy, to Wszechświat nigdy nie powstałby - zbyt trudna decyzja z powodu dostępności zbyt dużej liczby kombinacji." - abstrahując od faktu wobec tego autor uznaje Boga za niewszechmocnego, jest to akurat żaden argument - albo mój ulubiony " 13. Wszechświat jest pulsującą kulą, w której długość fal elektrodynamicznych rośnie od centrum.  Nasz Swiat powstał w zakresie znanego nam widma tych fal (od fal gamma do radiowych) i ma formę "pustej" kuli o pewnej grubości (jak piłka o grubości ścianki w zakresie widma fal elektromagnetycznych). ".

Nie zbyt wiele objaśniają nam kolejne teksty. W tym opisującym kinetykę gazu z opisów makroskopowego i mikroskopowego wywodzi zachodzenie sprzeczności, następnie ze wzoru na energię kinetyczną cząstek w objętości wywodzi, że ciśnienie to koncentracja energii, i ta koncentacja to przestrzeń nazwana przez Bazijewa globulą. Następnie upraszcza atomy do formy punktowych oscylatorów, i z tego uproszczonego modelu wykazuje niezgodność ze stanem rzeczywistym, którą tajemniczo usuwa wprowadzając nową cząstkę - elektrino, mającą tłumaczyć wszystkie oddziaływania i fizyczny sens stałej Plancka. Tak tworząc nowe pojęcia i nazywając na nowo stare tworzy swoją nową fizykę. Gdy tylko jego obliczenia nie zgadzają się z wynikami doświadczeń, stwierdza że fizyka tu się myli bo to jego wyliczenia są poprawne.

Skąd się wzięło to elektrino nie wiadomo - na stronie poświęconej temu tematowi odnajduję skrajnie niespójny tekst, który najpierw z faktu niecałkowitych momentów magnetycznych protonu i neutronu wywodzi że składają się z elektrin i elektronów, następnie traktując te teoretyczne cząstki za już odkryte wprowadza znikąd pojęcie oscylacji polegających na pochłanianiu i emitowaniu eletrin przez jądra atomów, po czym uznając to zjawisko za pewne stwierdza że wobec tego obecna teoria budowy atomu nie może być poprawna bo do tego przed chwilą wymyślonego oscylowania nie pasuje. Następnie autor wylicza na swój sposób masy protonu i neutronu a gdy wychodzą mu znacząco za małe jak na wartości doświadczalne, rozwiązuje problem stwierdzając że pomiary są błędne a elektron ma ujemną masę.
Kręci się wam w głowie? A dalej jest jeszcze lepiej. Atomy w ogóle nie mają elektronów krążących wokół, wszystko to jest w jądrze zbudowanym wyłącznie z neutronów, posklejanych razem i nie wiadomo jak się siebie trzymających.

Jeszcze zabawniej wygląda nowa teoria chemii. Pierwiastki powstały z kondensacji energii począwszy od wodoru a trzy wodory to lit; ponieważ wodór daje z tlenem wodę to i jego troinka lit także daje wodę litową, ta woda to lit (3) i tlen (8) które pod wpływem wysokiego ciśnienia przeszły w krzem (14) budujący skorupę ziemską, będącą oceanem wody litowej, a dalej? Posłuchajcie:
" Klasyczna chemia zna kwas flourowy jak HF, a nowa jak LiF (kwas litowofluorowy). Ten nowy kwas ma dwanaście atomów wodoru (3+9), a więc wewnątrzn gwiazd i planet ten kwas przekształca się w magnez (Mg).
Jeśli roztopić piasek (Si) i wrzucić do niego magnez (Mg) to według nowej chemi dostaniemy roztwór kwasu litowofluorowego. Rol hydrooksydowej grupy gra w nim OLi.
Związek OLi z potasem (K) będzie zasadą KOLi z numerem atomowym 30, a więc cynk (Zn)!
Robimy doświadczenie: zmieszamy "nowy" kwas i "nową" zasadę, to jest do stopu roztworu litowofluorowego kwasu wrzucamy cynk. Powinna zajść reakcja neutralizacji:

Mg12 + Zn30 = Li3F9 + K19O8Li3 = Li3 + O8Li3 + K19F9 = (Li2O)14 + (KF)28 + Energia

W tej reakcji wydziela się energia rzędu 2 megaelektronowolt, a więc z zakresu jaki nie dostrzega klasyczna chemia
Oprocz litowej wody (krzemu) otrzymaliśmy sól, fluorek potasu, albo według obycznej chemii - nikiel!
  "

To już doprawdy nowa alchemia, oczywiście bez poparcia doświadczeniami. Jeśli to mają być wnioski z teorii, to jest z nią coś bardzo nie w porządku.
Z dalszych ekscesów można wymienić niezwykle uproszczony model mający objaśnić, że w słynnym eksperymencie z neutrinami wykryto nie wiązkę neutrin lecz promieniowania gamma (kierunkowego?) biegnącego nadświetlnie. Teraz okazało się że żadnej nadświetlności nie było. W innym miejscu stwierdził na postawie teorii, że temperatura powierzchni Słońca wynosi -155 st. C.

W polskojęzycznym internecie promocja tej teorii jest dosyć duża, do czego przyczynia się znacząco wspomniany Waldemar. Co do krytyki - znalazłem paru różnych blogerów zajmujących się czasem wyśmiewaniem co większych bzdur, ale jakoś żadnemu nie chciało się przeprowadzić szczegółowej dyskusji z podstawami teorii - a coś tak czuję że haczyk tkwi w nadmiernych uproszczeniach i założeniach z kapelusza wziętych.

Ps. A teraz jadę na tydzień na wieś, pod ciemne niebo i biorę ze sobą teleskop - życzcie mi pogodnych nocy!

european pseudoscientists lysenkoism 
--------
[1]  http://niniwa2.cba.pl/sadzimy_ryz.htm
[2] http://www.skeptic.com/eskeptic/10-10-13/

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Nieukowcy

Na świecie zdarzają się różni ludzie. Czasem wnoszą światłe idee, nowe wynalazki i odkrywcze teorie, a czasem... a czasem pojawia się ktoś kto znowu odkrył perpetuum mobile, stwierdził że Ziemia jednak jest płaska a Księżyc jest zbudowany z wyschniętego sera. Zwykle omijani szerokim łukiem znajdują swą niszę w internecie. Tutaj mogą publikować swoje teorie, propagować na cały świat i co ciekawsze często znajdują zainteresowanych. Ich dzieła stopniowo rozrastają się w grube tomiska, a przed nazwiskiem pojawiają się różne tytuły, na przykład profesor (uzyskany na prywatnej, nie uznawanej uczelni bioenergoterapeutycznej), czy doktor, nabierają powagi i wydają się coraz bardziej wiarygodni. Niektórzy rzeczywiście mają tytuły naukowe, ale z dziedzin zupełnie różnych od tych, którymi się zajmują.
Tacy "naukowcy" zdarzają się coraz częściej. Niektórzy rozpoczęli działalność już tak dawno temu, że ich idee rozpowszechniły się na zasadzie bezrefleksyjnie powtarzanego memu - przykładem powszechna opinia, że ludzie z małą głową muszą być głupsi od tych z dużą, wywodząca się z frenologii.

Ponieważ w ostatnim czasie natknąłem się z paroma takimi przypadkami, postanowiłem stworzyć takie małe zestawienie kilku odjechanych:

Anatolij Fomenko

Twórca systemu Nowej Chronologii. Na podstawie matematycznych porównań tekstów historycznych stwierdził, że kolejności i daty panowania królów w dynastiach starożytnych odpowiadają tym średniowiecznym, zaś takie wydarzenia jak najazdy, wojny czy kataklizmy, powtarzają się w starożytności i średniowieczu. Wysnuł z tego wniosek że cała Starożytność została wymyślona w X wieku przez kronikarzy, którzy przepisali współczesne wydarzenia, zmieniając nazwy i daty. Jezus urodził się w XII wieku w Stambule, dawni królowie Francji i Anglii to w rzeczywistości cesarze Bizancjum, a cała kultura bierze swój początek z wydarzeń na terenach dzisiejszej Rosji.
Wszystkie opisy wydarzeń z czasów wcześniejszych niż X wiek zostały sfałszowane we wszystkich krajach. Radiodatowanie jest niewiarogodne, a dendrochronologia nie potrafi datować drewna starszego niż X wiek.
Tak rzecz się przedstawia w jego książkach. Całość uzupełniają piękne grafiki mające pokazywać jak idealnie symetryczne są listy królów:

Przy czym czasem na jeden punkt na osi czasu przypada do pięciu królów, mających być jedną osobą. Punkty rozmijające się w czasie o kilka lat są umieszczane na tej samej wysokości. Niektórzy królowie są zamienieni miejscami, np. w grafice na temat dynastii cesarzy bizantyjskich, Konstantyn VIII następuje po Konstantynie X. Postępując w ten sposób i dowolnie rozciągając oś czasu, uzyskuje Fomenko idealną symetrię.

Jerzy Kijewski

Twórca teorii Przesilenia Grawitacyjnego, zaś od niedawna specjalista od betonowych neolitycznych budowli, błędnie uznawanych za starożytne świątynie, średniowieczne zamki, XIX wieczne fabryki i socrealistyczne bloki.
Wedle jego teorii pierwotnie Ziemia nie miała Księżyca. Jego przechwycenie 10 tyś. lat temu zaowocowało zmianami klimatycznymi i katastrofą znaną jako Potop. Około 2500 lat p.n.e. Księżyc znalazł się na bliskiej orbicie geostacjonarnej i osłabił swoją grawitacją przyciąganie ziemskie do tego stopnia, że ludzie lekko jak piórko przestawiali głazy, budując megality. Osłabienie grawitacji rozmiękczyło skały, które stały się miękkie jak glina modelarska, więc można było je ciąć nożem i wycinać idealnie do siebie pasujące bloczki. Wszystkie megality pochodzą z tego okresu, a dane wskazujące, że Piramidy zbudowano dwa millenia wcześniej, albo że miasta Inków pochodzą z XII wieku są fałszerstwem archeologów. Z tego okresu pochodzą też rzymskie budowle, rzekomo zbudowane tysiąc lat po tym okresie.
Niedawno spotkał się z teorią starożytnego betonu, tłumaczącą że bloki Piramid były odlewane z szybko schnącego betonu, co tłumaczy tajemnicę transportu na duże wysokości. Zaadaptował ją na swoje potrzeby, stwierdzając że ten beton jest neolityczny, a megality są odlewanym w dużej formie Monolitem, wyrzeźbionym tak, aby wyglądało że jest zbudowany z bloków kamiennych. Paleolityczni byli tak zaawansowani, że upodabniali beton do skał, ceglanego muru czy drewnianych belek, okazjonalnie stosując elementy żelazne. Każdy mur, w którym zamocowane są żelazne elementy, pochodzi z neolitu, a tłumaczenia że dom zbudowano niedawno, zaś te elementy to barierki, końce kotew murowych, blaszane pokrycie dachowe czy klamry wzmacniające, są fałszywe.
Często do monolitycznych murów dostawiano kratownicowe konstrukcje z żelaza lub betonu udającego drewno, wyglądające jak podpory bądź stemple. Ponieważ neolityczne monolity są bardzo trwałe i nie rozsypują się przez tysiące lat, nie mogły to być rzeczywiste podpory, lecz magiczne elementy mające odganiać Diabła (czyli grawitację). Każdy budynek wsparty taką konstrukcją jest neolityczny. Na tej podstawie Kijewski datuje na paleolit rzekomo średniowieczny kościół w Gnojniku, odlany wraz z pęknięciami sugerującymi, że budynek grozi zawaleniem; paleolityczne są też gdańskie spichrze, pewne amerykańskie budynki fabryczne czy pewna rzekomo socrealistyczna kamienica na Bałutach.

Do teorii włączył też rozważania na temat rozwoju człowieka, twierdząc, że nasi przodkowie aż do 10 tyś. lat temu nie byli ludźmi tylko bezrozumnymi, nieświadomymi zwierzętami, pozbawionymi umiejętności myślenia ale z dużym instynktem. Te bezrozumne zwierzęta, całkiem przypadkowo i bezwiednie osadziły krzemienne ostrza na kijach, instynktownie zgromadziły materiały, wytworzyły z nich trwałe barwniki i zupełnie przypadkowo, bez udziału wyobraźni, namalowały prehistoryczne zwierzęta i sceny polowania na ścianach jaskini. Zupełnie przypadkowo zdarzało się im podnieść płonący kij z drzewa uderzonego piorunem, instynktownie zanieść do jaskini i bezrozumnie podtrzymywać płomień przy pomocy nieświadomie zbieranego drewna a nawet bez udziału rozumu piec mięso nad tym ogniem. Tak samo bezrozumnie zdarzało się im grzebać zmarłych, tworzyć wisiorki, nacinać wzorki na kościach i drewnie. Skąd to wie? Nie bardzo wiadomo, ale wie.

Ostatnio prowadziłem z nim dłuższą dyskusję, bo zauważyłem że nikomu się nie chce tego robić. Dla ciekawych zapisy dyskusji: o Gibraltarze, o jaskiniowcach, o rzymskim dźwigu, o kościele w Gnojewie.

Jan Pająk

Teoretyk Grawitacji Dipolarnej. Doktor inżynier informatyki. Wynalazca nie zbudowanej komory oscylacyjnej i magnetokraftu - napędu antygrawitacyjnego używanego przez UFO. Ostrzega ludzkość przed złymi kosmitami o gadzim wyglądzie, którzy rządzą światem i szkodzą ludziom, wywołują katastrofy, wypadki drogowe, choroby i zmiany zachowania - stanowiąc polski odpowiednik Davida Icke. Kosmici ci są istotami podupadłymi moralnie i atakują tych, których moralność została osłabiona. Całość poglądów na właściwe zachowania moralne, na prawa fizyki, z naukowym dowodem na istnienie Boga (opartym na przykład na obserwacjach UFO) włącznie zawarł w filozofii nazwanej Totalizmem, opisanej w kilku tomach Monografii tematycznych. Jest to filozofia tak obszerna, że tłumaczy wszystko. Znajduje nawet wyjaśnienie dla faktu, że większość ludzi w nią nie wierzy.

W swojej teorii grawitacji wychodzi z założenia, że pola monopolowe, jak elektryczne, mogą tylko odpychać ciała, a dipolarne, jak magnetyzm, mogą tylko przyciągać. Jak to pasuje do przyciągających się magnesów nie wiem, ale wyciąga stąd wniosek że skoro grawitacja przyciąga, to musi być dipolem.
 Dalsze dowodzenie opiera się na dosyć dziwnych konceptach filozoficznych; pierwszy dowód opiera się na wymyślonej przez niego zasadzie, że jeśli jakiś opis jakiegoś zjawiska jest poprawny to nie da się znaleźć pokrewnych opisów mu zaprzeczających - czyli brak tez przeciwko ma automatycznie dowodzić prawdziwości, co akurat jest jednym z podstawowych błędów logicznych, za pomocą którego można dowodzić istnienia niewidzialnych skrzatów zwijających kurz pod fotelami w kotki ( nie mamy twierdzeń dotyczących skrzatów, mówiących że to niemożliwe, ergo skrzaty kurzotoczki muszą być prawdziwe).
Drugi dowód wynika z założenia, że jeśli dwie koncepcje są sobie sprzeczne, to jedna z nich musi być prawdziwa i dla Pająka prawdziwa jest ta jego koncepcja. Kolejne próby dowodzenia polegają na udowodnieniu że świat obserwowany spełnia przymioty wynikające z koncepcji, są to jednak przymioty co najmniej osobliwe, takie jak telepatia, telekineza, aura czy duchy i Bóg. W dalszej części swych monografii udowadnia istnienie tych zjawisk za pomocą swej teorii, popadając w błędne koło (jednym z dowodów prawdziwości teorii jest przesłanka, której prawdziwość jest wysnuta z tej teorii, zatem teoria dowodzi sama siebie). Porównując teorię aktualną i własną celem wykazania sprzeczności tkwiących w tej pierwszej sięga Pająk do argumentów, które trudno by było odnaleźć w podręcznikach fizyki, na przykład że nośniki ładunków o przeciwnych znakach się odpychają, albo że wedle naukowców na rubieżach wszechświata istnieje wszechświat antymaterii który wciąż próbują zaobserwować.
Następnie opierając się na zasadzie symetrii, sformułowanej dla naładowanych cząstek, stwierdza że wszystko ma swój przeciw-odpowiednik. A więc grawitacja ma przeciw-grawitację, materia ma przeciw-materię, a przestrzeń przeciw-świat. Ta symetria obejmuje też kategorie logiczne - zwykła materia jest bezrozumna, więc przeciw-materia musi być inteligentna; zwykły świat jest dostępny tylko zmysłami, więc przeciw-świat musi być niedostępny dla naszych badań; zwykłego świata nie postrzegamy w stanach psychicznych (a tylko się on nam wyobraża) więc przeciw-świat musi być dostępny w snach, jasnowidzeniach i hipnozie.

Źli kosmici kręcą się po ziemi, czasem udając ludzi ale najczęściej wysyłając sondy śledząco-szkodzące. Sondy są niewidzialne i niesłyszalne, ale Pająk wie o nich, wykrywając je przy pomocy pilota od telewizora. Ich obecność można też poznać po zepsutej spłuczce toaletowej oraz samoistnie odklejających się naklejkach. Kosmici ci regularnie, trzy razy w miesiącu, porywają każdego mężczyznę i kobietę i regularnie gwałcą. Mężczyzna może poznać to po kleistej substancji pokrywającej jego członek nad ranem, nazywanej kisielem, kobieta po zwiększeniu się obwodu szyi. Doprawdy nie sposób tego wszystkiego ogarnąć. Może kiedyś omówię niektóre rzeczy, na przykład teorię że trąby powietrzne są tworzone przez złych kosmitów ludziom na szkodę.

ks. Włodzimierz Sedlak

Twórca teorii Bioelektroniki i teorii mózgu - układu scalonego. Odkrywca skamieniałości krzemowych glonów sprzed pierwszych bakterii węglowych, zidentyfikowanych później jako naturalne wytrącenia mineralne. Uznaje że roztwory elektrolitów w płynach komórkowych są plazmą, że białka są różnego typu półprzewodnikami, a struktury biologiczne to tranzystory, kondensatory itp. a w tym wszystkim rolę pełni bioplazma, wytwarzająca bioenergię i inne bio-rzeczy, których oczywiście nie można wykryć w normalny sposób. Czym jest ta bioplazma nie sposób dociec, nigdzie bowiem nie podał jej jednoznacznej definicji, co chwila włączając w jej obrąb inne zjawiska, raz uważając że to szczególny rodzaj plazmy fizycznej, a więc cząstek, jonów, ładunków i pól, a raz za jakiś całkiem inny, nieznany stan materii.
 Cząsteczkom strukturalnym przypisuje właściwości nadprzewodnikowe w warunkach ustroju, przy czym podpiera się przykładem karotenu mającego być nadprzewodnikiem w temperaturze pokojowej - czego żadne badanie jeszcze nie potwierdziło.
Wszystkie te pomysły zebrał w koncepcję Homo Electronicus. Wszystko to pomieszał z teologią wywodząc że czyściec to rodzaj kosmicznej plazmy, i że z fizycznej plazmy złożone będą ciała zmartwychwstałych, albo że Bóg i aniołowie często objawiali się w otoczce chmury plazmowej, bo Bóg bardzo lubi plazmę. Mimo porządnej krytyki ze strony innych naukowców i braku doświadczalnych potwierdzeń, nadal, prawie 20 lat po śmierci jest w macierzystym KUL-u propagowany jako światły odkrywca.
Bardzo paradoksalne artykuły na ten temat publikuje jego zastępca w Katedrze Biologii Teoretycznej, prof Zon - w opracowaniu na temat krytyki Sedlaka  wymienia najważniejsze zarzuty i opinie krytyczne, zarzucające temu brak naukowej metodologii, niejasność sformułowanych określeń, bogatą metaforykę zaciemniającą obraz, nieznajomość najnowszej literatury czy wreszcie cytowanie prac źle rozumianych albo nawet nie zawierających stwierdzeń z nich podobno wziętych. Potem przyznaje rację krytykom odnośnie błędów metodologii, zarazem tłumacząc je śmiałością wizji aby na koniec stwierdzić, że choć słusznie wytknięto mu duże błędy co do podstaw koncepcji, to i tak wysnute z niej propozycje są bardzo wartościowe, zaś wkład Sedlaka sprowadza się do wprowadzenia pięknych metafor opisujących życie. Czyli napisał kilka tomów pięknych metafor, które mają być wartościowe nawet jeśli nie są prawdziwe.

Michał Gryziński

Fizyk teoretyk, twórca wielu prac na temat zderzeń cząstek elementarnych w ujęciu klasycznym. Ujęcie to, nie zakładające dualizmu materii na tyle mu się spodobało, że odrzucił koncepcje fizyki kwantowej tworząc własny model atomu - model spadku swobodnego. W publikowanych potem książkach i artykułach dowodzi, że przyjęty arbitralnie model Bohra zawierał liczne błędy i nie objaśniał należycie wszystkich zjawisk - całkowicie słusznie - oraz że ten model do dziś jest mimo to uważany za prawdziwy a nauka od tego czasu nie poszła do przodu - co już jest całkowicie błędne jako że koncepcję Bohra uznano za przestarzałą już w latach 40. Teorii elektronów orbitujących po kołowych orbitach, niczym planety wokół słońca, utrzymywanych w oddaleniu od jądra przez siłę odśrodkową, przeciwstawia swoją teorię elektronu spadającego na jądro. Ponieważ jądro atomu ma ładunek elektryczny oraz spin (to jest obraca się), to też musi wytwarzać pole magnetyczne. Elektron spadający na jądro wpada w to pole i pod wpływem siły Lorentza jego tor jest odchylany w bok, toteż z rozpędu mija jądro, wspina się na pewną odległość i znów spada. I tak w kółko po torze nazwanym przez Gryzińskiego Radiolą.

Model jest bardzo ładny i w miarę zrozumiały fizyką klasyczną, tylko że podobnie jak dla modelu Bohra nie daje się odnaleźć ścisłych rozwiązań dla atomów cięższych od wodoru, a rozwiązanie dla atomu helu jest co najmniej wątpliwe (jądro helu nie ma spinu, zatem nie obraca się i nie wytwarza pola magnetycznego, brak zatem siły odpychającej elektron). Podobnie jak model Bohra nie tłumaczy stacjonarności elektronu.
W klasycznej fizyce ładunek poruszający się ruchem przyspieszonym wypromieniowuje energię w postaci fali elaktromagnetycznej. Przyspieszenie dotyczy każdego ruchu niejednostajnego nie odbywającego się po linii prostej, zatem elektron orbitujący po kole lub elipsie będzie tracił energię i przybliżał się do jądra. Teoretycznie wyliczono że dla atomu wodoru elektron powinien spaść na jądro w ułamku sekundy. Jak łatwo się domyśleć ruch po radioli, będącej trzema hiperbolami, jest i niejednostajny i krzywoliniowy, toteż po każdym minięciu jądra elektron powinien tracić energię aż w końcu spadnie na jądro. A przecież atomy wciąż trwają.
Żeby jednak dać odpór krytykom zapytującym a co z kwantowo-mechaniczną teorią atomu z orbitalami, liczbami kwantowymi itd w kolejnych książkach rozwija pan profesor teorię że fizyka kwantowa została wymyślona i nie jest prawdziwa. Wymyślono ją aby ukryć niedoskonałości starej teorii, zaś Einstein z kolegami propagował ją aby utrudnić Niemcom budowę bomby atomowej, a pod koniec życia wstydził się przyznać.

Zastanawiam się jeszcze nad paroma innymi osobami, być może omówię ich kiedy indziej. Nie jestem pewien jak ocenić Białczyńskiego, miłośnika pogańskiej słowiańskości, twórcy własnego systemu mitologicznego przypisanego jako autentyczny przedchrześcijańskim słowianom. W sumie jego wpływy w internecie są dosyć duże, próbowano też dodawać niektóre z wymyślonych przezeń "stworzy" czy "zdusz" jako hasła na wikipedii, co ukrócili wikipedyści, wedle samego Białczyńskiego opłacani albo z Rosji albo z Niemiec. Co do Łągiewki to w sumie poza zamieszaniem z amortyzatorem nie tworzył nic większego, żadnych ksiąg o nowej nauce więc raczej tu nie pasuje. Zastanawiam się też nad niejakim Waldemarem M. ale on jest właściwie tylko polskim propagatorem Bazijewa. No i jeszcze Model 31 - ten to już chciał fizyków do sądu podawać, bo nie chce im się odpowiadać na jego listy.

european pseudoscientists alternative quantum theories