sobota, 12 listopada 2016

Budowniczy z Amatrice

Czy można zostać bohaterem, po prostu dobrze wykonując swoją robotę? Jeśli w przyszłości uratuje to komuś życie, to tak.

Sierpniowe trzęsienie ziemi w okolicach włoskiego miasta Amatrice należało do najgorszych w historii kraju. Zginęło w nim 298 osób, a zabytkowe centrum miasta uległo zniszczeniu. Jak zwracano uwagę zawaliły się nie tylko stare budynki, zbudowane z małych kamiennych złomów, ale często też nowe lub modernizowane jak szkoła podstawowa czy ratusz, które w 2012 roku przeszły remont z dostosowaniem do norm antysejsmicznych. Powodem tego mogło być omijanie norm lub użycie słabszych niż zadeklarowane materiałów.

Nie wszyscy jednak tak robili. 88-letni dziś Saro Rubei, były rzeźnik, budował okolicznym mieszkańcom domy o dużej trwałości. Jak sam tłumaczył, od dziecka bał się trzęsień ziemi, dlatego gdy przeniósł się za miasto najpierw zbudował swój dom o mocnej konstrukcji, a potem zaczął budować w tej technologii inne domy. W okolicach Amatrice postawił z dobrze dobraną ekipą kilkadziesiąt domów, głównie domków letniskowych, stosując stalową konstrukcję i sprężony beton. Gdy przeszedł na emeryturę otworzył stajnię i gospodarstwo agroturystyczne.

W czasie trzęsienia ziemi w jego domu jedynie pospadały obrazy i rzeczy z półek, a w ogrodzie stłukły się donice z kwiatami. Już po trzęsieniu przychodzili do niego ludzie ze zbudowanych przezeń budynków, aby podziękować za solidną robotę. Ponoć ani jeden się nie zawalił. W centrum Amatrice zniszczony został między innymi jego dawny dom rodzinny, zginęła w nim jego 90-letnia siostra.

Co ciekawsze, Rosario nie ma formalnego wykształcenia w kierunku architektury. Doświadczenia nabrał sam pomagając na budowach.

-------
*  http://www.repubblica.it/cronaca/2016/09/06/news/il_muratore-eroe_di_amatrice_per_paura_del_terremoto_ho_costruito_case_solide_-147253272/?refresh_ce

środa, 2 listopada 2016

Krótkotłuszczowe kwasy łańcuchowe, czyli pomieszanie z poplątaniem

Dokonam teraz krótkiej analizy artykułu z portalu ABC Zdrowie, który dobrze pokazuje w czym tkwi problem wielu takiej portali.

Artykuł "4 objawy problemów z jelitami"[1]  stanowi kolejną odsłonę trendu zrzucania winy za wszelkie dolegliwości na stan jelit. Muszą to być jelita bo remedium jest oczywiście cudowna dieta lub suplement w rozpuszczalnych kapsułkach. W tym przypadku autorka za zły stan jelit chce obwiniać niewłaściwe bakterie, i z tą myślą wyszukuje jakie tylko może związki jelit ze zdrowiem.
Co chwila jednak zdarzają się jej różne kiksy i pomyłki, które rzucają cień na wartość tekstu.

Wstęp dość zwyczajny - uświadomienie czytelnika że w jego jelitach żyją bakterie i jest ich tam generalnie olbrzymia ilość, pełnią różne korzystne funkcje i wydzielają ważne dla zdrowia substancje, w tym:
Oprócz tego bakterie te produkują witaminę K, krótkotłuszczowe kwasy łańcuchowe (energia dla komórek nabłonka jelita grubego).
 Ten fragment wywołał u mnie rozbawienie. Widać było, że autorce coś dzwoniło, tylko nie wiadomo w którym kościele. Oczywiście tym co wytwarzają niektóre bakterie jelitowe są krótkołańcuchowe kwasy tłuszczowe, głownie kwas masłowy i propionowy. Stanowią one źródło energii dla kolonocytów tworzących nabłonek jelita, wpływają na ich wzrost oraz pośrednio pomagają we wchłanianiu niektórych składników odżywczych.  Przy czym bakterie ta nie wydzielają tychże kwasów same z siebie, muszą mieć do tego odpowiedni pokarm, głównie nie trawione przez organizm oligosacharydy jak inulina czy fruktany. Ponieważ stymulują one rozwój korzystnych bakterii (mają co jeść to się namnażają) są nazywane prebiotykami. Nie są one trawione przez enzymy trawienne, dlatego często zalicza się je do grupy błonnika rozpuszczalnego.
 W tym miejscu autorka może się wykazać - wystarczy opisać na czym polega ten mechanizm i co należy jeść lub zażywać aby nakarmić bakterie. Niestety chyba nie chciała się w to zagłębiać, bo w kwestii remedium pisze jedynie:
W odbudowie flory jelitowej pomoże włączenie do diety błonnika, który wyściela ściany jelit, zapobiegając utracie dobrych bakterii. Ogranicza też rozwój tych złych. Warto także przyjmować probiotyki, zawierające Lactobacillus L. casei.
Na florę bakteryjną pomoże jakiś błonnik, który nie wiadomo co robi, prawdopodobnie przykleja się do ścian jelita. A jeśli korzystnych bakterii masz za mało to połknij preparat zawierający tylko jeden gatunek. No niestety, ale to się za bardzo nie sprawdzi.

Celiakia
Następny fragment artykułu dotyczy celiakii, przewlekłej choroby polegającej na nieprawidłowej reakcji organizmu na gluten. Początek jest dobry - autorka uświadamia czytelnika, że swędzące wysypki które są brane za choroby skóry, mogą być w rzeczywistości wynikiem celiakii. Następnie próbuje powiązać ten stan z bakteriami jelitowymi, motywem przewodnim artykułu:

Jaki jest jednak związek celiaklii z bakteriami jelitowymi? U osoby chorej, która spożyje choć minimalną ilość glutenu – dochodzi do uwolnienia przeciwciałą IgA, które atakuje jelita. Z czasem przeciwciało to może gromadzić się w naczyniach krwionośnych pod skórą prowadząc właśnie do wysypki podobnej do atopowego zapalenia skóry. W takim przypadku celiaklię można rozpoznać poprzez biopsję.
Widzicie tu jakiś związek celiakii z bakteriami jelitowymi? Bo ja jakoś żadnego. No chyba, że tym związkiem ma być "jedno i drugie dzieje się w jelitach", ale to nic nie znaczy. Równie dobrze można udowadniać, że bakterie jelitowe mają związek z perforacją jelit, bo gdy połkniemy śrubkę lub igłę a ta znajdzie się w jelicie, to może przebić jego ściankę.

Cytokiny i serotonina
Kolejny fragment tekstu odnosi się do teorii że stany depresyjne są związane z odczynami zapalnymi:
 Jak tłumaczą eksperci, bakterie działające destrukcyjnie na ludzki organizm prowadzą do aktywacji receptorów w układzie pokarmowym. Te z kolei powodują uwalnianie substancji zwanych cytokinami pozpalnymi. W kontekście wystąpienia depresji, cytokiny pełnią funkcję mediatorów, które dalej wpływają na funkcje neurochemiczne w mózgu.
Cytokiny pozapalne to musi być dość niezwykła substancja - czynnik wywołujący objawy zapalenia, już po ustąpieniu zapalenia... Chodzi oczywiście o cytokiny prozapalne. Zobaczmy jednak jak autorka chce skojarzyć cytokiny i depresję:
 Cytokiny pozapalne z jednej strony wywołują odpowiedź odpornościową organizmu, a z drugiej – stan zapalny. Zwiększają też aktywność serotoniny, odpowiedzialnej za dobry nastrój, która usuwa odpowiedź odpornościową z synaps (połączeń nerwowych w mózgu). Jeśli to usuwanie następuje zbyt szybko, skutkować może złym nastrojem, zdenerwowaniem, zaburzeniami lękowymi a także depresją.
To głównie ten fragment spowodował, że postanowiłem napisać ten artykuł. Otuż z tego co napisała autorka ma wynikać, że serotonina wywołuje depresję.
Jest dokładnie odwrotnie! Jak zresztą sama napisała - serotonina jest odpowiedzialna za dobry nastrój i generalnie działa przeciwdepresyjnie. Drugim niezrozumiałym fragmentem jest usuwanie odpowiedzi odpornościowej z synaps przez serotoninę - próbowałem znaleźć coś na ten temat, ale nie udało mi się. Prawdopodobnie autorce pomyliły się cytokiny, wywołujące odpowiedź odpornościową, z serotoniną która ma w organizmie zupełnie inną rolę. Wiedziała ze swoich źródeł że cośtam usuwa coś innego, więc zupełnie nie rozumiejąc o co chodzi podstawiła jakieś przypadkowe pojęcia ze zbioru pojawiających się w źródle, tworząc ostatecznie bełkot.

Jakie to było źródło? Prawdopodobnie artykuł z Kopalni Wiedzy o związkach stanów zapalnych i depresji.[2] Jestem tego niemal pewny, bo fragment z artykułu na ABC Zdrowie opisujący działanie cytokin, to plagiat tego właśnie artykułu - autorka tylko trochę przeformułowała zdanie i pomieszała pojęcia.
Czynnik przenoszący serotoninę (a więc też usuwający z danego miejsca) zamienił się w samą serotoninę, zaś to co jest usuwane zamieniło się w odpowiedź odpornościową.

Dysbakterioza
Ostatni fragment artykułu nie zawiera szczególnie rażących błędów. Opisuje stan nadmiernego rozrostu bakterii w jelitach. Choroba nie została jednak zbyt precyzyjnie opisana - normalnie w jelicie cienkim żyje niewiele bakterii, przeszkadza im zasadowa żółć, enzymy soku trzustkowego i dość kwaśny żołądek który ogranicza dostawanie się bakterii z pożywieniem. Czasem jednak przy zaburzeniu któregoś z tych czynników ograniczających pojawia się zespół rozrostu bakteryjnego, nazywany też uczenie dysbakteriozą przewodu pokarmowego. Prowadzi to do zaburzeń wchłaniania składników odżywczych, bo na przykład bakterie zużywają witaminę B12 co prowadzi co niedokrwistości.

Jako sposób leczenia autorka podaje tylko antybiotyki. Zapomina o takich kwestiach jak zmiana diety, podawanie leków przeciwbiegunkowych i uzupełnienie niedoborów witamin.

Kim jest autorka? W krótkiej notce pod artykułem pisze o sobie, że jest absolwentką filologii polskiej i fascynatką zdrowego trybu życia i medycyny naturalnej. Cóż, nie odmawiam ludziom możliwości pisania na tematy, w których nie są specjalistami, sam tak robię na blogu. Po osiągnięciu pewnego poziomu umiejętności pisania, w zasadzie da się napisać artykuł o wszystkim, podstawą jest jednak umiejętność pracy ze źródłami i rozumienie podawanych informacji. Artykuł będzie tylko tak dobry jak źródła informacji, autor może najwyżej błysnąć literackim stylem. I czego jak czego, ale po absolwentce filologii można by się spodziewać, że będzie w stanie ocenić nawet jeśli nie jakość źródła, to przynajmniej to czy na pewno dobrze przepisała.
-------
[1] https://portal.abczdrowie.pl/4-objawy-problemow-z-jelitami
[2] http://kopalniawiedzy.pl/depresja-grypa-stan-zapalny-cytokiny-przenosnik-serotoniny-SERT-Prozac-Chong-Bin-Zhu-Randy-Blakely-William-Hewlett-Vanderbilt-University,12111

piątek, 28 października 2016

Niezwykłe osuwisko

Osuwisko wywołane przez człowieka, fala tsunami na jeziorze i powstanie nowej wyspy - a to wszystko w Polsce równo 40 lat temu.

Jedną z często stosowanych metod badań geofizycznych, jest profilowanie sejsmiczne polegające na badaniu odbić fali sejsmicznej od struktur podziemnych. Czas odbicia od granic struktur różnej gęstości pozwala zobrazować ich głębokość i rozkład, w pewnym stopniu też gęstość pozwalającą na rozpoznanie warstwy. Jeśli chodzi o źródło fal sejsmicznych, można oczywiście korzystać ze wstrząsów naturalnych, zwłaszcza gdy bada się warstwy leżące bardzo głęboko, ale trudno czekać aż w okolicy samo się zatrzęsie, dlatego geolodzy samo wzbudzają odpowiednie impulsy.
Dla badań bardzo lokalnych i płytkich wystarczyć mogą uderzenia młotem w płytę na powierzchni ziemi, lub spuszczanie jakiegoś ciężaru z pewnej wysokości, dla mocniejszych sygnałów możliwe jest wystrzelenie ze specjalnej strzelby w dołek w ziemi, w innych sytuacjach używa się urządzeń wibracyjnych, w tym nawet samochodów ciężarowych z wibratorami przenoszącymi drgania na ziemię, jednak sposobem, który najbardziej kojarzy się z badaniami sejsmicznymi, jest eksplozja ładunku wybuchowego.

Zwykle używa się w tym celu górniczych środków kruszących, takich jak amonit (azotan amonu+trotyl+pył aluminium) czy dynamit, w niewielkiej ilości, zakopanych na dnie płytkiego odwiertu. Po eksplozji powstaje silny impuls fal o różnej częstotliwości, pozwalający "prześwietlić" duży obszar wokół. Sposób ten jest jednak kłopotliwy w użyciu, nie tylko ze względu na użycie niebezpiecznego materiału czy pewną uciążliwość dla najbliższych mieszkańców, ale też niszczące działanie w miejscu eksplozji. Trudno w tym przypadku mówić o nieinwazyjnym badaniu po którym łatwo posprzątać.
Jak jednak przekonali się polscy geolodzy w pewnym przypadku w połowie lat 70., czasem do tych niedogodności może dołożyć się jeszcze jeden nieoczekiwany efekt.

Badania sejsmiczne wykonywano w październiku 1976 roku w pobliżu Brzeźna, powiat Lipno, w województwie Kujawsko-Pomorskim. Jako miejsce wybrano interesującą okolicę w pobliżu niewielkiego jeziora Brzeźno, leżącego na wysoczyźnie morenowej ale w pobliżu terasy zalewowej doliny Wisły. Prawdopodobnie chciano wyłapać jak najwięcej zróżnicowanych utworów w obrębie rejestrowania sygnałów.

Dwa wozy ze sprzętem i wiertnię ustawiono w gęstym lesie w pobliżu drogi, blisko południowego brzegu jeziora. Do wywołania sygnału sejsmicznego użyto ładunku 10 kg amonitu. Gdy już wszystko podłączono, technicy i geolodzy oddalili się na bezpieczną odległość i odpalili ładunek. Jednak to co nastąpiło potem, nie było zwyczajnym skutkiem eksplozji. Wzbudzone początkowo drżenie gruntu nie ustało. Ziemia zaczęła zapadać się, pękać i coraz wyraźniej opadać w dół, w stronę jeziora, porywając ze sobą kilkuhektarowy kawał lasu, wozy i ludzi.
Geolodzy zdążyli się na szczęście ewakuować, ale porwane z ziemią wozy zostały wtłoczone do jeziora i przysypane tak, że podczas późniejszej akcji zdołano wydobyć tylko jeden. Osuwisko szerokie na ponad dwieście metrów, o powierzchni 4,1 ha, wpadło do wód jeziora z takim impetem, że wypchnęło z dna luźne osady, które wypiętrzone utworzyły pośrodku wyspę o powierzchni 1,5 hektara. Na jeziorze powstała fala podobna do tsunami, która dotarła do przeciwnego końca i wdarła się w porastający brzegi las, docierając do wysokości 1,5-2 metrów.

Na szczęście nad jeziorem nikt nie mieszkał, dlatego katastrofa nie przyniosła tragicznych skutków, a sami geolodzy zdążyli uciec bez obrażeń, niemniej interesujące było aby dowiedzieć się, dlaczego reakcja gruntu była aż tak gwałtowna.

Jezioro leżało w zagłębieniu wysoczyczny morenowej, łagodnie opadającej w stronę doliny Wisły, stanowiło jednak jedynie pozostałość dawniej większego zbiornika, po upływie kilku tysięcy lat jakie minęły od ostatniego zlodowacenia w dużym stopniu zasypanego luźnymi osadami, iłami, piaskiem i kredą jeziorną. Słabo związane utwory ilaste i osady organiczne zostały jednak w późniejszym czasie przysypane piaskiem z wydm utworzonych wokoło. Miejsce w którym usadowili się geolodzy znajdowało się na krawędzi misi jeziornej, i było właśnie wysokim stokiem dawnej wydmy, opartej na luźnych, dobrze nawodnionych osadach jeziornych.
Wstrząs wywołany wybuchem amonitu upłynnił te osady które pod ciężarem dawnej wydmy wypłynęły, a wierzchnia warstwa piasków zjechała do jeziora.. Ruchowi podlegała warstwa o miąższości 5-7 metrów i łącznej objętości 0,25 mln m3, w dużym stopniu zachowująca integralność. Las porastający teren został wepchnięty do jeziora gdzie został do dziś, odcięto jedynie części pni sięgające nad powierzchnią ziemi. Ponieważ u podnóża osuwiska głębia sięga do 4 metrów, podejrzewam że może to ciekawie wyglądać pod wodą. Nad brzegiem utworzyła się płaska przestrzeń częściowo powalonego, powykrzywianego lasu, który później wycięto. Sam brzeg osuwiska to niezbyt głęboka nisza z obniżającymi się schodkowato progami, wyraźnymi jeszcze do dziś.
Podczas powtórnych badań terenowych w 2003 roku stwierdzono ustabilizowanie osuwiska, obsadzonego na nowo lasem. Wysepka na jeziorze, mimo zbudowania z luźnych, wzruszonych osadów, przetrwała i porosła trawami a nawet drzewami. Jej powierzchnia zmniejszyła się o połowę, ale wciąż jak na takie jezioro jest to dość duża wyspa.

Za przyczynę osuwiska oprócz szczególnych, nie rozpoznanych warunków geologicznych, uznano także zbyt bliską lokalizację - otwór w którym nastąpiła eksplozja leżał tylko 30 metrów od brzegu jeziora, co wraz z dość stromym stokiem powinno już wcześniej budzić obawy.
--------
* https://pl.wikipedia.org/wiki/Sejsmika_refleksyjna

* Mieczysław Banach, Zmiany jeziora Brzeźno po katastrofie z 1976 roku, Pomorska Akademia Pedagogiczna (PDF)
* Karta ewidencyjna osuwiska (PDF)

czwartek, 6 października 2016

1912 - Makabra ze starej prasy

Mówi się że dzisiejsze gazety nastawione są na silne emocje, i że dziennikarskie hieny lubują się w krwi i drastycznych szczegółach. Tymczasem przeglądając stare gazety mam wrażenie, że już wtedy poczucie wrażliwości tematu było u żurnalistów mocno przytępione, czego dowodem opis tragicznego wypadku z początku minionego wieku:


Śmierć we młynie.
Straszny wypadek zdarzył się we wsi Zemborzycach pod Lublinem. Stefan Ptaszyński, zięć młynarza dzierżawiącego młyn dworski, poszedł nocą doglądać mlewa, a ponieważ był mróz, odział się w kożuch.
Wtem, gdy przechodził koło drąga żelaznego, który jest poruszany przez turbinę, a obraca się podobno sześćdziesiąt razy na minutę, drąg ów schwycił go za kożuch i obracając się tłukł go o podłogę tak, że szczątki ciała rozbryzgane po ścianach i podłodze zbierano potem łyżkami.
 Wybiło nieszczęśliwym człowiekiem dziurę w podłodze, a nogi potrzaskane wpadły przez ten otwór w rzekę, gdzie potem ledwo zdołano je odnaleźć. Żona młynarza obudzona niezwykłym turkotem młyna obudziła męża, żeby poszedł zobaczyć, co się tam stało. Młynarz zerwał się co prędzej, biegnie do młyna, woła zięcia, niema go, nikt się nie odzywa. Wtem spojrzy - a tu kożuch okręcony na drągu. Pobiegł, zastawił turbiny, przypada do kożucha
— Boże Wielki! dziura w podłodze i rozbryzgane ciało! — Zemdlał biedny teść i leży sam jak bez duszy, aż nadszedł ktoś ze służby zbudzonej też znać przez młynarzową.
 Nieboszczyk pozostawił żonę, małe dziecko i rodziców w podeszłym wieku.

[Gazeta Świąteczna 18 lutego 1912 EBUW]
Albo choćby ten wypadek lotniczy z Wielkiej Brytanii:
 ... Lotnik wzniósł się balonem w powietrze. Jeden ze spadochronów nie otworzył się gdy już trzeba było powoli spuszczać się na ziemię i lotnik spadł z wysokości 2 tysięcy stóp. Leciał on z szaloną szybkością i spadając na jabłoń trafił głową w ostry, wystający konar. Jak jabłko nabiła się głowa na konar, odrywając odrazu od ciała, które upadło na ziemię tworząc bezkształtną masę. (...)
[Sport 19 października 1910 EBUW]

piątek, 9 września 2016

1913 - Pierwsza w Polsce śmiertelna katastrofa lotnicza

Począwszy od roku 1903 gdy bracia Wright wykonali pierwsze loty samolotem napędzanym silnikiem, lotnictwo rozwijało się bardzo szybko. Była to nowinka techniczna, zarazem jednak nie na tyle skomplikowana aby odpowiedniej konstrukcji nie dało się stworzyć w dobrze wyposażonym warsztacie, dlatego zaczęły pojawiać się modele różnej konstrukcji, a kolejne kraje zaczęły sprowadzać do siebie maszyny choćby tylko po to aby, pochwalić się ich posiadaniem. W tych pierwszych latach prawdziwym potentatem konstrukcji lotniczych stała się Francja, która już pod koniec dekady produkowała seryjnie kilka modeli.

W Polsce już w 1910 roku powstało lotnisko na Polu Mokotowskim pod Warszawą, zaczęły się tam odbywać loty ćwiczebne zarówno cywilne i sportowe, za sprawą towarzystwa lotniczego Aviata. I nie było długo czekać aby pojawiły się pierwsze poważne katastrofy - takie jak ta z 28 marca 1913 opisana przez ówczesne gazety:

"Katastrofa lotnika.
Wczoraj, o godz. 10-ej z rana na polu Mokotowskiem
wydarzyła się katastrofa lotnicza, która spowodowała śmierć lotnika.
Korzystając z ładnej pogody przedpołudniowej, sprzyjającej wzlotom, kilku lotników wojskowych urządziło ćwiczenia na aeroplanach. Wzniósł się również na aparacie „Nieuport" lotnik Aleksander Perłowski, podporucznik szkoły awiacyjnej wojskowej w Warszawie. Kiedy aeroplan znajdował się już na dość znacznej wysokości, nagle, motor przestał działać i dwupłatowiec spadł, zdruzgotany w kawałki. Lotnik Perłowski zabił się na miejscu. Katastrofa ta wydarzyła się w pobliżu koszar pułku petersburskiego.

Perłowski pochodził z Żytomierza. Najpierw służył w oddziale saperów na Syberji, a kiedy pułk, w którym służył, przeniesiono do Brześcia Litewskiego, pozostał on tam niedługo, zapragnął kształcić się wyżej i udał się do Petersburga, gdzie wstąpił na uniwersytet. Studja wyższe uprzykrzyły mu się wkrótce, zaczęło go pociągać lotnictwo i Perłowski zapisał się do szkoły lotniczej, którą chlubnie ukończył. Młody lotnik w randze podporucznika, 24 lata liczący, uchodził za zdolnego pilota. Perłowski, przejechawszy do Warszawy, zamieszkał przy ul. Polnej No 50.
Przed wzlotem zauważono, że Perłowski był zdenerwowany; aeroplanu dosiadł on w stanie bardzo podnieconym. Opowiadają, że Perłowski wyraził się do jednego z kolegów, że wzlot, który odbędzie, będzie ostatnim.

Zmiażdżone zwłoki zabitego lotnika przewieziono do
kostnicy szpitala Ujazdowskiego. Kiedy rzeczy Perłowskiego w mieszkaniu opieczętowywano, znaleziono podobno na stole kartkę, w której zmarły zawiadamiał, że uprzykrzywszy sobie życie, popełni samobójstwo i do mieszkania tego już nic wróci.
Aparat, z którym spadł Perłowski, kosztował 8,000 rubli. Śmierć Perłowskiego jednak nie wpłynęła na przerwanie wczoraj ćwiczeń lotniczych, które trwały jeszcze przez pewien czas.

Zaznaczyć należy, że katastrofa lotnicza wczorajsza jest pierwszą w Warszawie i wogóle w kraju naszym. [1]
 Nie dowiedziałem się jaki konkretnie był to model samolotu. Na poniższym zdjęciu samolot Nieuport IV, produkowany we Francji, z roku 1911:

Pierwsze pokazowe loty samolotów w Polsce odbyły się w roku 1909 na torze wyścigowym na terenie Pola Mokotowskiego. Miejsce to było w tym czasie łąką na obrzeżach miasta, między właściwą Warszawą a miejscowością Mokotów, funkcjonującą jako błonia, i stanowiącą teren ćwiczebny wojska z położonych w pobliżu koszar. Na części północno-wschodniej, między placem Unii Lubelskiej a Nowowiejską, założono tor wyścigów konnych, dopiero w 1939 roku przeniesiony na Służewiec. Tor o dobrej, gładkiej nawierzchni, mający w pobliżu rozległy niezabudowany teren Pola, idealnie nadawał się do prób, pokazów lotniczych i zawodów.
W 1910 roku postanowiono w pobliżu toru założyć regularne lotnisko, przy którym odbywały się szkolenia pilotów, zawody oraz prace nad konstrukcją własnych samolotów. Przez pierwsze dwa lata funkcjonowało jako lotnisko cywilne prowadzone przez Aviatę, potem wykorzystywane głownie na potrzeby wojska.
Bleriot XI

Czy wypadek Perłowskiego był pierwszą katastrofą lotniczą na terenie Polski? Innej, starszej, która wywołała ofiary śmiertelne, nie znalazłem. Nie była natomiast pierwszą katastrofą w ogóle.
W kwietniu 1910 roku na pokazy lotnicze przyjechał do Warszawy kierowca wyścigowy Albert Guyot, który zajmował się też lotnictwem, z własnym monoplanem Breliot XI . Odbył on kilka prób na terenie wyścigowym. Podczas drugiego lotu, nad środkiem toru zgasł mu silnik. Samolot obniżył się szybko, uderzając czubkiem o wilgotną ziemię i przewracając na plecy. Pilot został jednak tylko lekko ranny.[2] Po tym wypadku maszyna została w dużym stopniu zniszczona, lecz nie zrażony lotnik przy pomocy paru dodatkowych części montował drugi, wobec czego dziennikarze szybko zauważyli, że to pierwszy samolot zbudowany w Polsce. Na odbudowanym samolocie odbył jeszcze kilkanaście lotów.
Pierwszy polski samolot zbudowany od podstaw, na oryginalnym projekcie, wzleciał już wkrótce bo w czerwcu 1910 - zbudował go mechanik samochodowy z Warszawy Stanisław Kozłowski. Wykonał kilkanaście krótkich lotów, a w zasadzie przedłużonych skoków. Chciał zaprezentować swoją konstrukcję na pokazach lotniczych, lecz 16 czerwca podczas jednego z najdalszych lotów lądując trafił w dołek, zawadził skrzydłem o ziemię i rozbił maszynę, sam zostając tylko lekko ranny[3]

W następnych latach zdarzały się jeszcze drobne wypadki. W starej prasie znalazłem opis poważnego wypadku z lipca 1911. Młody, dziewiętnastoletni pilot podczas lotu popisywał się przed widzami. W wyniku błędnego ustawienia steru samolot obrócił się pionowo, wytracił prędkość i spadł z wysokości około 30 metrów na teren lotniska. Kierujący został ciężko ranny, ale nie doszukałem się informacji aby zmarł.[4]

Czy jednak ten pierwszy śmiertelny wypadek z 1913 roku był, jak to podawała początkowo prasa, samobójstwem? Wedle późniejszych informacji, komisja badająca wypadek nie znalazła potwierdzenia tej wieści, w papierach po pilocie nie znaleziono owej kartki z pożegnalnym listem, zaś wstępnie uznano że przyczyną wypadku mógł być błąd podczas pilotażu, pilot bowiem po raz pierwszy leciał maszyną tego modelu.[5]
----------
* Lotnisko Mokotów - Pole Mokotowskie.

[1]  Kurjer Warszawski 29 marca 1913 EBUW
[2] Kurjer Warszawski 7 kwietnia 1910 EBUW
[3] http://www.samolotypolskie.pl/samoloty/1585/126/Kozlowski-samolot2
[4] Kurjer Wileński 19.07.1911 EBUW
[5] Gazeta Lwowska 04.04.1913 JBC UJ

sobota, 3 września 2016

Wędrówka robaczka

Taką to gąsiennicę zauważyłem podczas spaceru w lesie:



Dysponując jedynie bardzo prymitywnymi zmysłami właściwie wymacuje drogę, nie pewna jakie podłoże trafi się za niespełna kilka centymetrów, ale idzie, potykając się o nierówności, aby wybrać sobie część pnia - bardziej słoneczną? Bezpieczniejszą?

sobota, 27 sierpnia 2016

Lek na raka?

Ten temat powraca co chwila - media donoszą triumfalnie że oto odkryto lek na raka, a potem zwykle okazuje się, że to tylko substancja która która poprawia jakieś parametry w komórkach nowotworowych umieszczonych w szklanej próbówce. A potem człowiek zastanawia się, czemu jeszcze nie znaleźli jednego leku na raka, skoro znaleźli lek na ból głowy, szkorbut czy rzeżączkę?

Rak czy raki?
Generalnie rzecz biorąc nie ma jednego raka, jako wspólnej jednostki chorobowej. Jest raczej grupa chorób nowotworowych, mających pewne wspólne cechy, ale różniących się między sobą zależnie od typu. Cechą wspólną jest niekontrolowany wzrost i podział komórek guza, bez dalszego różnicowania do formy właściwej danej tkance i niewrażliwość na naturalne procesy kontroli i celowej śmierci. W efekcie formuje się skupisko komórek o nieprawidłowym rozwoju, które rozrasta się uciskając na okoliczne tkanki, przejmując z organizmu składniki odżywcze, wywołując dotkliwe bóle i ogólnie wyniszczając organizm. Najczęściej przyczyną śmierci osób z zaawansowaną chorobą są infekcje związane ze spadkiem odporności, bardziej bezpośrednie przyczyny to wylewy ze zniszczonych naciekami naczyń, zakrzepica oraz ustanie czynności zaatakowanego narządu.

Nowotwory mimo wspólnych cech znacznie różnią się w zależności od tego z jakim konkretnie typem mamy do czynienia. Nowotwór zaczyna się od komórek określonego rodzaju i każdy osobny rodzaj tkanki może się w niego zamienić, w związku z czym jeden organ może być zaatakowany przez wiele różnych typów.
Na przykład trzustka - istnieje rak trzustki wywodzący się z komórek nie wydzielających hormonów, insuliniak to nowotwór wydzielający insulinę, wywodzący się z z komórek B z wysepek Langerhansa które są częściami trzustki wydzielającymi hormony; VIP-oma to nowotwór pochodzący z komórek nerwowych wydzielający pewien peptyd; glukagonoma to nowotwór pochodzący od komórek A wydzielający glukagon; wyspiak nieczynny wywodzi się z komórek wysepek Langerhansa ale nie wydzielających hormonów; onkocytoma wywodzi się z komórek nabłonka płaskiego pokrywających między innymi przewód trzustkowy...

Przyczyną nowotworzenia są najczęściej mutacje w DNA, powodujące wyłączenie niektórych mechanizmów regulacyjnych. Z kolei przyczyny powstania tychże mutacji są bardzo różnorodne. Wielopierścieniowe węglowodory aromatyczne, takie jak benzopiren utleniają się w organizmie do epoksydów i chinonów, tworzących addukty z DNA komórki i powodujących uszkodzenie nici lub błędne odczytanie kodu; metale ciężkie generują wolne rodniki, które uszkadzają kwasy nukleinowe. Przewlekłe stany zapalne sprzyjają mutacjom w komórkach, wirusy mogą wbudować niektóre swoje geny do DNA gospodarza, wreszcie zdarzają się spontaniczne mutacje, często dziedziczne, przy których ryzyko nowotworzenia wzrasta (słynna mutacja BRCA1 z powodu której Angelina Jolie wolała usunąć piersi, niż umrzeć na ich raka tak jak matka i ciotka).
Nie zawsze jest ściśle określone, że dany typ nowotworu powoduje określona mutacja. Zmutowany może być określony gen lub fragment chromosomu, ale na różne sposoby, za sprawą różnego typu mutacji, co czasem na wpływ na rokowania.
Jak więc widać, nie ma nawet jednego czynnika winnego chorobie.

Lek czy leki?
Nowotwory atakujące jeden organ ale wywodzące się z różnych komórek mogą znacznie różnić się złośliwością, śmiertelnością i wrażliwością na leczenie. Ze względu na różnią charakterystykę wzrostu i w pewnym stopniu metabolizm lek dobrze działający na jeden typ niekoniecznie działa na inny. W efekcie jeden lek działający na wszystkie raki nie powstanie. Raczej mamy nadzieję na leki działające na najgroźniejsze typy, z wysokim poziomem wyleczalności, najlepiej jeśli jeden lek będzie nadawał się do leczenia kilku nowotworów.

Pewne typy nowotworów są na chemioterapię bardzo odporne, inne natomiast bardzo wrażliwe. Szczególnym przypadkiem jest chłoniak Burkitta, rzadki nowotwór ograniczony właściwie tylko do pewnego rejonu endemicznego w Afryce, szybko osiągający duże rozmiary. Wcześnie rozpoznany jest wyleczalny w 90%. Jest na tyle wrażliwy na chemioterapeutyki, że często w trakcie leczenia pojawia się groźne powikłanie "zespół rozpadu guza" związane z pojawieniem się martwicy w dużej objętości. Obumarłe komórki nowotworowe wydzielają wtedy duże ilości potasu i kwasu moczowego, które powodują groźne powikłania i mogą być przyczyną śmierci.
 Na chemioterapię wybitnie wrażliwy jest też kosmówczak (do 95% wyleczeń) i nasieniak (od 99% w pierwszym stadium do 72% w najgorszym przypadku wielu masywnych przerzutów).

Różne cytostatyki działają w różny sposób. Najszersze zastosowanie mają substancje hamujące podziały komórkowe. Ponieważ w guzie nowotworowym komórki dzielą się wyjątkowo szybko, substancja wprowadzona do organizmu działa przede wszystkim na guza, hamując jego wzrost. Nie mogące dzielić się komórki rosną i stają się podatne na obumarcie. Tutaj używane są głównie cicplatyna, palitaksel i winkablastyna (dwa ostatnie są alkaloidami z roślin).
Inne wiążą się z nowotworowym DNA hamując jego replikację, tutaj używa się głównie doksorubicyny. Hydroksykarbamid (najprostszy związek używany w terapii) hamuje syntezę DNA. Imatynina zatrzymuje działanie kinaz tyrozynowych, co hamuje procesy podziału komórki.

Istnieją też leki specyficzne, oparte o metabolizm danego rodzaju nowotworu. Przykładowo w przypadku większości białaczek komórki białaczkowe nie mogą same wytwarzać aminokwasu asparaginy, żyją dzięki wolnej asparaginie we krwi. Dla zahamowania ich metabolizmu choremu podaje się więc enzym asparaginazę, który rozkłada wolną asparaginę we krwi, przez co komórki białaczkowe pozbawione zostają niezbędnego składnika.
Mitotan, będący analogiem DDT, bardzo selektywnie kumuluje się w warstwie siatkowej kory nadnerczy i tam działa toksycznie na mitochondia, dlatego jest używany do leczenia raka nadnerczy.

Dla zwiększenia szans zwykle stosuje się kuracje wielolekowe.

Niestety wiele cytostatyków działa toksycznie także na komórki zdrowe, zwłaszcza tam gdzie następują ich szybkie podziały, a więc w cebulkach włosów, nabłonku jelit i szpiku, generując całą gamę ciężkich objawów ubocznych. Próbuje się to na różne sposoby omijać, na przykład podając substancję w formie proleku. Fluorouracyl, podawany dożylnie cytostatyk o szerokim zastosowaniu wywołuje niestety silne wymioty; opracowano więc kapecytabinę, która może być zażywana w tabletkach i która w organizmie jest stopniowo metabolizowana do właściwego związku. Ostatni etap metabolizmu wymaga działania enzymu, który osiąga wysokie stężenie w komórkach wielu typów nowotworów, stąd działanie substancji czynnej jest bardzo ograniczone.

Podsumowując
Nie ma jednego raka; jest wiele typów nowotworów, różniących się typem tkanki z której powstały, o różnym metabolizmie, wrażliwości i charakterystyce wzrostu. Nowotwory te różnią się też odpornością na leczenie. Nie sposób znaleźć jeden lek który będzie równie skutecznie działał na wszystkie. Powinno się natomiast wyszukać taki, który będzie bardzo skuteczny w leczeniu niektórych popularnych i groźnych typów.


sobota, 20 sierpnia 2016

Drobne rośliny kwiatowe (6.)

Ta roślinka jest tak drobna i zredukowana, że przez długi czas nie mogłem skojarzyć z czym mam do czynienia. Początkowo myślałem, że to roślina z gruboszowatych potem, że z szarłatowatych. Dopiero niedawno dowiedziałem się, że to Połonicznik nagi, należący do rodziny goździkowatych:

Roślinka niewielka, zwykle płasko płożąca się po piaszczystej glebie. Liście drobne. Kwiatki małe, o zredukowanych, zielonych płatkach długości do 1 mm. Zebrane w małe skupiska przypominają drobną kaszę.
Rośnie w miejscach suchych, zdaje się że dobrze znosi deptanie bo widywałem ją głównie na poboczach ścieżek i dróg. Podejrzewam, że nadawałaby się na skalniaki.

Mimo tych rozmiarów warta jest uwagi jako ciekawe zioło lecznicze. Ma właściwości moczopędne, zwiększające wydalanie wody i soli, lekkie rozkurczowe na kanaliki nerkowe i moczowód oraz odkażająco. Stąd zastosowanie wspomagająco przy piasku w moczu, zakażeniach dróg moczowych, nadciśnieniu i obrzękach[1]

Na zachodzie kraju coraz częściej pojawia się pochodzący z południowej i zachodniej Europy połonicznik kosmaty, mający takie same właściwości. Jest też nieco lepiej przebadany. W badaniu na szczurach wykazano, że hamuje wytrącanie się kryształków szczawianu wapnia w nerkach.[2]

-------
[1] http://rozanski.li/730/herba-herniariae-ziele-polonicznika/
[2] Atmani F et al. Effect of aqueous extract from Herniaria hirsuta L. on experimentally nephrolithiasic rats. J Ethnopharmacol. 2004 Nov;95(1):87-93.

czwartek, 4 sierpnia 2016

Ewolucja potrafi być szybka

Procesy ewolucyjne opisuje się zwykle jako powolne, rozciągnięte w tysiącach a nawet milionach lat. Ta rozciągłość staje się zresztą dla wielu przyczyną wątpliwości co do tego czy w ogóle zachodzi, skoro wszystkie dowody to skamieliny, a żadnej przemiany nie mogliśmy zobaczyć naocznie. Niemniej coraz lepiej uświadamiamy sobie, że w niektórych przypadkach, genetyczna przebudowa populacji może przebiegać znacznie szybciej. Wręcz na naszych oczach.

Ale może na początek uściślijmy - co to jest proces ewolucyjny?
Cała teoria wynika z kilku podstawowych założeń, możliwych do obserwacyjnego potwierdzenia.
1. W populacji danych organizmów występuje naturalna zmienność cech, które przybierają różną formę i natężenie oraz zmieniają się w kolejnych pokoleniach, mogąc pojawiać się wskutek mutacji lub przetasowania genów.
2. Cechy te są dziedziczone (o ile są to cechy wrodzone, bo nabyta blizna nie jest dziedziczna)

3. Cechy organizmu wpływają na jego przeżywalność w danych warunkach, i na reproduktywność

Z tego zaś wynika kilka istotnych wniosków:
A. W danych warunkach cechy umożliwiające dobrą przeżywalność i reproduktywność będą często dziedziczone, przez co większość populacji będzie zawierała te pozytywne cechy. Zatem populacja w większości będzie dostosowana do warunków.
B. Cechy pogarszające przeżycie i rozmnażanie będą stanowiły margines, będąc obecne bądź przez ciągłe powstawanie za sprawą zmienności, bądź przez statystykę (jest niezerowe prawdopodobieństwo że niedźwiedź-albinos znajdzie jednak jakąś partnerkę i będzie miał z nią potomstwo)
C. Zmiana warunków w których przebywa populacja musi pociągać za sobą przebudowę rozkładu cech, czyli zmienić ich częstość, zwiększając częstość tych pozytywnych a zmniejszając tych negatywnych.
D. W różnych populacjach pojawiać się będą różne mutacje

Proces ewolucyjny, to zmiana częstości cech w danej populacji, prowadząca do najlepszego dostosowania do warunków. Mogą być to cechy już istniejące, ale mogą być to też cechy nowe, powstające wskutek mutacji. Mutacje letalne są eliminowane, mutacja neutralne są rzadkie ale pozostają w populacji, mutacje pozytywne upowszechniają się. Czasem pozytywny lub negatywny skutek mutacji ujawnia się dopiero w pewnych warunkach.
 Tak na prawdę, ewoluują nie organizmy, lecz geny i to ich częstość jest w tym procesie zmieniana. Część genów nie ujawnia się w cechach zewnętrznych, przez co wewnętrzna zmienność może być ukryta. Znamy ok. 1000 mutacji hemoglobiny, z których tylko kilkanaście daje różne formy anemii.
Powstawanie nowych gatunków jest tylko pochodną tego procesu - jeśli w pewnej grupie osobników, odizolowanej od reszty gatunku, proces ewolucyjny nagromadzi tak dużą ilość nowych cech, że osobniki tej grupy przestaną się krzyżować z osobnikami gatunku wyjściowego, to można uznać iż powstał gatunek nowy.
Częściej jednak obserwujemy zachodzenie mniej  drastycznych zmian, pojawianie się nowych cech które jeszcze są zbyt małe aby doszło do specjacji.

Motyle z Samoa
Czynnik który wywołuje brak możliwości rozmnażania u większości osobników, jest najsilniejszym czynnikiem selekcyjnym, jaki może działać na populację. Prosta sprawa - nie masz cechy odporności, nie masz potomstwa.

W takiej właśnie sytuacji znalazły się motyle Hypolimnas bolina nazywane też motylami błękitnego księżyca z powodu jasnych plam z opalizującą błękitną otoczką na skrzydłach męskich osobników, żyjące na dwóch samoańskich wyspach Upolu i Savaii. Gatunek ten występuje na wielu wyspach Polinezji, Australii, Nowej Zelandii, południowej Azji i wreszcie na Madagaskarze. Na tych dwóch wysepkach zaszła jednak sytuacja szczególna - na motylach zaczęła pasożytować bakteria, prawdopodobnie z rodzaju Wolbachia. Bakteria ta może być przekazywana potomstwu zarażonych owadów poprzez jaja, nie może natomiast zakażać przez plemniki, przez co męskie osobniki są dla bakterii "ślepym zaułkiem". Bakteria maksymalizuje swe rozprzestrzenianie poprzez zabijanie jajeczek noszących męskie osobniki. Zarażona samica składa pakiet jajeczek, z których wykluwają się tylko samice.
Ten typ bakterii najwyraźniej nie występował wcześniej na wyspach, a motyle nie były na nie odporne. Pierwsze oznaki zaburzeń ilości samców zauważono już w końcówce XX wieku. Gdy w 2001 roku przeprowadzono badania populacji 99% osobników stanowiły samice. Groziło to wyginięciem gatunku w tym obszarze, bo tak niewielka liczba samców nie była w stanie "obskoczyć" wszystkich samic, i rzeczywiście liczebność motyli szybko malała. Gdy w 2006 roku przeprowadzono kolejne badanie, naukowcom nie udało się złapać ani jednego samca i choć było to badanie o mniejszym zakresie, wskazywało to iż osobniki męskie są na wyspie rzadkością.
Wobec tak wyjątkowej sytuacji ponowne badanie wykonano w następnym roku, a jego wyniki były zaskakujące - w populacji samce stanowiły 40%.
Jak łatwo się domyśleć, jeśli w którymś osobniku spontanicznie pojawiła się cecha, nadająca mu odporność na bakterię, jego potomstwo miało nad innymi motylami bardzo wyraźną przewagę. Potomkowie tego osobnika byli niemal jedynymi męskimi motylami na wyspie i dokonywali większości zapłodnień. Przekazywali swą pozytywną cechę potomkom zapłodnionych samic. W efekcie nowa cecha, która była na początku bardzo rzadka, w wyniku potężnej presji selekcyjnej stała się powszechna. Zatem proces ewolucyjny zaszedł, i to w ciągu niespełna kilkunastu miesięcy. [1] [2]

Myszy na Maderze
Warunkiem koniecznym dla nagromadzenia się dużej ilości zmian w grupie osobników, jest oddzielenie pewnej populacji od reszty gatunku. W przeciwnym razie nowe cechy byłyby "rozcieńczane" przez krzyżowanie z osobnikami bez nich. Jeśli jakaś grupa oddzieli się od populacji, wówczas dostosowuje się do zmiennych warunków na swój sposób. W ten sposób na małych wyspach powstają nowe gatunki zwierząt podobnych do tych znanych z kontynentu, analogicznie nowe gatunki ryb formują się w jeziorach odciętych od większego akwenu.

Ciekawy przypadek specjacji wywołanej zmianą warunków oraz izolacją geograficzną, możemy zauważyć na Maderze. Ta tropikalna wyspa została już w XV wieku zasiedlona przez Portugalczyków, którzy wraz ze sobą przywieźli na gapę zwykłą szarą mysz domową. Mysz ta rozprzestrzeniła się szybko na całą wyspę, dzieląc się z czasem na mniejsze populacje, oddzielone łańcuchami górskimi. Ta izolacja zarówno od myszy kontynentalnych jak i od myszy z sąsiednich populacji, wraz z dostosowaniem do klimatu różnego w różnych częściach wyspy spowodowały, że w 1999 roku stwierdzono występowanie na wyspie sześciu podgatunków, każdy zasiedlający inne terytorium:
Zewnętrznie gatunki te różnią się głównie umaszczeniem, w mniejszym stopniu sposobem żerowania, wewnętrznie natomiast różnią się dość istotnie - pierwotna szara mysz miała w swym genomie 40 chromosomów. U myszy wyspiarskich część z nich połączyła się, toteż różne populacje mają od 22 do 30 chromosomów. Różnica ilości chromosomów utrudnia krzyżowanie. W badaniach stwierdzono że myszy różnych populacji po skrzyżowaniu w 60% nie dają potomstwa, zaś u tych które dają, 70% potomków jest bezpłodne. Bariera krzyżowania się jest zatem już dosyć mocna, prawie tak silna jak u konia i osła.[3]

Podobna sytuacja dotyczyła myszy na Wyspach Owczych, które wprowadzili na archipelag Wikingowie w X wieku.


Jaszczurki jarskie
Ten przypadek jest wynikiem świadomego eksperymentu. W 1971 naukowcy wprowadzili pięć par włoskich jaszczurek murowych (Podarcis sikula)  na małą, chorwacką wysepkę, gdzie wcześniej nie występowały. Jaszczurki wzięto z dużej wyspy o częściowo pustynnym klimacie, gdzie żywiły się głównie owadami. Mała wysepka Mrcara była natomiast gęsto porośnięta bujną roślinnością.
Naukowcy zamierzali co kilka lat sprawdzać, jak jaszczurki sobie radzą, jednak wojna na Bałkanach na dłuższy czas przerwała badania. Gdy w 2006 roku naukowcy wrócili na wyspę, stwierdzili że jaszczurki mocno się zmieniły.

Na małej wyspie z ograniczoną ilością owadów, jaszczurki zaczęły uzupełniać dietę o rośliny i owoce. Konieczność dobrego przeżucia promowała osobniki o mocniejszych szczękach, przez co nieco zmienił się kształt głowy. Co jednak ważniejsze, jaszczurki zaczęły trawić rośliny przy współudziale bakterii jelitowych. Promowało to przebudowę układu trawiennego. Jelita stały się dłuższe a w jednym miejscu przewężenie wydzieliło poszerzony odcinek, w którym pokarm zalegał dłużej, mogąc fermentować.[4],[5]
Owadożerne jaszczurki w ciągu 35 lat przemieniły się we wszystkożerców z przewagą roślin.


Bakterie nylonożerne
Ten przypadek dotyczy wprawdzie organizmów niezauważalnych, jest jednak dość spektakularny.
Gdy w 1935 roku zaczęto produkować Nylon-6, w ściekach przemysłowych zaczęły się pojawiać nowe substancje, w tym powstający przez hydrolizę kaprolaktamu kwas ε-aminokapronowy. Cząsteczka ta, zawierająca grupę aminową na końcu sześciowęglowego łańcucha kwasu karboksylowego wcześniej nie występowała w przyrodzie. Zarazem jednak jest na tyle podobna do aminokwasu lizyny, że organizmy mogą próbować ją w taki sam sposób zmetabolizować. W efekcie kwas aminokapronowy staje się inhibitorem zatrzymującym działanie pewnych enzymów, i znalazł zastosowanie w leczeniu niektórych chorób.
Gdy w 1975 roku japońscy naukowcy badali bakterie żyjące w zbiornikach ścieków przy fabrykach nylonu, że zdumieniem stwierdzili, że żyje tam szczep pospolitych bakterii Flavobacterium , które były w stanie metabolizować kwas aminokapronowy i kilka innych produktów ubocznych. Dzikie szczepy tych samych bakterii nie miały tej cechy, zatem najwyraźniej musiała się wykształcić spontanicznie w tychże stawach jako skutek pojawienia się nowej dla środowiska substancji.

Bakterie wytwarzają trzy enzymy, nazywane nylonazami, odpowiadające za rozszczepianie krótkich fragmentów polimeru i dalsze trawienie. Prawdopodobnie ich geny powstały z innych dotychczasowych genów wskutek duplikacji i mutacji przesuwającej ramkę odczytu (mutacja powoduje, że fragment sygnalizujący koniec genu pojawia się w innym miejscu, przez co wytwarzane jest dłuższe białko), tak jak można się zresztą po ewolucji spodziewać. Spontaniczne powstanie zupełnie nowego genu jest mało prawdopodobne. Przypadek powoduje raczej złożenie czegoś nowego ze starych części, stąd w genomach organizmów można czasem znaleźć ślady starych genów, już nie aktywnych, z dawnych linii ewolucyjnych. [6]
 
---------
[1] http://news.nationalgeographic.com/news/2007/07/070712-butterflies.html
[2] http://www.sciencemag.org/content/317/5835/214
[3] http://www.genomenewsnetwork.org/articles/04_00/island_mice.shtml
[4] http://www.sciencedaily.com/releases/2015/08/150831101831.htm
[5] https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC2290806/
[6] https://en.wikipedia.org/wiki/Nylon-eating_bacteria

środa, 27 lipca 2016

Wymyślone ADHD

Z pewnością wielu z was słysząc o rozmaitych problemach wychowawczych u współczesnych dzieci, spotkało się z poglądem, że wiele diagnoz dysleksji czy ADHD zostało wymuszonych przez rodziców, pragnących aby ich pociechy miały łatwiej dziki jakiemuś upośledzeniu w papierach. A nawet mogła do was dojść skandaliczna informacja, że takiej choroby jak ADHD nie ma i przyznał to lekarz który ją wymyślił. I problem w tym, że to ostatnie to nie prawda.

Cała ta historia przypomina trochę zabawę w głuchy telefon. Zaczęło się w roku 2012 od artykułu z niemieckiej gazety Der Spiegiel, dotyczącego rosnącej ilości przypadków zaburzeń psychicznych. Artykuł zauważał, że część tego wzrostu może wynikać bardziej ze wzrostu ilości błędnych diagnoz i jako przykład podał ADHD. W artykule zacytowano fragment ostatniego przed śmiercią w 2009 roku wywiadu z Leonem Eisenburgiem, uważanego za jednego z najważniejszych twórców pojęcia nadpobudliwości, w którym mówi on właśnie o tym zbyt częstym diagnozowaniu i przestrzega przed traktowaniem leków jako prostego rozwiązania. Artykuł oczywiście ukazał się w języku niemieckim i wówczas nie wywołał żadnych kontrowersji. Rok później wybuchła afera. Amerykańskie portale podchwyciły fragment wywiadu, w którym miał stwierdzić, że to była choroba zmyślona przez lekarzy. Przy czym oczywiście amerykanie nie cytowali wywiadu po niemiecku lecz w wersji przetłumaczonej.

W oryginalnym wywiadzie pada zdanie:
" ADHD ist ein Paradebeispiel für eine fabrizierte Erkrankung"[1]
czyli "ADHD jest najlepszym przykładem ... choroby". Jakiej?
Użyte słowo "Fabrizierte" ma dwa znaczenia. Może chodzić o "fabrykowanie" czyli zmyślanie, fałszowanie. Ale zdecydowanie częściej chodzi o "produkowanie". Ponieważ było to mówione w kontekście wzrostu ilości nowych diagnoz, łatwo domyśleć się, że chodziło mu o "produkowanie diagnoz". Był to w istocie przytyk w stronę kolegów po fachu, którzy wystawiają takie zaświadczenia zdecydowanie zbyt dużej ilości dzieci.
W dalszej części artykułu cytuje się opinię Eisenburga o tym, że zrzucenie całej winy za powstawanie nadpobudliwości na geny, jest błędem bo zwalnia rodziców z dalszych działań wychowawczych. Jego zdaniem powinno się zwrócić większą uwagę na wpływy środowiskowe i rozpoznanie psychospołecznych przyczyn zaburzeń behawioralnych, na przykład zbadanie czy nie ma aby jakiś problemów w rodzinie. To jednak jest trudniejsze i trochę trwa, dlatego lekarze wybierają prostsze rozwiązanie - przepisać coś na uspokojenie i nie wnikać.

Oczywiście nie trudno dostrzec, że gdyby miał dręczony wyrzutami tuż przed śmiercią wyznać, że chorobę wymyślił i że nie istnieje, to nie dodawałby potem, że teraz trzeba się skupić na środowiskowych i wychowawczych przyczynach tejże choroby.

Jednak podczas tłumaczenia na angielski nie przytoczono wszystkich wypowiedzi lekarza. Artykuły które podchwyciły temat cytowały wyłącznie to jedno zdanie o produkcji diagnoz, decydując się na użycie drugiego znaczenia słowa "fabrizierte", przez co w świat zdanie poszło w wersji
"ADHD to wymyślona choroba"
 Od tego czasu cytat ten jest chętnie cytowany przez różne strony i osoby niechętne medycynie, jako dowód naukowych oszustw. I mogą to robić bezkarnie, bo przecież nikomu się nie będzie chciało sprawdzić, co nie?

--------.
Źródła:
[1]  http://www.spiegel.de/spiegel/print/d-83865282.html - nie udało mi się natomiast znaleźć tego ostatniego wywiadu który jest w artykule tylko cytowany. Powinien był się ukazać na początku 2009 roku

poniedziałek, 25 lipca 2016

Kiedy nadejdzie Era wodnika?

Idea Ery Wodnika zdobyła sobie dużą popularność w latach 60. stając się w dużym stopniu symbolem ogólniejszego poglądu, że świat musi przejść mentalną i duchową przemianę. I mimo upływu lat wciąż jest żywa, będąc podczepianą pod różne daty i zjawiska. Ale właściwie skąd się wzięła era Wodnika, i kiedy nadejdzie?

Aby zrozumieć o co w tym wszystkim chodzi, należy spojrzeć na Ziemię z innej perspektywy, mianowicie kosmicznej. Planeta będąca z grubsza kulą wykonuje dwa podstawowe ruchy - obrotowy wokół osi przechodzącej przez bieguny i obiegowy na orbicie wokół Słońca.
Oś obrotu Ziemi jest przekrzywiona, nie będąc prostopadłą wobec płaszczyzny orbity i wskutek efektu żyroskopowego zajmuje w przestrzeni stałe położenie, będąc nakierowaną w okolice Gwiazdy Polarnej w "ogonie" Małej Niedźwiedzicy. Jednym ze skutków tego położenia są różnice kąta pod jakim na powierzchnię pada światło słoneczne, a co za tym idzie sezonowe zmiany temperatury od lata do zimy. Gdy Ziemia znajdzie się w takim położeniu, że po stronie w którą celuje oś znajdzie się Słońce, północna półkula będzie lepiej oświetlona i zapanuje tam lato zaś na półkuli południowej zima. Szczególnym jednak przypadkiem jest sytuacja, gdy słońce ustawi się z prostopadle do linii osi. Promienie słońca równomiernie oświetlą całą planetę, będzie stało dokładnie w zenicie na równiku i na wysokości horyzontu na biegunach. Następuje to w momencie gdy na położenie słońca nasunie się punkt przecięcia płaszczyzny równika i płaszczyzny orbity. Istnieją dwa takie punkty a zatem są także dwa dni gdy pojawia się ta sytuacja.

Zauważalnym na ziemi efektem jest wówczas równonoc, a więc sytuacja gdy dzień i noc trwają tak samo długo. Względy symboliczne powodowały, że równonoc stała się bardzo ważnym dniem w wielu ludzkich kulturach. Była postrzegana jako czas przejścia, zmiany, zaś w pierwotnej umysłowości podobne miejsca i momenty zawsze uważane były za dobre do tego aby przesterować ścieżki losu we właściwą stronę. stąd liczne przesądy związane z rozstajnymi drogami, bramami, progami, graniami górskimi i mostami, stąd też szczególny kult czterech punktów kardynalnych - równonocy wiosennej, gdy po zrównaniu dni stają się coraz dłuższe, przesilenia letniego z najdłuższym dniem w roku, równonocy jesiennej będącej początkiem chłodnej połowy i przesilenia zimowego, najciemniejszego i najkrótszego dnia roku.

Drugim ruchem ziemi jest obieg wokół Słońca powodujący że z naszego punktu widzenie słońce zdaje się wędrować przez gwiazdozbiory. Te przez które przebiega jego pozorna wędrówka nazywane są gwiazdozbiorami zodiakalnymi i zgodnie z europejskim podziałem gwiazdozbiorów jest ich 13 (tym dodatkowym jest Wężownik, nie ujmowany przez astrologów).
Astrologowie dość arbitralnie podzielili sobie ekliptykę, czyli drogę pozornej wędrówki słońca przez gwiazdozbiory, na 12 równych części po 30 stopni kątowych. Tym co wyliczają w swych horoskopach nie jest więc położenie słońca na tle gwiazdozbiorów, bo te mają różne rozmiary,lecz na tle tych arbitralnych odcinków ekliptyki, nazywanych znakami zodiaku. Punktem zerowym od którego liczą się granice znaków zodiaku jest punkt równonocy wiosennej.

Jednak nakierowanie osi obrotu ziemi nie jest stałe na dłuższą metę. W ciągu bardzo długiego czasu wynoszącego około 25 tysięcy lat przedłużenie osi przesuwa się po pewnym kole, raz to zbliżając się raz to oddalając od różnych gwiazd. Efekt ten, nazywany precesją, skutkuje tym, że co kilka tysięcy lat inna gwiazda staje się tą Polarną, wskazującą na kierunek północny. Obecnie jest to Polaris w gwiazdozbiorze Małej Niedźwiedzicy, oddalona od przedłużenia osi o 0,8 stopnia kątowego. 4,7 tysięcy lat temu rolę tą pełnił Thuban w gwiazdozbiorze Smoka.

Zmiany nakierowania osi Ziemi, zmieniają też położenie w przestrzeni płaszczyzny równika, a co za tym idzie także punktu skrzyżowania z płaszczyzną orbity. W efekcie punkt na niebie w jakim musi być widoczne słońce w dniu równonocy przesuwa się wzdłuż ekliptyki, wędrując w ciągu 25 tysięcy lat przez gwiazdozbiory zodiakalne. Z przyczyn magicznym największe znaczenie przypisuje się punktowi równonocy Wiosennej, nazywanemu punktem Barana, bo w tym gwiazdozbiorze leżał w starożytności. Obecnie przesunął się już do Ryb i zmierza powoli w stronę Wodnika. Jego wędrówka powoduje też przesunięcie się po niebie astrologicznych znaków, będących odcinkami ekliptyki, w efekcie obecnie na tle gwiazdozbioru Panny znajduje się cały astrologiczny znak Wagi i czśsć znaku Skorpiona.
Efekt przesunięcia punktu równonocy zainteresował oczywiście astrologów ale w zasadzie aż do XX wieku nie przypisywano jego położeniu znaczenia - precesja punktu równonocy jest zbyt powolna aby miała znaczenie dla danego pokolenia. Dopiero pomysł, że jesteśmy już bardzo blisko punktu przejścia wzbudził zainteresowanie i stał się źródłem mitu o czasach duchowej przemiany.

Kiedy?
Z odpowiedzeniem na pytanie kiedy nastąpi to przejście jest problem, ze względu na to, że różni ludzie różnie liczą. W wielu opracowaniach astrologicznych popularny jest na przykład podział ekliptyki na 12 części równej długości utożsamianymi z nieruchomymi gwiazdozbiorami, z przejściami od ery do ery następującymi co 2000 lat. Próbuje się nawet dopasować to do historii, na zasadzie że w roku urodzenia Jezusa weszliśmy w wiek Ryb, co wiąże się z symboliką chrześcijan-ryb, w związku z czym w następny wiek powinniśmy wejść w roku 2000. Ponieważ rok ten minął próbuje się go przesuwać, ostatnio do 2012.
Taki sposób liczenia zawiera jednak ten mankament, że długość okresu precesji jest dłuższa (25 920 lat) niż zakłada, a gwiazdozbiory mają różne rozmiary. Gwiazdozbiór Skorpiona obejmuje tylko kilkanaście stopni ekliptyki a słońce przebywa na jego tle tylko przez 6 dni.

Trzeba zatem liczyć moment w którym punkt równonocy wyjdzie z obszaru jednego gwiazdozbioru a wejdzie w następny. I tu pojawia się kolejny problem, bo gdzie mamy ustalić granice między gwiazdozbiorami? Międzynarodowa Unia Astronomiczna wydzieliła obszary nieba mieszczące 88 gwiazdozbiorów, ale jest to granica ustalona na podstawie umowy. A nawet astrologowie nie są w stanie powiedzieć w jaki sposób "naturalnie" należałoby je oddzielać.
Zależnie więc od tego jak ustalimy przebieg granicy, różny będzie czas przejścia.

Aktualnie punkt równonocy znajduje się jeszcze dość głęboko w gwiazdozbiorze Ryb:

Najbliższą gwiazdą tworzącą rysunek gwiazdozbioru jest Lambda Piscum i punkt ten nadal się będzie do tej gwiazdy przybliżał. Minie ją około roku 2150, po czym będzie się przesuwał równolegle do granicy gwiazdozbiorów, ale wciąż zdecydowanie bliżej Ryb. Granicę tą osiągnie dopiero około roku 2600 i wtedy formalnie będzie można mówić o nowej epoce astrologicznej.

Bardziej naturalną granicą między gwiazdozbiorami wydaje się punkt dokładnie pomiędzy najbliższymi gwiazdami tworzącymi podstawowe rysunki sąsiednich gwiazdozbiorów, tak że po jego przekroczeniu punkt równonocy będzie bliżej następnego niż poprzedniego. Przy czym akurat w tym przypadku przebieg granicy ustalonej przez Unię Astronomiczną jest taki właśnie wypośrodkowany. Na poniższej przybliżonej konstrukcji widać że środki odcinków łączących gwiazdy Ryb i Wodnika są bliskie oficjalnej granicy, a linia środków przecina ekliptykę tylko nieco dalej od granicy, przez co punkt równonocy osiągnie to miejsce kilkadziesiąt lat później:
Wygląda więc na to, że niezależnie od tego jak liczyć, Era Wodnika zacznie się dopiero za kilkaset lat, a ci który twierdzą że to już albo za kilka lat zwyczajnie piszą bzdury.

A co dalej?
Posługując się programem Stellarium symulującym widok nieba dla zadanej daty, sprawdziłem jak wygląda przyszłość Punktu Równonocy.

Na początek wejście w gwiazdozbiór Wodnika:
Data jest przybliżona. Różnica o kilka lat daje niewielkie przesunięcie.

Następnie rok  w którym punkt wejdzie w gwiazdozbiór Koziorożca:
A tu wejście w Skorpiona:


sobota, 16 lipca 2016

1933 - Trąba powietrzna w Gnojniku

Rok 1933 zaczął się dość mokro, ciągle padające deszcze spowodowały powodzie na Dolnym Śląsku, potem na Huculszczyźnie a na początku lipca na Zakarpaciu i w mniejszym stopniu na Podkarpaciu i w Małopolsce.
Ale wraz z deszczem przyszły także gwałtowne burze a z nimi i trąby powietrzne:

Trąba powietrzna w Małopolsce zachodniej
Nad gminą Gnojnik, powiatu brzeskiego, w Małopolsce zachodniej przeszła trąba powietrzna pasem szerokości 100 metrów a długości 1000 metrów.

10 domów zostało zupełnie zniszczonych. Wypadków z ludźmi nie było, tylko jedna osoba została lekko kontuzjowana.
Równocześnie z pochodem trąby powietrznej wezbrały nagle wody Uszwicy. Na znacznej przestrzeni zalane zostały pola w gminie Uszew.

[Nowiny Codzienne Warszawa 18 lipca 1933 EBUW]
Już same rozmiary pasa zniszczeń potwierdzają, że musiała być to trąba powietrzna.
Inne artykuły na ten temat dorzucają więcej szczegółów. W samym Gnojniku zniszczonych zostało 10 gospodarstw, w Lewnicowej kilka zabudowań; ponoć wiatr skręcił tam dąb "w formę korkociągu". Zerwane dachy i szczątki domów znajdowano w znacznej odległości, belki konstrukcji dolatywały do kilkuset metrów od zniszczonego budynku, drobne sprzęty domowe do 5 kilometrów, a dokumenty i poduszki znajdowano nawet 10 kilometrów dalej.[1]
Jeden z artykułów opisywał, że po jednym z domów nic nie zostało  - trąba nie tylko zawaliła drewnianą chałupę, ale też uniosła ze sobą szczątki włącznie z deskami z podłogi, toteż kobieta która widząc trąbę uciekła, po powrocie zastała tylko obrys po domu.

-------
[1] Kurjer Bydgoski, 21 lipca 1933 KPBC

piątek, 17 czerwca 2016

1829 - trąba powietrzna w Wyszkowie

Kolejne szaleństwa dawnej Polskiej pogody:

Nie tylko Pułtusk i jego okolice doznały d. 30 z. m . okropnej klęski,  i z innych miejsc podobne doniesienia ; umieszczamy jedno z nich przysłane z Wyszkowa:
»W d. 30 czerwca o godzinie 7 wieczorem przyszła z za Buga gwałtowna burza czyli wietrzna trąba z gradem wielkości kurzego jaja, zajmowała szerokości pół mili pomiędzy Brańszczykiem i Rybieńkiem, szła przez Turzyn i Wyszków, wyrwała z korzeniami najstarsze drzewa,  kilkuset sztuk ogromnych lip i drzew owocowych w folwarku Wyszkowie przewróciła, okna wszystkie wybiła, a dachówka z domu folwarcznego latała w powietrzu jak małe ptaszki.

W téj chwili gdy ta burza nadeszła, płynęła tratew drzewa pod Wyszkowem, na niéj było 4 ludzi , w oka mgnieniu rozerwała na cząstki drzewo , a ludzie będący na niéj utracili życie. Grad ten nadzwyczajny zniszczy zboża i leża nazajutrz do południa wysoko do pół łokcia. Cała burza obróciła się ku Pułtuskowi przez lasy, które tak położyła jak zboże koszone!
[Gazeta Polska nr.177 6 lipca 1829, EBUW]

Od Starego Rybieńka do Brańszczyka jest w linii prostej 12 km. jeśli między tymi miejscowościami zniszczenia ograniczyły się do pasa o szerokości pól mili to taki szlak jest mocną przesłanką za wystąpieniem trąby

wtorek, 17 maja 2016

1939 - Trąba powietrzna koło Miastka

Ostatnie miesiące przed wybuchem II wojny światowej obfitowały w gwałtowne zjawiska pogodowe, zupełnie jakby stanowić miały zapowiedź większego nieszczęścia. Jedno z nich opisuje lakonicznie stara gazeta:

Niszczycielski pochód trąby powietrznej
nad Prusami Królewskimi

BERLIN. 17.5. - Wsie Glodor i Waldow w powiecie miastkowskim w
Prusach Królewskich, nawiedzone zostały wczoraj przez gwałtowną trąbę powietrzna, która wyrządziła poważne szkody.
Trąba powietrzna wytworzyła na pobliskim jeziorze słup wody wysokości 20 metrów i uniosła stodołę należącą do gospodarza Blanka w
Glodorze, rzucając ją na odległość 100 metrów.

W Waldow trąba powietrzna rozerwała zabudowania w zagrodzie gospodarza Dubberka. rozrzucając zwaliska w promieniu 500 metrów. Nad jeziorem burza położyła pokotem drzewa wysokości do 25 metrów.

[Gazeta Białostocka Dzień Dobry 1939.05.18 PBC Biaman]
Glodor i Waldow w dawnym powiecie miastkowskim, to dziś Wałdowo i Głodowo koło Miastka w województwie Pomorskim, dość stare wsie kaszubskie na pojezierzu Bytowskim. Między nimi leżą jeziora Wałdowskie Duże, Wałdowskie Małe i Bluj, to na którymś z nich powstał słup pyłu wodnego stanowiący dowód, że zjawisko było faktycznie trąbą powietrzną.

Między wsiami jest w linii prostej około 3,2 km i tyle też co najmniej wynosiłaby długość pasa zniszczeń.

czwartek, 12 maja 2016

50 nazw śniegu?

Wśród popularnych mitów, przekazywanych z ust do ust faktoidów i ciekawostek, zaszczytne miejsce zajmuje przekonanie o niesamowitej ilości słów określających różne rodzaje śniegu u Eskimosów. Zwykle służy do uwypuklenia różnic kulturowych lub do potępienia współczesnego Europejczyka, który oderwał się od rytmu przyrody i jego ubogość duchową ma unaoczniać porównanie "eskimosi mają X słów na określenie śniegu a my tylko jedno - jak to o nas świadczy?".


Ile wynosi to X to już zależy od źródła, na zachodzie w krajach anglojęzycznych utrwaliła się formuła z 50 słowami, w polskim internecie panuje duża dowolność; jest mowa o 40-50 ale bardzo popularna jest wersja ze 100 słowami a niektóre portale chcące olśnić czytelnika piszą o 250-400 słowach.

Mit ten jest bardzo stary. Jego początki można znaleźć w pracy Franza Boasa na temat Inuitów z roku 1911. Zauważa on tam, że warunki lokalne mają duży wpływ na język i dla przykładu podaje, że Inuici mają trzy słowa na określenie śniegu: aput czyli śnieg na ziemi, quana czyli śnieg padający i piqsirpoq czyli śnieg zwiewany oraz qimuqsuq czyli zaspa  - a Anglicy tylko jedno.
Pogląd ten został zacytowany w popularnym artykule Benjamina Whorofa z 1940 roku w wersji, że Eskimosi mają wiele określeń odmian śniegu, z czego podał 7 ale nie podał tych słów tylko co miały znaczyć. Nie precyzyjne określenie "wiele słów" zaowocowało tym, że kolejni autorzy opisujący to przekonanie podawali coraz większe liczby aż w latach 70. utrwaliła się wersja z 50 słowami, choć czasem pojawiała się liczba 100 słów.[1]

Warto zauważyć, że w tym przekonaniu czają się pewne ukryte założenia - pierwsze, że istnieje jeden język eskimoski, a drugie że chodzi o takie słowa jak w znanych nam językach, zaś kolejne to założenie, że chodzi o nazwy rodzajów śniegu. Tymczasem po pierwsze wyróżnia się pewną ilość języków eskimo-aleuckich i liczne lokalne dialekty. Jeśli brać znaczące to samo ale różniące się między sobą słowa z poszczególnych języków, to rzeczywiście otrzymamy poważną ilość, ale to trochę tak jakby mówić o języku "słowiańskim" i na dowód zróżnicowanej leksyki zbierać do kupy słowa z języków polskiego, czeskiego, białoruskiego etc.

Problemem jest też założenie, że odnalezione różne wyrazy są różnymi słowami. W odróżnieniu od języka angielskiego języki eskimoskie są aglutynacyjne, a więc posiadają pewną liczbę rdzeni do których dodaje się końcówki, przedrostki, przyrostki oraz często łączy się rdzenie tworząc wyraz, zastępujący szersze wyrażenie. W efekcie otrzymujemy pozornie odmienne "słowa" będące właściwie gramatycznymi formami rzeczowników i czasowników, czasem ich złożeniami.
Ślad takiej cechy widać zresztą w języku polskim, charakteryzującym się silną fleksją. Odmiana czasownika wygląda tak, że w słowie zawiera się temat, do którego dodaje się końcówki, a czasem następuje też rozszerzenie tematu (temat+ końcówka traktowany jak osobny temat, do którego dodaje się nową końcówkę). Takim aglutującym przypadkiem może być "widziałybyśmy" - temat "widzia" z cechą czasu przeszłego "ł" i końcówką określająca rodzaj żeński "y" tworzą temat rozszerzony "widziały" który może funkcjonować jak osobne słowo; do tego partykuła określająca tryb niedokonany "by" i końcówka osobowa "śmy" precyzująca, że dana osoba mówi o więcej jak jednej osobie, ale w tym o sobie. Taka wersja czasownika zastępuje równoważne stwierdzenie "my byśmy widziały".[2]

W językach eskimoskich zlepianie może zachodzić jeszcze dalej, tak że tworzone wyrazy łączą w sobie wiele rdzeni i stają się równoważne dłuższym wyrażeniom. Wyraz "Pariliarumaniralauqsimanngittunga" to w rzeczywistości jedno zdanie, znaczące "Nigdy nie powiedziałem, że chcę jechać do Paryża"[3] Na podobnej zasadzie tworzone są wyrazy będące opisami form lub zjawisk związanych jakoś ze śniegiem czy lodem. Mieszkańcy wschodniej Grenlandii używają jednego słowa "siku" aby nazwać lód na morzu. Słowo to jest używane potem we wszystkich określeniach typu "lód jaki" zapisywanych zgodnie z gramatyką jako jeden wyraz. Cienki lód to "sikuaqu", topniejący lód to "sikurluk", pak lodowy to "sikursuit".
Oznacza to zatem, że liczba eskimoskich słów zależy od tego co uznamy za słowo.

Kolejny problem to zakładanie, że nazwy dotyczą śniegu jako takiego, a nie form jakie on przybiera. W języku polskim istnieje dużo słów na określenie form śniegowych i lodowych, inną formą jest zaspa, inną nawis, inną półka śnieżna, inną deska śniegowa; czym innym jest zawieja, czym innym zamieć, czym innym lawina. trudno jednak wliczać te słowa jako "nazwy różnych rodzajów śniegu" bo nie różnicują one materiału wedle jego właściwości tylko wedle miejsca i postaci występowania, a w przypadku zjawisk także wedle sposobu zachowania. Wyliczane przez słowniki i cytowane w niektórych powtarzających mit artykułach dziesiątki eskimoskich słów śniegopochodnych to zatem w większości złożenia, nazwy form śnieżnych, formy gramatyczne i nazwy zjawisk śnieżnych.

Mit ten od samego początku funkcjonuje w formie, która przeciwstawia eskimoskiej wielości angielską ubogość. Już pierwszy autor mówiący o trzech słowach na określenie śniegu, twierdził że w języku angielskim funkcjonuje tylko jedno słowo "snow" i dowodzi to wpływu warunków lokalnych na język. W rzeczywistości w języku angielskim znaleźć można wiele słów na określenie różnych rodzajów śniegu. Forma podstawowa to "snow"; deszcz ze śniegiem to "sleet" (zwłaszcza w odmianie australijskiej i kanadyjskiej), suchy zgranulowany śnieg to "corn", ziarnisty ale świeży śnieg, który przeszedł nadtopienie i przemarznięcie to "névé ", który po przetrwaniu sezonu tworzy utrzymujący się w górach bardziej zbity "firn". Błoto śniegowe to "slush". Brudny, nadtopniały śnieg, zwłaszcza miejski to "snirt". [4]
Podobny mit funkcjonuje na temat słowa "miłość" które ponoć ma wiele odmian w języku greckim (słyszałem też wersję z francuskim) a ponoć tylko jedną w angielskim, co ponoć ma odzwierciedlać jak mało romantyczni są anglofoni.

A jak rzecz wygląda w języku polskim? Ze względu na klimat mamy do czynienia ze śniegiem wystarczająco często, aby powstały dla niego różne określenia. Jedną z prób podsumowania polskich nazw śniegu jest praca Joanny Szadury, którą będę tu cytował, wybierając pojedyncze słowa [5].

Powszechnie znanych jest kilka nazw opadów śnieżnych lub rodzajów pokrywy śnieżnej (niezależnie od nazw form ukształtowanych ze śniegu). Podstawowa to po prostu śnieg, opad atmosferyczny w formie drobnych kryształków lodu i ich nie zbitych skupień. Ale śnieg może padać w różnych formach - w formie pojedynczych lub częściowo zlepionych ale płaskich cząstek jest nazywany płatkami; drobne białe kulki o porowatym wnętrzu, odbijające się od podłoża to krupa (czyli kasza).
Śnieg świeżo spadły, bardzo miękki i napowietrzony to puch, puchem lub puszkami nazywane są też bardzo miękkie spadające płatki.
Jeśli chodzi o rodzaje pokrywy śnieżnej, poza świeżo spadłym puchem, znany jest jeszcze firn to jest śnieg zleżały, częściowo nadtopiony i złożony z małych nie połączonych grudek, narciarze i taternicy mówią też o gipsie czyli zleżałym, twardym, suchym śniegu, zaś pokrywa z twardą, częściowo zlodowaciałą warstwą na powierzchni to szreń. Przypadkiem na granicy między formą śniegu a formą lodową jest lepa, czyli warstwa śniegu który spadł do wody i nie roztopił się ani nie zamarzł (tej nazwy Szadura nie wymienia).
Myśliwi dodatkowo wyróżniają ponowę to jest warstwę śniegu świeżo spadłego, gładkiego, na której dobrze odciskają się tropy zwierzyny.
Pozostałe pospolite nazwy to określenia złożone z dwóch lub trzech słów, na zasadzie "śnieg x-owy" lub "y śnieżny", na przykład "czerwony śnieg", "śnieg zleżały", "śnieg suchy" "zaspa śnieżna" itp.

Oprócz tych pospolitych, często spotykanych, wyróżniono też słowa pochodzące z gwar i dialektów języka polskiego*. Tak jak posługujący się mitem o 50 słowach traktują języki eskimoskie jako całość, tak też i my możemy uznać, że nazwy z poszczególnych regionów są słowami przynależnymi ogółem do języka polskiego. A wówczas, gdyby je dokładnie policzyć, okazałoby się że jest ich również całkiem sporo. Wymienię tylko te które są pojedynczymi słowami:

- mąknisko, piarzëdło, polatawa, przëpruszka, miałczëzna - sypki, drobny, suchy śnieg
-  pióra, fledry, szatory (czyli szmaty), szwatoły, flafory, flachcie, fafeły (czyli kudły włosów), lopy, bałwany, chochoły, baby - lepkie płaty padającego śniegu
- żelãzniãk, mrozicha - zlodowaciały, twardy śnieg
- macz, mokrawa, trzap, ćpa, plusk, pluskotnica, brëzy, gizdraga - mokry, rozpryskujący się śnieg padający z deszczem
- chlapa, chlapanina, chlapaczka, chlaptaczka, chlaptula, szląp, cap, cziaplecka, czaplec, mitka - mokry, topniejący śnieg
- przypirsek - pierwszy śnieg

Jak widać jest tego sporo. Wraz z wymienionymi wcześniej nazwami ogólnymi mamy tutaj 46 słów na określenie samego tylko śniegu, gdyby dodać jeszcze rzadsze określenia narciarskie, typu "boraks" czy "sztruks" (śnieg ubity ratrakiem) doszlibyśmy do 50. W większości są to synonimy, czyli różne słowa na określenie tego samego. 
-----------------
* Szadura cytuje dużo nazw kaszubskich, przy czym jedni językoznawcy uznają kaszubski za język zbliżony do polskiego a inni za dialekt. 

[1] http://users.utu.fi/freder/Pullum-Eskimo-VocabHoax.pdf
[2]  http://free.of.pl/g/grzegorj/gram/koniugp.html
[3]  https://pl.wikipedia.org/wiki/Inuktitut
[4] https://en.wikipedia.org/wiki/Types_of_snow
[5] Joanna Szadura, Sposoby nazywania przedmiotu jako narzędzie profilowania jego wyobrażenia bazowego,  Etnolingwistyka (27) 2015, s. 129-145 (PDF)

poniedziałek, 9 maja 2016

Tranzyt Merkurego przez tarczę Słońca

Będą tu dodawał zdjęcia z aktualnych obserwacji. Tranzyt będzie trwał aż do wieczora.

Parę minut temu:
Malutki jest, myślałem że będzie większy od plamy słonecznej pośrodku.

Nieco wcześniej nie widząc że już się zaczęło uchwyciłem pierwszy kontakt:

13:40
Teraz widać dużo lepiej. Tylko chmury co chwila zasłaniają.

około 15:
Ostatnie zdjęcie przed zachodem:

A teraz jeszcze księżyc się napatoczył:

środa, 20 kwietnia 2016

1992 - Trąba powietrzna w Rakowie

Ten przypadek nie jest aż tak stary, w porównaniu z już omawianymi, ale wystarczająco zapomniany aby warto było go przypominać.

24 marca 1992 roku był ponoć pierwszym na prawdę ciepłym dniem w Rakowie Starym koło Łomży. Po południu pojawiła się nieduża chmura z której spadł krótki, nie zbyt intensywny deszcz, dwa razy zagrzmiało. Gdy zaczęło się przejaśniać, gospodarze wrócili do swoich czynności. Jednak zanim zupełnie się przejaśniło na południe od wsi, w okolicach żwirowni, zauważyli ciemny, wirujący słup, który szybko objął zabudowania, zrywając dachy, łamiąc drzewa i powodując zawalenie się niektórych budynków. Na szczęście poważne obrażenia odniosła tylko jedna osoba, Alfred Chaberek który został przygnieciony ścianą zawalonej stodoły. Zmiażdżoną nogę trzeba było amputować. Kilka zostało lekko rannych szkłem z wybitych szyb.
Z niespełna 30 gospodarstw tylko w jednym nie zanotowano szkód.

Artykuły wspominają jeszcze przy okazji że podobny kataklizm miał zdarzyć się we wsi w roku 1939 ale tutaj brak bliższych szczegółów.
--------
* Trybuna Śląska nr. 75 28-29.03.1992 ŚBC Katowice
* Trybuna Śląska "Zawirował czarny słup" nr.80 03.04.1992 ŚBC Katowice

niedziela, 3 kwietnia 2016

Roślina, która rośnie wszędzie

Człowiek przenosząc się na nowe terytoria i podróżując między krajami staje się, zwykle nieświadomym, czynnikiem roznoszącym po świecie gatunki nieraz daleko poza zasięg naturalnego występowania. Gatunki wrażliwe, o wyspecjalizowanych upodobaniach i mało płodne, nie utrzymają się w nowym środowisku i bądź w ogóle nie przeżyją, bądź będą utrzymywały krótkotrwałą populację w pobliżu miejsca uwolnienia, która wyginie w ciągu jednego-kilku pokoleń. Jednak te płodne i elastyczne w wymaganiach będą miały szansę zasiedlić nowe obszary, nieraz przybierając formę masową.

Tego rodzaju gatunki nazywamy inwazyjnymi, często stają się one zagrożeniem dla lokalnej flory i fauny konkurując z nią i wypierając z wygodnych nisz. Żółw czerwonolicy, pochodzący z Ameryki i będący najczęstszym gatunkiem w sklepach zoologicznych, po wypuszczeniu lub zagubieniu wypiera ze stanowisk rodzimego żółwia błotnego. Niecierpek gruczołowaty pochodzący z Himalajów, po ucieczce z ogródków zarasta wilgotne tereny jednolitymi płatami zagłuszającymi wszystko inne. Niektóre rdestowce są tak uciążliwe, że w wielu krajach za posadzenie ich w ogródku można dostać wysoki mandat.

W przypadku takich kosmopolitycznych roślin, które są w stanie wyrosnąć wszędzie, często spotykamy się z opisem "rośnie na wszystkich kontynentach, z wyjątkiem Antarktydy". Co tworzy dość oczywiste pytanie - czy jest roślina która rośnie na wszystkich kontynentach, z Antarktydą włącznie?

Choć kontynent Antarktydy w większości pokryty jest lądolodem, to jednak około 1% powierzchni jest od niego wolne i może w cieplejszym okresie nadawać się do wzrostu roślin. Najłatwiej o to na terenie półwyspu antarktycznego, który będąc najbardziej na północ wysuniętym skrawkiem kontynentu doświadcza w trakcie lata roztopów i tam też znajdują się największe stanowiska rodzimych roślin. Oprócz około 100 gatunków mchów i 25 gatunków wątrobowców, rosną tam tylko dwa gatunki roślin naczyniowych - trawa śmiałek antarktyczny i kolobant antarktyczny, roślina z rodziny goździkowatych zakwitająca drobnymi, żółtymi kwiatkami.
Są gatunkami dość młodymi, ze względu na dawny zasięg lodowca nie mogą rosnąć na Antarktydzie od więcej niż 5-6 tysięcy lat.

Trzeci gatunek rośliny naczyniowej jaki został tam znaleziony, to już zupełnie świeże zawleczenie - chodzi o pospolitą trawę wiechlinę roczną (Poa annua) jedną z pospolitszych traw Europy, w wielu miejscach uważaną za uciążliwy chwast, zwłaszcza na polach golfowych, gdzie jej kępki niekorzystnie zmieniają strukturę darni. Na Antarktydzie znalazła się ukryta w transporcie sprzętu i ludzi do stracji arktycznych, w czym co ciekawe swój udział mieli polscy naukowcy.

Pierwsze osobniki tworzące trwałą populację* odnaleziono koło budynku Polskiej Stacji Antarktycznej im. Arctowskiego, założonej w latach 70. na Wyspie Króla Jerzego u wybrzeży głównego półwyspu. W sezonie 1985/86 kilka kępek pojawiło się pod kratownicą przy wejściu głównego budynku służącą do obtupywania butów ze śniegu, co nasuwało drogę zawleczenia - kilka nasion musiało ukryć się w zagłębieniach zelówek butów i dopiero tam odpaść. Niewykluczone też, że źródłem była ziemia w szklarni działającej przy stacji, gdzie znaleźć mogło się trochę przeoczonych nasion z Polski.
Tych kilka pierwszych roślin rozsiało się na okolicę. Obecnie wiechlina tworzy rzadkie zbiorowiska na obrzeżach terenu stacji, miejscami na terenie obszaru podmokłego nazywanego Ogrodami Jasnorzewskiego a pojedyncze osobniki na stoku u podnóża lodowca. Ponieważ teren jest mały i ograniczony lodowcem i morzem, pracownicy stacji nie tępią trawy obserwując jej rozrost i badając zmiany jakie wywołuje w niej skrajne środowisko.[1]

W kolejnych latach na podobnej zasadzie wiechlina pojawiła się koło innych stacji na wyspach Szetlandów Południowych, aż wreszcie obfity płat wyrósł na lądzie koło stacji Paradise Bay[2].
 Spekuluje się, że jej dalsze rozprzestrzenianie się może zagrozić populacjom roślin rodzimych, ta kwestia jest jednak wciąż badana. Ocieplenie klimatu i wydłużenie okresu wegetacji powoduje, że także rodzime rośliny arktyczne rozprzestrzeniają się na nowe terytoria, osiągając większe zagęszczenie i wzrost, niekoniecznie więc domieszanie nowego gatunku musi stwarzać tak duże zagrożenie.

Wiechlina jest w stanie poradzić sobie na tych terenach z powodu dużej zmienności i zdolności dostosowania. Dobrze radzi sobie w niskich temperaturach gromadząc cukry zapobiegające przemarzaniu, jej korzenie wytrzymując przemarzanie gleby. W ciągu roku wydaje kilka tysięcy nasion, długo zachowujących zdolność do kiełkowania. W trudnych warunkach niskich temperatur i krótkiego okresu wegetacyjnego potrafi przestawić się na rozmnażanie apomiktyczne, to jest wytwarza nasiona bez zapylenia, oraz rozrasta się wegetatywnie przez odrosty korzeniowe.[1]

Z drugiej strony na wyspach o chłodnym lecz łagodniejszym klimacie, wiechlina potrafi dość znacznie wpłynąć na warunki lokalne - na przyanarktycznych wyspach Macquarie, Heart i McDonald, gdzie zimy są dość łagodne, samotne kępy trawy osiągają 2 metry średnicy, przewyższając wszystkie inne rośliny.
 Oprócz Eurazji i Antarktydy, wiechlina pojawia się też w Ameryce Północnej i Południowej, w Afryce, Australii, na subkontynencie Indii, w Indonezji i na wielu wysepkach oceanicznych. Bez wątpienia jest zatem rośliną, która rośnie wszędzie.
------------
* Aczkolwiek wcześniej niż koło stacji Arctowskiego, w latach 40 wiechlina pojawiła się też na Deception Island. Tamtejszą populację zniszczył wybuch wulkanu.

[1] Maria Olech, Katarzyna Chwedorzewska, Wiechlina roczna (Poa annua) gatunek inwazyjny we florze naczyniowej Antaktyki, Kosmos nr.3, t. 62 2013, s.359-364 (PDF)
[2] Marco A. Molina-Montenegro et al. , A recolonization record of the invasive Poa annua in Paradise Bay, Antarctic Peninsula: modeling of the potential spreading risk, Polar Biol (2015) 38:1091–1096