Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mity. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mity. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 3 kwietnia 2018

1939 - O ocieplaniu się ziemskiego globu


W dyskusjach na temat zmian klimatycznych co i rusz pojawia się teza, że to nowy wymysł naukowców, coś o czym wcześniej się nie mówiło, w związku z czym jest to sprawa niesprawdzona, za słabo przebadana. Często powtarzanym mitem jest twierdzenie, że ponoć kiedyś mówiono o "ocieplaniu klimatu" a teraz ponoć więcej jest mowa o "zmianach klimatycznych" jakby nie było pewne, w którą stronę zachodzą zmiany. W dyskusjach przewija się opinia, że mówienie o ociepleniu to moda a nie wynik odkryć naukowych.  No bo jak wiadomo, jeśli my o czymś wcześniej nie słyszeliśmy, to tego nie było.

Tymczasem grzebiąc w starej prasie nie miałem problemu ze znalezieniem informacji o obserwowaniu ocieplenia klimatu jeszcze w czasach przedwojennych. Poglądy na temat przyczyn były wówczas nieco inne, ale samo zjawisko jest odnotowywane w prasie codziennej, skierowanej do przeciętnych ludzi, już od początków XX wieku.
Jednym z lepszych przykładów może być ten artykuł z 1939 roku:

Zagadki klimatu Ziemi
Wzrost energii słońca spowodował złagodzenie klimatu naszego globu

   Na oceanie Arktycznym znajduje się kilkadziesiąt stacyj meteorologicznych, które powstały w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Stacje te prowadzą stałe obserwacje temperatury, opadów, ruchu lodów etc. co w sumie daje obraz klimatu regionów polarnych. Założone przez rząd sowiecki stacje polarne mają służyć celom dalszym, głownie zaś zorganizowaniu sieci informacyjnej i wykryciu warunków i dróg, umożliwiających bezpośrednią komunikację morską poprzez ocean Lodowaty i cieśninę Beringa z Ameryką Północną.
   Rezultaty stałych obserwacyj i badań prowadzonych przez meteorologów znajdujących się na tych stacjach, dały uboczny wynik, ciekawy ze względów naukowych. Na podstawie tych pomiarów rosyjski profesor, Berg, fizyk stwierdził, iż Południowa granica wiecznych lodów przesunęła się na północ.W związku z czym dało się zauważyć ocieplenie powietrza oraz wód, gdyż w okolicach polarnych pojawiły się ryby i zwierzęta, które bytowały dotąd w rejonach bardziej wysuniętych na południe. Dalej podkreśla prof. Berg, iż w roku 1936-ym lato było bardzo ciepłe we wschodniej Grenlandii, a pokrywa lodowa znikła w połowie lipca aż do 72 stopnia, czego nie obserwowano nigdy jeszcze w tych okolicach.
   Od 1921 roku mnożyły się raporty meteorologów donoszących o stałym ocieplaniu się klimatu w rejonach arktyki. Rzeki północnej Syberii zamarzają później niż zwykle, lody zaś ruszają wcześniej, ptaki przylatują wcześniej, niż w ubiegłych dziesięcioleciach. Sto lat temu trzeba było wiercić studnie w Mezeniu (Syberia Północna) w zlodowaciałej, twardej jak granit ziemi; obecnie zmieniło się to a w roku 1933 obliczono, iż najniższy stopień zamarzania przesunął się o 40 klm. na północ od Mezenia.
  Ale - jak twierdzi prof. Berg - ogólne złagodzenie klimatu nastąpiło nie tylko w okolicach Arktyki, lecz na całym globie ziemskim. Przeciętna temperatura podniosła się nie tylko w północnej Europie i Ameryce, lecz także na półkuli południowej - w Santiago (Chile) w Buenos Aires (Argentyna), w Kapsztadzie (Afryka Południowa), w Bombaju, nawet na wyspie Jawie.
   Wytłumaczenia ścisłego i dokładnego tego zjawiska nie potrafiła jeszcze dać nauka. Niektórzy uczeni wysunęli hipotezę, że w morzach północnych nastąpiło przesunięcie ciepłego prądu Golfstromu. Gdyby tak było, to - twierdzą inni uczeni - nie wystarczyłby jeszcze ten fakt do wytłumaczenia wzrostu ciepłoty na półkuli południowej i w okolicach podzwrotnikowych. Profesor Berg podaje ze swojej strony, jako jedną z przyczyn, wzrost energii słonecznej i zmiany w składzie powietrza otaczającego ziemię, które sprawiły, iż tropo i stratosfera stały się bardziej przepuszczalne dla promieni słonecznych. Ale i on twierdzi w końcu, że całe to zjawisko zawiera dużo jeszcze punktów ciemnych i tajemnych, których nauka nie może wyjaśnić i wytłumaczyć.
    Obserwacje meteorologiczne z innych punktów globu  potwierdzają zgodność zjawisk klimatycznych, które wywołały ogólną zmianę temperatury. znajdujemy się za tym w okresie ogólnego ocieplenia. Jak długo będzie trwał ten proces, na to nie mogą dać odpowiedzi uczeni, ograniczając się na razie do stwierdzenia faktu.

[Łodzianin nr. 57 Niedziela 26 lutego 1939, Łódzka Biblioteka Cyfrowa http://bc.wimbp.lodz.pl/Content/71066/Lodzianin1939_no_057a.pdf ]

Co ciekawsze, podpowiedź co do innych możliwych przyczyn obserwowanych zmian pojawia się w tej samej gazecie, pod artykułem, gdzie w krótkiej notatce autor opisuje energię słońca zgromadzoną pod ziemią w formie złóż węgla, która teraz jest uwalniana przez człowieka.

Wprawdzie hipotezę, iż spalanie paliw kopalnych i wzrost zawartości dwutlenku węgla w powietrzu, którego właściwości gromadzenia energii cieplnej z promieniowania zaobserwował eksperymentalnie, wysunął już w 1898 roku Svante Arrhenius, ale przez długi czas efekt ten był nie doceniany. Nie było za bardzo wiadomo jaka jest czułość klimatu na ten gaz, to jest jak duży musi być wzrost zawartości, aby średnia temperatura globu wzrosła o stopień. Na podstawie ogólnego stężenia oceniano, że efekt jest słaby, dlatego przyczyn obserwowanych zmian szykano w zmianach aktywności słońca lub siły magnetyzmu. Było to w tym czasie o tyle prawdopodobne, że obserwowana aktywność słońca rosła. Jednak począwszy od lat 70. następne maksima aktywności były coraz słabsze, a przyrost temperatur zamiast zahamować, wystrzelił w górę jeszcze wyraźniej.

Co do informacji podanych w artykule - Mezeń to miasto w obwodzie Archangielskim, w pobliżu zatoki mezeńskiej na północ od stolicy obwodu, nad rzeką o tej samej nazwie, w pobliżu Morza Białego. Wedle nowszych danych linia wiecznej zmarzliny, to jest obszaru z ciągłą warstwą gruntu zamarzającego na dłużej niż rok, przesunęła się już poza cieśninę łączącą Morze Białe z Oceanem Arktycznym. W okolicy Mezenia zmarzlina ma już postać izolowanych wysp, głównie w miejscach porośniętych lasem, większe obszary pojawiają się nad samym morzem na zachód od miasta, obszary z ciągłą zmarzliną pojawiają się już na półwyspie Kanin.

Jeśli zaś chodzi o pokrywę lodową latem, to w ostatnich latach zwykle cała mieści się powyżej 75 stopni szerokości geograficznej a podczas minimum z roku 2012 większość mieściła się powyżej 80 stopni:

W porównaniu z minimami notowanymi w latach 20. różnica jest spora:
zasięg lodu w sierpniu 1926 (link)

czwartek, 7 września 2017

Mity o trąbach powietrznych: Rozsadza zamknięty dom od środka

Jednym z najczęstszych mitów o tornadach jest przekonanie, że główną przyczyną uszkodzeń budynków jest różnica ciśnień między wnętrzem domu a lejem trąby i można temu zapobiegać zostawiając otwarte okno.

Wydaje się, że pierwotnie była to hipoteza wysunięta przez samych meteorologów i jako taka upowszechniana. Potem meteorolodzy doszli do innych wniosków, ale stara wersja nadal krążyła w prasie popularnej i powszechnym przekonaniu, głównie ze względu na obrazowość.

Ciśnienie wewnątrz leja trąby spada dość mocno. Przyczyną jest równowaga między ssaniem związanym z efektem kominowym działającym na ciepły prąd wstępujący a siłą odśrodkową wirujących wokół strug powietrza. W 2003 roku Tim Saramas zmierzył dzięki czujnikom rozstawionym na trasie tornada o szerokości 400 metrów spadek ciśnienia o 100 milibarów.[1] W 2007 roku łowca burz który wjechał opancerzonym wozem do tornado w Tulia zmierzył spadek ciśnienia o 190 mlilibarów.[2] Są to na prawdę spore spadki. Jeśli w środku domu ciśnienie wynosiłoby 1000 hPa to powstały nacisk mógłby wywołać uszkodzenia konstrukcji... pod warunkiem, że dom byłby szczelny.

Możliwość rozsadzenia domu przez samą tylko różnicę ciśnień jest problematyczna, ze względu na nieszczelności. Każdy dom ma jakąś klimatyzację i wywietrzniki, w wielu wolno stojących domach są też garaże których wrota nie są specjalnie uszczelnione. Zauważmy też, że w większości przypadków najmniej odporne na działanie ciśnienia są w domach właśnie okna. Przy słabszych wybuchach w domach jeśli nie zostanie uszkodzona ściana ani dach, to na pewno zostaną wybite okna. Jeśli dom znajdzie się wewnątrz tornada o takiej sile jak te mierzone przez łowców, to okna najpewniej same pójdą w drobny mak, otworzenie jednego nie zmieni sytuacji.
Z kolei gdy trąba powietrzna jest na tyle słaba, że sama różnica ciśnień czy napór wiatru, nie wybije okien, trudno mówić o niebezpieczeństwie rozsadzenia domu. W takiej sytuacji zostawianie specjalnie otwartego okna skończy się zdemolowaniem pokoju przez wpadający wiatr i zalaniem podłogi wdmuchiwanym deszczem.

Mit z pewnością nie utrzymywałby się w świadomość tak dobrze, gdyby nie to, że w pewnym stopniu coś jest na rzeczy. Otóż w wielu przypadkach ciśnienie przyczynia się do uszkodzeń konstrukcji, ale nie jest to po prostu różnica ciśnień, tylko efekty parcia i ssania wywołane wiatrem opływającym dom. Tam gdzie strumień powietrza opływa konstrukcję, następuje pojawienie się podwyższonego ciśnienia i nacisku. Tam gdzie strumień porusza się równolegle do ściany oraz tam gdzie odrywa się i powstają zawirowania, powstaje strefa obniżonego ciśnienia.
Efekty te pojawiają się przy każdym wietrze, także podczas zwykłej wichury. W klasycznym przypadku wiatru owiewającego dom ze spadzistym dachem, parcie pojawia się na ścianie odwietrznej i na odwietrznym spadzie dachu zaś po przeciwnej stronie pojawia się ssanie (to jeszcze zależy od kształtu dachu, ten mało spadzisty lub płaski może być zasysany jako całość). Przyczynia się to do uszkodzeń konstrukcji, częstym przypadkiem jest na przykład zerwanie dachu który był budowany z myślą przenoszenia obciążeń ale nie został odpowiednio zakotwiczony w murze.

Okna i drzwi mogą wpływać na te efekty, zależnie od tego czy są otwarte i po której stronie się znajdują. Jeśli w budynku duży otwór znajduje się po stronie z której wieje wiatr, i będzie otwarty, to wtłaczanie powietrza do budynku zwiększy w nim ciśnienie. Powoduje to wtedy efekt rozpierania na zewnątrz, który powiększa wpływ ssania po zawietrznej.
Częstym obrazkiem po wichurach jest zerwanie części dachu przy ścianie szczytowej w której było okno na strych lub która częściowo wpadła do środka i przez to wiatr mógł poderwać konstrukcję.

W odwrotnym przypadku, to jest gdy okno znajduje się po przeciwnej niż wiatr stronie domu, ciśnienie wewnątrz spada. Zmniejsza to rozpieranie ścian i podrywanie dachu, zwiększa natomiast działanie wiatru na ścianę odwietrzną. Może doprowadzić na przykład do wepchnięcia do środka okien, a co jak co, ale przeciąg przez cały dom w czasie wichury to nie jest dobra sytuacja.
Jeśli mamy dobrze zbudowany dom, lepiej aby okna pozostały zamknięte.

Ostatecznie w przypadku trąb powietrznych za uszkodzenia domów oprócz lokalnych efektów związanych z opływającym wiatrem odpowiadają także uniesione przez wiatr przedmioty.

Zbliżony mit dotyczący huraganów testowali Pogromcy Mitów w programie na kanale Discovery i też nie stwierdzili, aby dawało to jakieś korzyści, zarówno przy uwzględnieniu różnicy ciśnień jak i zmniejszeniu parcia wiatru na otwartą na przestrzał konstrukcję. Bardzo silny wiatr wybijał okna gdy były zamknięte. Słabszy wywoływał szkody w środku gdy okna były otwarte.

Wniosek: Otwarcie okien nie zapobiega uszkodzeniom domu podczas tornada czy huraganu. Podczas słabszych zjawisk więcej szkód wywoła wiatr wpadający przed okno niż jakieśtam ciśnienie, a podczas mocniejszych wichura sama sobie otworzy okna i nie trzeba jej wyręczać.


--------
[1] http://news.nationalgeographic.com/news/2003/06/0627_030627_tvtornadochaser.html
[2]  http://www.ejssm.org/ojs/index.php/ejssm/article/view/39/40

poniedziałek, 4 września 2017

Mity o trąbach powietrznych: w Polsce nie ma tornad

Postanowiłem zacząć we wrześniu krótką serię omawiającą najczęstsze mity na temat trąb powietrznych.

Ten mit co jakiś czas pojawia się w dyskusjach: "W Polsce nie zdarzają się tornada, tylko trąby powietrzne, a to dwa różne zjawiska". Chodzi tutaj o rozróżnienie między dwoma różnymi mechanizmami powstawania trąb powietrznych - mezocyklonicznym i związanym z prądem wstępującym pod chmurą. I otóż rzekomo ten pierwszy mechanizm generuje "prawdziwe" tornada, które zdarzają się tylko w Ameryce, zaś u nas nie pojawiają się i dlatego nasze wiry powietrzne powstające wedle tego drugiego mechanizmu powinny być nazywane tylko trąbami powietrznymi.
  Mit jest bardzo stary, w archiwach internetu znajduję go już w dyskusjach wokół trąby powietrznej w Skrzydlowie w 2007, która była pierwszym tak medialnym przypadkiem. Potem pojawia się co jakiś czas, wspierany niestety przez "ekspertów" synoptyków. [1]

Jak już wspominałem, istnieją dwa podstawowe mechanizmy powstawania trąb powietrznych. W jednym trąba jest dolną końcówką wiru, który powstał w chmurze burzowej, w drugim jest wyciągniętym aż do rosnącej chmury zawirowaniem z warstw przyziemnych. Ten pierwszy typ to tornada superkomórkowe.

Superkomórka, to burza zawierająca szczególny typ komórki konwekcyjnej, w której centralny ciepły prąd wstępujący wiruje. Jego powstawaniu sprzyjają uskoki prędkościowe w atmosferze, powodujące powstanie w chmurach poziomych wirów. Prąd wstępujący wyciąga ten wir ku górze aż wreszcie sam zaczyna wirować nadając ruch całej chmurze. Wirowanie obniża ciśnienie wewnątrz i zwiększa szybkość prądu wstępującego, przez co burza zamienia się w samonakręcającą maszynkę, wykorzystującą maksymalnie warunki konwekcyjne.
Trąba powietrzna to w istocie dolny, silnie ścieśniony odcinek centralnego burzowego wiru, pojawiający się w tylnej części burzy.

Drugi typ trąb powietrznych, to wiry nie związane z mezocyklonem, mające związek z zawirowaniami w warstwach przyziemnych, które wyciągane w górę sięgają chmur. Najpospolitszy przykład takiego zjawiska to trąba wodna, nazywana po angielsku waterspout (czyli dosłownie wodobryzg). Gdy zdano sobie sprawę z tego, że w podobny sposób wiry mogą powstać nad lądem, nazwano je landspout czyli po naszemu trąba lądowa.
Ich mechanizm rozwoju związany jest ze strefami konwergencji, gdzie zderzają się masy powietrza płynące z różnych kierunków. Takie strefy powstają we frontach ale także przed samymi frontami gdy zaczyna zmieniać się kierunek wiatru.  Na linii zbieżności wiatrów powstają lokalne, niewidoczne zawirowania w dolnych warstwach atmosfery, nawet przy samej ziemi. Jeśli warunki sprzyjają konwekcji, to na linii zbieżności zaczynają się tworzyć chmury cumulus rosnące w pionie oparte o lokalne prądy wstępujące znad cieplejszej ziemi/wody.

No i otóż - jeśli w prądzie wstępującym pod chmurą powstanie wskutek zbieżności zawirowanie, zaś w tym momencie mająca dobre warunki chmura zacznie szybko rosnąć, to rozciąganie w górę chmury przyspiesza prąd i zacieśnia początkowy słaby wir, wyciągając go od warstw przyziemnych aż do chmury. Ze względu na inny rozkład gradientu ciśnienia (źródło wirowania nie znajduje się u góry w chmurze) takie wiry wyglądają zwykle jak równomierne tuby ze słabo zaznaczonym lub niewidocznym lejkiem u podstawy chmury i często uwidoczniane głównie przez uniesiony z ziemi pył i drobne szczątki.

Zdarzają się jeszcze rzadsze typy jak tornada QLCS czy gustnada czyli wiry szkwałowe (choć te w zasadzie nie są uznawane za trąby powietrzne, bo nie łączą się z chmurą).

Jakie typy pojawiają się w Polsce a jakie w USA? Zarówno tu jak i tu występują oba typy. Nie da się powiedzieć, że jakiś rodzaj jest charakterystyczny dla tornad amerykańskich. Trąby powietrzne związane z superkomórkami zazwyczaj są silniejsze i bardziej długotrwałe niż te związane z wirami wstępującymi, i to one odpowiadają za najgroźniejsze wydarzenia. Superkomórką była burza która w 2008 wywołała trzy tornada koło Częstochowy, tak samo było z trąbami powietrznymi na Pomorzu w 2012 roku, zeszłoroczną trąbą w Bogaczewie i tegoroczną w Landmierzu.
Jakąś różnicą może być siła maksymalna, bo w Stanach pojawiają się silniejsze tornada niż u nas, ale to tylko kwestia warunków.

Amerykańska definicja "tornado" mówi, że są to zjawiska meteorologiczne w formie wirującej kolumny powietrza łączącej chmurę kłębiastą z ziemią.[2] Definicja obejmuje więc wszystkie możliwe typy i jest całkowicie zgodna z naszą definicją Trąby Powietrznej. Oba terminy znaczą to samo, po prostu amerykanie mają swoją nazwę. Zarazem nie jest to nazwa zjawiska lokalnego jak sirocco czy bora, lecz nazwa zjawiska pogodowego niezależnie od lokalizacji. Zaczęliśmy ją przejmować na zasadzie nowego synonimu.

Wniosek: tornado i trąba powietrzna to jedno i to samo, a obu terminów można używać zamiennie.

-------
[1] http://fakty.interia.pl/nauka/news-tornado-to-nie-traba-powietrzna,nId,985307
[2]  http://www.spc.noaa.gov/faq/tornado/

wtorek, 31 stycznia 2017

Cykle Milankovicia, czyli naturalne zmiany klimatu

Czy istnieją jakieś naturalne procesy, które wpływają na klimat Ziemi? I to tak bardzo, że decydują o tym, czy będzie na niej ciepło i przyjemnie, czy może zimno i lodowato? Owszem, znamy takie zjawiska i potrafimy przewidzieć ich skutki w przyszłości. Jednymi z nich są cykle Milankovicia, przewidziane teoretycznie w latach 40. przez serbskiego astronoma. Drobne wahania ziemskiej orbity i osi powodują zmianę nasłonecznienia półkul, co przy długim czasie oddziaływań może wpływać na klimat globalnie.


Precesja
Pierwszy efekt jest związany z precesją osi obrotu planety. Ziemia wiruje z dostateczną prędkością aby jej usytuowanie przestrzenne stabilizował efekt żyroskopowy. Jest jak bączek który po rozkręceniu nie przewraca się, bo tajemnicza siła utrzymuje go w pionie. Efekt ten jednakowoż nie jest wciąż dostatecznie silny aby całkiem oprzeć się zaburzeniom. Oddziaływania grawitacyjne słońca i księżyca, nie działające na oś zupełnie prostopadle z powodu jej lekkiego przekrzywienia, powodują że oś zatacza koło w długim okresie około 26 tysięcy lat.
Sam ten fakt nie miał by specjalnego znaczenia dla klimatu, gdyby orbita ziemi była zupełnie kolista. Jest jednak elipsą, toteż raz Ziemia jest bliżej słońca a raz dalej. Może się to wydać zaskakujące, ale Ziemia jest najbliżej słońca wtedy, gdy panuje u nas zima, dokładnie 3-4 stycznia, a najdalej w lipcu. Wynika to tylko stąd, że aktualnie oś ziemi jest skierowana w okolice Gwiazdy Polarnej. W takim ustawieniu zimą biegun północny jest skierowany nieco od słońca a latem nieco do, a to właśnie różnice nasłonecznienia mają dla danej półkuli najistotniejsze znaczenie jeśli chodzi o pogodę sezonową.
Do tego dochodzi cykl obrotu w przestrzeni punktów aphelium (najdalej) i peryhelium (najbliżej), powodujący, że trochę doganiają zmiany precesyjne. W efekcie co 21 tysięcy lat dana półkula doznaje zimy bądź w największym oddaleniu bądź w największym zbliżeniu

Za kilka  tysięcy lat precesja skieruje oś ziemi w inną stronę, wówczas w trakcie naszej, północnopólkulowej zimy ziemia będzie najdalej a w czasie lata najbliżej. I znów, samo to nie miało by wielkiego znaczenia dla klimatu, bo w końca raz bardziej przygrzeje jedną półkulę a raz drugą, gdyby nie fakt że najwięcej lądów jest położonych na półkuli północnej. Lądy mają to do siebie że część ich stanowią góry i wyżyny, tereny położone wyżej niż średni poziom morza a co za tym idzie nieco chłodniejsze. Niektóre tak bardzo, że lodowce utrzymują się tam cały rok. Lądy ponadto łatwiej się wychładzają niż morza. Morze pod wpływem mrozu częściowo zamarza, lecz cyrkulacja powoduje, że tuż pod lodem woda ma zwykle kilka stopni na plusie, co hamuje narastanie warstwy lodu a za sprawą pewnego przewodnictwa cieplnego lodu, także zbytnie ochładzanie się powietrza. Nic więc dziwnego, że na naszej półkuli zimą jądrami mrozu z których na okoliczne tereny spływa najchłodniejsze powietrze, nie jest ocean arktyczny, tylko wielki obszar lądowy Syberii, Kanady i czapa lodowcowa Grenlandii.

Gdy precesja spowoduje, że na półkuli z przewagą lądów największe oddalenie nałoży się na okres zimowy a zbliżenie na letni, te drobne zmiany natężenia promieniowania spowodują zaostrzenie klimatu. Zimy będą nieco zimniejsze a lata nieco cieplejsze. Wbrew pozorom nie nastąpi jednak całkowite "wyrównanie" na zasadzie tu trochę na plus, tam na minus więc wychodzi na zero. Zimą spada śnieg, który odbija promienie słońca i potem gdy przychodzi cieplejsza pora utrudnia nagrzewanie powietrza. Zimniejsze zimy to więcej śniegu i dłuższe jego topnienie. Więcej śniegu to także więcej pożywki dla lodowców górskich. Dla trwania lodowca mniejsze znaczenie ma to jak bardzo stopnieje latem, a większe ile urośnie zimą. Zmiany precesji wobec eliptycznej orbity powodują zatem, że na półkuli z przewagą lądów, co pewien czas lodowce łatwiej przybierają na wadze.

Zmiana elipsy
Ale eliptyczna orbita Ziemi wiąże się z drugim efektem - otóż stopień tego jak bardzo jest ona spłaszczona (ekscentryczność), nie jest stały. Oddziaływania planet powodują, że raz jest nieco bardziej wydłużona a raz nieco bardziej kolista. Jest to proces trochę nieregularny, ale można go opisać jako cykl długi na 100 tysięcy lat.Co to powoduje? 

Bardziej kołowa orbita to także średnio rzecz biorąc nieco większa odległość od słońca, co ma wpływ na nasłonecznienie całej planety. Ilość energii docierającej do Ziemi przez cały rok zmniejsza się wtedy w stosunku do stanu gdy orbita jest bardziej eliptyczna, o około 0,1%. Dodatkowo większa ekscentryczność orbity wzmacnia efekt klimatyczny związany z precesją osi. Okresy największej eliptyczności orbity bardzo dobrze nakładają się na okresy przerw między epokami lodowcowymi.

Zmiana pochylenia osi
Ale powróćmy do osi ziemi. Oprócz tego, że wykonuje ona w długim okresie obroty precesyjne, to dodatkowo nie jest stale przekrzywiona wobec orbity o taki sam kąt. Obecnie jest odchylona od kierunku prostopadłego o 23,5°, może jednak naprostować się do 21° lub bardziej przekrzywić do 24,5°.

Przekrzywienie osi ziemi przy jej stałym (w krótkim czasie) położeniu, powoduje dwa ważne efekty związane z naświetleniem - słońce nie pada dokładnie prostopadle na ląd tylko na równiku, lecz każdego dnia odchyla się od niego nieco na północ lub południe. W dniu przesilenia zimowego północnego, gdy oś jest najbardziej odchylona od słońca, świeci ono w zenicie 23,5° na południe od równika, a w dniu przesilenia letniego, 23,5° na północ. Dokładnie na równiku świeci w zenicie dwa razy do roku w równonoc. Linie maksymalnego odchylenia od równika to zwrotniki, a strefa między nimi, to strefa międzyzwrotnikowa. Jest ona najlepiej oświetlona a co za tym idzie najgorętsza.

Drugi natomiast efekt to istnienie stref polarnych. W dniu przesilenia zimowego oś ziemi jest odchylona w stronę przeciwną niż słońce, i to o kąt 23,5°. Obszar oddalony o tyleż od bieguna jest wówczas zacieniony całą dobę, panuje tam noc polarna, co stwarza idealne warunki dla wychładzania powietrza i powierzchni. W miarę upływu dni od przesilenia słońce zaczyna docierać coraz dalej aż w dniu równonocy pojawia się na samym biegunie. W związku z tym trwająca pół roku noc polarna występuje tylko na samym biegunie, wbrew częstemu mniemaniu, że tyle trwa noc za kołem podbiegunowym ogółem. Na polskiej stacji arktycznej Hornsund noc polarna trwa 3,5 miesiąca a nie 6.

Co takiego powoduje dla tych stref zmiana pochylenia osi? Gdy jest bardziej pochylona, strefa międzyzwrotnikowa się poszerza, toteż pasy dziennych górowań w zenicie oddalają się, a obszary po przeciwnej stronie niż aktualnie najlepiej doświetlane, widzą słońce pod nieco większym kątem. Efekt jest taki że tereny przyrównikowe nieco się ochładzają.
Z kolei przy biegunach większe obszary doznają zarówno nocy polarnej jak i dnia polarnego. Efektem ogólnym jest lekkie schłodzenie obszarów przyrównikowych i lekkie ocieplenie przybiegunowych, czyli większe wyrównanie temperatur globalnych.
Większe naprostowanie osi (zmniejszenie pochylenia) lekko ochładza tereny przybiegunowe a nagrzewa równikowe.

Nie miało by to znaczenia na planecie o równomiernym rozłożeniu lądów, ale w naszym przypadku najwięcej lądów znajduje się na północ od równika. A te, jak wspominałem, chętniej ulegają zlodzeniu niż morza.

Suma czyli jak rosną lodowce
Te cykliczne zjawiska różnie się na siebie nakładają, wywołując globalne lub lokalne zmiany ilości energii ze słońca. W najbardziej sprzyjającym układzie zmiany całkowitej energii sięgają do 10%.
Ochłodzeniom sprzyja sytuacja, gdy oś ziemi jest bardziej naprostowana (mniejszy kąt), gdy aphelium następuje gdy na półkuli z przewagą lądów jest zima i gdy orbita jest bardziej zaokrąglona, co ochładza ciepłą porę roku na całej planecie. Wówczas powierzchnia lodowców w górach i na wyżynach przyrasta i daje o sobie znać dodatnie sprzężenie zwrotne - więcej lodu to więcej odbitego słońca i mniejszy stopień nagrzania powietrza. Mniejsze nagrzanie powietrza to mniejsze topnienie i zwiększenie powierzchni lodowców. W przypadku grubych czap lodowcowych znaczenia nabiera też wzrost wysokości górnej części lodowca, którego szczyt dociera do chłodniejszych warstw atmosfery. 

Wszystkie te efekty powodują, że przy niewielkim wymuszeniu ochłodzenia związanym z cyklami nasłonecznienia, na lądach następują zmiany potęgujące efekt, i zwiększające ochładzanie. Duże ochłodzenie półkuli z przewagą lądów, na których lodowce narastają łatwiej niż na morzu, przekładają się na ochłodzenie klimatu globalnie.

Prześledzenie historii epok lodowcowych i okresów ciepłych przekonuje, że w dużym stopniu nakładanie się tych trzech cykli tłumaczy epizody ochłodzenia i ocieplenia, najlepszą korelację widać dla precesji i ekscentryczności orbity. Istnieją pewne rozbieżności, mogące wiązać się z procesami tektonicznymi czy położeniem Układu Słonecznego w galaktyce, ale w dużym stopniu tłumaczą dlaczego ocieplenia i ochłodzenia następują w pewnych określonych latach.

Jak będzie?
No właśnie. Te procesy zachodzą cały czas. 12 tysięcy lat temu zakończyła się dzięki nim epoka lodowcowa. Co zatem rysuje się w przyszłości? Coś takiego:

Niemal idealne nałożenie się peryhelium i zimy półkuli północnej, ulega rozstrojeniu. Już teraz są oddzielone o kilkanaście dni (przesilenie 22-23 grudnia, peryhelium 3-4 stycznia) a w miarę upływu czasu odchylenie będzie rosło.
Nachylenie osi ziemi wobec orbity zmniejsza się z szybkością 0,011* rocznie.
Kolistość orbity rośnie.

Wygląda zatem na to, że wszystkie efekty zmierzają ku ochłodzeniu. Obecny okres klimatyczny, holocen, rozpoczęty 12 tysięcy lat temu po zakończeniu epoki lodowcowej, osiągnął maksimum temperatur około 6 tysięcy lat temu. Od tego czasu średnie temperatury spadały. Lokalne minimum nastąpiło pod koniec średniowiecza i w renesansie, w okresie tzw. "małej epoki lodowcowej" gdy to swoje dołożyło słońce o wyjątkowo małej aktywności. Zgodnie z obliczeniami wymuszenia związane z cyklami Milankovicia powinny wywołać niezwykle powolny spadek temperatur globalnych. W ciągu ostatnich 100 lat byłby to spadek o 0,01K, właściwie trudny do zauważenia, w sumie można by było uznać klimat za stabilny. Dalsze ochładzanie następowałoby na tyle wolno, że ochłodzenie się klimatu Polski do obecnego w Szwecji zajęłoby kilkanaście wieków, a epoka lodowcowa pojawiłaby się dopiero za kilka tysięcy lat.

Zatem my i nasze prawnuki możemy spać spokojnie. Lądolód w Warszawie to rzecz która wprawdzie się zdarzy, ale wówczas gdy nie będzie już ani potomków którzy nas będą pamiętać, ani też pewnie i Polski.

Tymczasem...
Tymczasem wbrew przewidywaniom wynikłym z cykli zmian nasłonecznienia, w ciągu ostatnich 150 lat temperatura na ziemi wzrosła o 1 stopień. Jest to sytuacja bez precedensu, bo nie dość że następuje niezwykle szybko, to jeszcze wbrew wymuszeniom które w ciągu kilkuset ostatnich tysięcy lat regulowały klimat planety. Wygląda więc na to, że nie jest to zmiana naturalna. I jak na razie nie udowodniono aby odpowiadał za to czynnik w pełni naturalny, nie związany z destrukcyjnymi działaniami ludzkiej cywilizacji.


poniedziałek, 25 lipca 2016

Kiedy nadejdzie Era wodnika?

Idea Ery Wodnika zdobyła sobie dużą popularność w latach 60. stając się w dużym stopniu symbolem ogólniejszego poglądu, że świat musi przejść mentalną i duchową przemianę. I mimo upływu lat wciąż jest żywa, będąc podczepianą pod różne daty i zjawiska. Ale właściwie skąd się wzięła era Wodnika, i kiedy nadejdzie?

Aby zrozumieć o co w tym wszystkim chodzi, należy spojrzeć na Ziemię z innej perspektywy, mianowicie kosmicznej. Planeta będąca z grubsza kulą wykonuje dwa podstawowe ruchy - obrotowy wokół osi przechodzącej przez bieguny i obiegowy na orbicie wokół Słońca.
Oś obrotu Ziemi jest przekrzywiona, nie będąc prostopadłą wobec płaszczyzny orbity i wskutek efektu żyroskopowego zajmuje w przestrzeni stałe położenie, będąc nakierowaną w okolice Gwiazdy Polarnej w "ogonie" Małej Niedźwiedzicy. Jednym ze skutków tego położenia są różnice kąta pod jakim na powierzchnię pada światło słoneczne, a co za tym idzie sezonowe zmiany temperatury od lata do zimy. Gdy Ziemia znajdzie się w takim położeniu, że po stronie w którą celuje oś znajdzie się Słońce, północna półkula będzie lepiej oświetlona i zapanuje tam lato zaś na półkuli południowej zima. Szczególnym jednak przypadkiem jest sytuacja, gdy słońce ustawi się z prostopadle do linii osi. Promienie słońca równomiernie oświetlą całą planetę, będzie stało dokładnie w zenicie na równiku i na wysokości horyzontu na biegunach. Następuje to w momencie gdy na położenie słońca nasunie się punkt przecięcia płaszczyzny równika i płaszczyzny orbity. Istnieją dwa takie punkty a zatem są także dwa dni gdy pojawia się ta sytuacja.

Zauważalnym na ziemi efektem jest wówczas równonoc, a więc sytuacja gdy dzień i noc trwają tak samo długo. Względy symboliczne powodowały, że równonoc stała się bardzo ważnym dniem w wielu ludzkich kulturach. Była postrzegana jako czas przejścia, zmiany, zaś w pierwotnej umysłowości podobne miejsca i momenty zawsze uważane były za dobre do tego aby przesterować ścieżki losu we właściwą stronę. stąd liczne przesądy związane z rozstajnymi drogami, bramami, progami, graniami górskimi i mostami, stąd też szczególny kult czterech punktów kardynalnych - równonocy wiosennej, gdy po zrównaniu dni stają się coraz dłuższe, przesilenia letniego z najdłuższym dniem w roku, równonocy jesiennej będącej początkiem chłodnej połowy i przesilenia zimowego, najciemniejszego i najkrótszego dnia roku.

Drugim ruchem ziemi jest obieg wokół Słońca powodujący że z naszego punktu widzenie słońce zdaje się wędrować przez gwiazdozbiory. Te przez które przebiega jego pozorna wędrówka nazywane są gwiazdozbiorami zodiakalnymi i zgodnie z europejskim podziałem gwiazdozbiorów jest ich 13 (tym dodatkowym jest Wężownik, nie ujmowany przez astrologów).
Astrologowie dość arbitralnie podzielili sobie ekliptykę, czyli drogę pozornej wędrówki słońca przez gwiazdozbiory, na 12 równych części po 30 stopni kątowych. Tym co wyliczają w swych horoskopach nie jest więc położenie słońca na tle gwiazdozbiorów, bo te mają różne rozmiary,lecz na tle tych arbitralnych odcinków ekliptyki, nazywanych znakami zodiaku. Punktem zerowym od którego liczą się granice znaków zodiaku jest punkt równonocy wiosennej.

Jednak nakierowanie osi obrotu ziemi nie jest stałe na dłuższą metę. W ciągu bardzo długiego czasu wynoszącego około 25 tysięcy lat przedłużenie osi przesuwa się po pewnym kole, raz to zbliżając się raz to oddalając od różnych gwiazd. Efekt ten, nazywany precesją, skutkuje tym, że co kilka tysięcy lat inna gwiazda staje się tą Polarną, wskazującą na kierunek północny. Obecnie jest to Polaris w gwiazdozbiorze Małej Niedźwiedzicy, oddalona od przedłużenia osi o 0,8 stopnia kątowego. 4,7 tysięcy lat temu rolę tą pełnił Thuban w gwiazdozbiorze Smoka.

Zmiany nakierowania osi Ziemi, zmieniają też położenie w przestrzeni płaszczyzny równika, a co za tym idzie także punktu skrzyżowania z płaszczyzną orbity. W efekcie punkt na niebie w jakim musi być widoczne słońce w dniu równonocy przesuwa się wzdłuż ekliptyki, wędrując w ciągu 25 tysięcy lat przez gwiazdozbiory zodiakalne. Z przyczyn magicznym największe znaczenie przypisuje się punktowi równonocy Wiosennej, nazywanemu punktem Barana, bo w tym gwiazdozbiorze leżał w starożytności. Obecnie przesunął się już do Ryb i zmierza powoli w stronę Wodnika. Jego wędrówka powoduje też przesunięcie się po niebie astrologicznych znaków, będących odcinkami ekliptyki, w efekcie obecnie na tle gwiazdozbioru Panny znajduje się cały astrologiczny znak Wagi i czśsć znaku Skorpiona.
Efekt przesunięcia punktu równonocy zainteresował oczywiście astrologów ale w zasadzie aż do XX wieku nie przypisywano jego położeniu znaczenia - precesja punktu równonocy jest zbyt powolna aby miała znaczenie dla danego pokolenia. Dopiero pomysł, że jesteśmy już bardzo blisko punktu przejścia wzbudził zainteresowanie i stał się źródłem mitu o czasach duchowej przemiany.

Kiedy?
Z odpowiedzeniem na pytanie kiedy nastąpi to przejście jest problem, ze względu na to, że różni ludzie różnie liczą. W wielu opracowaniach astrologicznych popularny jest na przykład podział ekliptyki na 12 części równej długości utożsamianymi z nieruchomymi gwiazdozbiorami, z przejściami od ery do ery następującymi co 2000 lat. Próbuje się nawet dopasować to do historii, na zasadzie że w roku urodzenia Jezusa weszliśmy w wiek Ryb, co wiąże się z symboliką chrześcijan-ryb, w związku z czym w następny wiek powinniśmy wejść w roku 2000. Ponieważ rok ten minął próbuje się go przesuwać, ostatnio do 2012.
Taki sposób liczenia zawiera jednak ten mankament, że długość okresu precesji jest dłuższa (25 920 lat) niż zakłada, a gwiazdozbiory mają różne rozmiary. Gwiazdozbiór Skorpiona obejmuje tylko kilkanaście stopni ekliptyki a słońce przebywa na jego tle tylko przez 6 dni.

Trzeba zatem liczyć moment w którym punkt równonocy wyjdzie z obszaru jednego gwiazdozbioru a wejdzie w następny. I tu pojawia się kolejny problem, bo gdzie mamy ustalić granice między gwiazdozbiorami? Międzynarodowa Unia Astronomiczna wydzieliła obszary nieba mieszczące 88 gwiazdozbiorów, ale jest to granica ustalona na podstawie umowy. A nawet astrologowie nie są w stanie powiedzieć w jaki sposób "naturalnie" należałoby je oddzielać.
Zależnie więc od tego jak ustalimy przebieg granicy, różny będzie czas przejścia.

Aktualnie punkt równonocy znajduje się jeszcze dość głęboko w gwiazdozbiorze Ryb:

Najbliższą gwiazdą tworzącą rysunek gwiazdozbioru jest Lambda Piscum i punkt ten nadal się będzie do tej gwiazdy przybliżał. Minie ją około roku 2150, po czym będzie się przesuwał równolegle do granicy gwiazdozbiorów, ale wciąż zdecydowanie bliżej Ryb. Granicę tą osiągnie dopiero około roku 2600 i wtedy formalnie będzie można mówić o nowej epoce astrologicznej.

Bardziej naturalną granicą między gwiazdozbiorami wydaje się punkt dokładnie pomiędzy najbliższymi gwiazdami tworzącymi podstawowe rysunki sąsiednich gwiazdozbiorów, tak że po jego przekroczeniu punkt równonocy będzie bliżej następnego niż poprzedniego. Przy czym akurat w tym przypadku przebieg granicy ustalonej przez Unię Astronomiczną jest taki właśnie wypośrodkowany. Na poniższej przybliżonej konstrukcji widać że środki odcinków łączących gwiazdy Ryb i Wodnika są bliskie oficjalnej granicy, a linia środków przecina ekliptykę tylko nieco dalej od granicy, przez co punkt równonocy osiągnie to miejsce kilkadziesiąt lat później:
Wygląda więc na to, że niezależnie od tego jak liczyć, Era Wodnika zacznie się dopiero za kilkaset lat, a ci który twierdzą że to już albo za kilka lat zwyczajnie piszą bzdury.

A co dalej?
Posługując się programem Stellarium symulującym widok nieba dla zadanej daty, sprawdziłem jak wygląda przyszłość Punktu Równonocy.

Na początek wejście w gwiazdozbiór Wodnika:
Data jest przybliżona. Różnica o kilka lat daje niewielkie przesunięcie.

Następnie rok  w którym punkt wejdzie w gwiazdozbiór Koziorożca:
A tu wejście w Skorpiona:


czwartek, 12 maja 2016

50 nazw śniegu?

Wśród popularnych mitów, przekazywanych z ust do ust faktoidów i ciekawostek, zaszczytne miejsce zajmuje przekonanie o niesamowitej ilości słów określających różne rodzaje śniegu u Eskimosów. Zwykle służy do uwypuklenia różnic kulturowych lub do potępienia współczesnego Europejczyka, który oderwał się od rytmu przyrody i jego ubogość duchową ma unaoczniać porównanie "eskimosi mają X słów na określenie śniegu a my tylko jedno - jak to o nas świadczy?".


Ile wynosi to X to już zależy od źródła, na zachodzie w krajach anglojęzycznych utrwaliła się formuła z 50 słowami, w polskim internecie panuje duża dowolność; jest mowa o 40-50 ale bardzo popularna jest wersja ze 100 słowami a niektóre portale chcące olśnić czytelnika piszą o 250-400 słowach.

Mit ten jest bardzo stary. Jego początki można znaleźć w pracy Franza Boasa na temat Inuitów z roku 1911. Zauważa on tam, że warunki lokalne mają duży wpływ na język i dla przykładu podaje, że Inuici mają trzy słowa na określenie śniegu: aput czyli śnieg na ziemi, quana czyli śnieg padający i piqsirpoq czyli śnieg zwiewany oraz qimuqsuq czyli zaspa  - a Anglicy tylko jedno.
Pogląd ten został zacytowany w popularnym artykule Benjamina Whorofa z 1940 roku w wersji, że Eskimosi mają wiele określeń odmian śniegu, z czego podał 7 ale nie podał tych słów tylko co miały znaczyć. Nie precyzyjne określenie "wiele słów" zaowocowało tym, że kolejni autorzy opisujący to przekonanie podawali coraz większe liczby aż w latach 70. utrwaliła się wersja z 50 słowami, choć czasem pojawiała się liczba 100 słów.[1]

Warto zauważyć, że w tym przekonaniu czają się pewne ukryte założenia - pierwsze, że istnieje jeden język eskimoski, a drugie że chodzi o takie słowa jak w znanych nam językach, zaś kolejne to założenie, że chodzi o nazwy rodzajów śniegu. Tymczasem po pierwsze wyróżnia się pewną ilość języków eskimo-aleuckich i liczne lokalne dialekty. Jeśli brać znaczące to samo ale różniące się między sobą słowa z poszczególnych języków, to rzeczywiście otrzymamy poważną ilość, ale to trochę tak jakby mówić o języku "słowiańskim" i na dowód zróżnicowanej leksyki zbierać do kupy słowa z języków polskiego, czeskiego, białoruskiego etc.

Problemem jest też założenie, że odnalezione różne wyrazy są różnymi słowami. W odróżnieniu od języka angielskiego języki eskimoskie są aglutynacyjne, a więc posiadają pewną liczbę rdzeni do których dodaje się końcówki, przedrostki, przyrostki oraz często łączy się rdzenie tworząc wyraz, zastępujący szersze wyrażenie. W efekcie otrzymujemy pozornie odmienne "słowa" będące właściwie gramatycznymi formami rzeczowników i czasowników, czasem ich złożeniami.
Ślad takiej cechy widać zresztą w języku polskim, charakteryzującym się silną fleksją. Odmiana czasownika wygląda tak, że w słowie zawiera się temat, do którego dodaje się końcówki, a czasem następuje też rozszerzenie tematu (temat+ końcówka traktowany jak osobny temat, do którego dodaje się nową końcówkę). Takim aglutującym przypadkiem może być "widziałybyśmy" - temat "widzia" z cechą czasu przeszłego "ł" i końcówką określająca rodzaj żeński "y" tworzą temat rozszerzony "widziały" który może funkcjonować jak osobne słowo; do tego partykuła określająca tryb niedokonany "by" i końcówka osobowa "śmy" precyzująca, że dana osoba mówi o więcej jak jednej osobie, ale w tym o sobie. Taka wersja czasownika zastępuje równoważne stwierdzenie "my byśmy widziały".[2]

W językach eskimoskich zlepianie może zachodzić jeszcze dalej, tak że tworzone wyrazy łączą w sobie wiele rdzeni i stają się równoważne dłuższym wyrażeniom. Wyraz "Pariliarumaniralauqsimanngittunga" to w rzeczywistości jedno zdanie, znaczące "Nigdy nie powiedziałem, że chcę jechać do Paryża"[3] Na podobnej zasadzie tworzone są wyrazy będące opisami form lub zjawisk związanych jakoś ze śniegiem czy lodem. Mieszkańcy wschodniej Grenlandii używają jednego słowa "siku" aby nazwać lód na morzu. Słowo to jest używane potem we wszystkich określeniach typu "lód jaki" zapisywanych zgodnie z gramatyką jako jeden wyraz. Cienki lód to "sikuaqu", topniejący lód to "sikurluk", pak lodowy to "sikursuit".
Oznacza to zatem, że liczba eskimoskich słów zależy od tego co uznamy za słowo.

Kolejny problem to zakładanie, że nazwy dotyczą śniegu jako takiego, a nie form jakie on przybiera. W języku polskim istnieje dużo słów na określenie form śniegowych i lodowych, inną formą jest zaspa, inną nawis, inną półka śnieżna, inną deska śniegowa; czym innym jest zawieja, czym innym zamieć, czym innym lawina. trudno jednak wliczać te słowa jako "nazwy różnych rodzajów śniegu" bo nie różnicują one materiału wedle jego właściwości tylko wedle miejsca i postaci występowania, a w przypadku zjawisk także wedle sposobu zachowania. Wyliczane przez słowniki i cytowane w niektórych powtarzających mit artykułach dziesiątki eskimoskich słów śniegopochodnych to zatem w większości złożenia, nazwy form śnieżnych, formy gramatyczne i nazwy zjawisk śnieżnych.

Mit ten od samego początku funkcjonuje w formie, która przeciwstawia eskimoskiej wielości angielską ubogość. Już pierwszy autor mówiący o trzech słowach na określenie śniegu, twierdził że w języku angielskim funkcjonuje tylko jedno słowo "snow" i dowodzi to wpływu warunków lokalnych na język. W rzeczywistości w języku angielskim znaleźć można wiele słów na określenie różnych rodzajów śniegu. Forma podstawowa to "snow"; deszcz ze śniegiem to "sleet" (zwłaszcza w odmianie australijskiej i kanadyjskiej), suchy zgranulowany śnieg to "corn", ziarnisty ale świeży śnieg, który przeszedł nadtopienie i przemarznięcie to "névé ", który po przetrwaniu sezonu tworzy utrzymujący się w górach bardziej zbity "firn". Błoto śniegowe to "slush". Brudny, nadtopniały śnieg, zwłaszcza miejski to "snirt". [4]
Podobny mit funkcjonuje na temat słowa "miłość" które ponoć ma wiele odmian w języku greckim (słyszałem też wersję z francuskim) a ponoć tylko jedną w angielskim, co ponoć ma odzwierciedlać jak mało romantyczni są anglofoni.

A jak rzecz wygląda w języku polskim? Ze względu na klimat mamy do czynienia ze śniegiem wystarczająco często, aby powstały dla niego różne określenia. Jedną z prób podsumowania polskich nazw śniegu jest praca Joanny Szadury, którą będę tu cytował, wybierając pojedyncze słowa [5].

Powszechnie znanych jest kilka nazw opadów śnieżnych lub rodzajów pokrywy śnieżnej (niezależnie od nazw form ukształtowanych ze śniegu). Podstawowa to po prostu śnieg, opad atmosferyczny w formie drobnych kryształków lodu i ich nie zbitych skupień. Ale śnieg może padać w różnych formach - w formie pojedynczych lub częściowo zlepionych ale płaskich cząstek jest nazywany płatkami; drobne białe kulki o porowatym wnętrzu, odbijające się od podłoża to krupa (czyli kasza).
Śnieg świeżo spadły, bardzo miękki i napowietrzony to puch, puchem lub puszkami nazywane są też bardzo miękkie spadające płatki.
Jeśli chodzi o rodzaje pokrywy śnieżnej, poza świeżo spadłym puchem, znany jest jeszcze firn to jest śnieg zleżały, częściowo nadtopiony i złożony z małych nie połączonych grudek, narciarze i taternicy mówią też o gipsie czyli zleżałym, twardym, suchym śniegu, zaś pokrywa z twardą, częściowo zlodowaciałą warstwą na powierzchni to szreń. Przypadkiem na granicy między formą śniegu a formą lodową jest lepa, czyli warstwa śniegu który spadł do wody i nie roztopił się ani nie zamarzł (tej nazwy Szadura nie wymienia).
Myśliwi dodatkowo wyróżniają ponowę to jest warstwę śniegu świeżo spadłego, gładkiego, na której dobrze odciskają się tropy zwierzyny.
Pozostałe pospolite nazwy to określenia złożone z dwóch lub trzech słów, na zasadzie "śnieg x-owy" lub "y śnieżny", na przykład "czerwony śnieg", "śnieg zleżały", "śnieg suchy" "zaspa śnieżna" itp.

Oprócz tych pospolitych, często spotykanych, wyróżniono też słowa pochodzące z gwar i dialektów języka polskiego*. Tak jak posługujący się mitem o 50 słowach traktują języki eskimoskie jako całość, tak też i my możemy uznać, że nazwy z poszczególnych regionów są słowami przynależnymi ogółem do języka polskiego. A wówczas, gdyby je dokładnie policzyć, okazałoby się że jest ich również całkiem sporo. Wymienię tylko te które są pojedynczymi słowami:

- mąknisko, piarzëdło, polatawa, przëpruszka, miałczëzna - sypki, drobny, suchy śnieg
-  pióra, fledry, szatory (czyli szmaty), szwatoły, flafory, flachcie, fafeły (czyli kudły włosów), lopy, bałwany, chochoły, baby - lepkie płaty padającego śniegu
- żelãzniãk, mrozicha - zlodowaciały, twardy śnieg
- macz, mokrawa, trzap, ćpa, plusk, pluskotnica, brëzy, gizdraga - mokry, rozpryskujący się śnieg padający z deszczem
- chlapa, chlapanina, chlapaczka, chlaptaczka, chlaptula, szląp, cap, cziaplecka, czaplec, mitka - mokry, topniejący śnieg
- przypirsek - pierwszy śnieg

Jak widać jest tego sporo. Wraz z wymienionymi wcześniej nazwami ogólnymi mamy tutaj 46 słów na określenie samego tylko śniegu, gdyby dodać jeszcze rzadsze określenia narciarskie, typu "boraks" czy "sztruks" (śnieg ubity ratrakiem) doszlibyśmy do 50. W większości są to synonimy, czyli różne słowa na określenie tego samego. 
-----------------
* Szadura cytuje dużo nazw kaszubskich, przy czym jedni językoznawcy uznają kaszubski za język zbliżony do polskiego a inni za dialekt. 

[1] http://users.utu.fi/freder/Pullum-Eskimo-VocabHoax.pdf
[2]  http://free.of.pl/g/grzegorj/gram/koniugp.html
[3]  https://pl.wikipedia.org/wiki/Inuktitut
[4] https://en.wikipedia.org/wiki/Types_of_snow
[5] Joanna Szadura, Sposoby nazywania przedmiotu jako narzędzie profilowania jego wyobrażenia bazowego,  Etnolingwistyka (27) 2015, s. 129-145 (PDF)

czwartek, 31 lipca 2014

Na ile jest oszczędna żarówka energooszczędna?

Niedawna akcja Godzina dla Ziemi symbolicznie przypomniała to, co i tak było nam wiadome - że prąd dobrze jest oszczędzać. I podobnie jak inne antykonsumpcyjne akcje, ta zyskuje duże poparcie i prawie zerową skuteczność. Każdy wie, że prąd trzeba oszczędzać, więc niech to robią inni.

Jest jednak kwestia wiążąca się z oszczędzaniem, wokół której narosło wiele mitów - a jak bardzo są oszczędne żarówki energooszczędne? Bo mówi się, że częste włączanie i wyłączanie tylko bardziej szkodzi niż pożytkuje...

Żarówka klasyczna zgodnie ze swoją nazwą żarzy się. Składa się ze szklanej banieczki wypełnionej rozrzedzonym gazem obojętnym, i drucika z trudnotopliwego materiału - w pierwszych żarówkach Edisona było to przewodzące włókno węglowe, potem Auer wprowadził osm a dziś używa się stopów wolframu.  Drucik przewodzący jest bardzo cienki i zgodnie z prawem oporności, mając mały przekrój wykazuje duży opór elektryczny i silnie się nagrzewa, aż do świecenia.
Problemem takiej żarówki jest jednak to, iż podgrzanie stanowi wyjątkowo nieefektywną metodę wytwarzania światła - spośród energii zużytej przez żarówkę na wytworzenie światła przypada tylko 1-5%, reszta jest uwalniana jako podczerwień lub przekazywana jako ciepło. Wydajność tą można zwiększyć podwyższając temperaturę, lecz wtedy obniża się żywotność żarówki wywołana parowaniem wolframu.
Dodatek halogenu do gazu pozwala zmniejszyć te straty i podwyższyć temperaturę, dzięki czemu lampy halogenowe zużywają mniej energii na wydzielenie światła tak samo jasnego.

A jak działają kompaktówki?
Są to świetlówki składające się z rurki wypełnionej oparami rtęci. Przyłożenie wysokiego napięcia do końców rurki powoduje jonizację par pierwiastka - wzbudzone za sprawą zderzenia z elektronami atomy rtęci powracają do stanu podstawowego, wypromieniowując energię w formie ultrafioletu. Ultrafiolet pada na luminofor pokrywający wnętrze rurki, który naświetlony ultrafioletem zaczyna fluoryzować światłem białym. Bardzo niewiele energii jest przekształcane na ciepło, dlatego świetlówki nie nagrzewają się tak jak żarówki. Wydajność energetyczna przekształcenia pracy w światło wynosi zależnie od rodzaju 8 do 12 %, niektóre typy do 15%. Oznacza to, że na wytworzenie światła o takim samym natężeniu, świetlówka zużywa 4-5 razy mniej energii. Świetlówka o jasności opowiadającej żarówce 60 W zużywa 12-15 W.
Ich podstawową wadą jest zawartość rtęci, przez co nie powinno się ich wyrzucać do zwykłych śmietników, a w razie rozbicia w domu zebrać resztki do szczelnego woreczka i przewietrzyć mieszkanie. Z drugiej strony ilość potrzebnej rtęci została w ostatnich latach zminimalizowana do kilku miligramów - kiedyś czytałem książkę o doświadczeniach fizycznych z lat 70., w której fizyk jako przykład obserwacji bezwładności podawał ruch... kropel rtęci w świetlówkach oświetlających wagoniki metra, czyli że dawniej musiało jej być w świetlówce na tyle dużo że było naocznie zauważalna.

Prąd rozruchu (inrush current)
Tym co wzbudza największe kontrowersje i co stało się źródłem mitu o włączaniu, jest dla świetlówek prąd rozruchu. Jest to prąd pobierany w momencie włączenia, potrzebny do rozruchu urządzenia, mający postać nagłego ale chwilowego skoku natężenia pobieranego prądu. Jest to związane z koniecznością zainicjowania odpowiednich procesów w urządzeniu - w kondensatorach jest to prąd ładowania, czyli rozkładanie ładunku na powierzchni okładki. Wysoki prąd rozruchu mają na przykład żarówki - w pierwszym momencie, gdy włókno jest jeszcze zimne, ma dosyć wysoką przewodność elektryczną, toteż przez chwilę następuje duży przepływ energii  a prąd może osiągać wartość do kilkunastu amperów; potem włókno rozgrzewa się i zaczyna wykazywać duży opór.

Podobna sytuacja występuje w świetlówkach. Prąd rozruchu dla świetlówek kompaktowych to ok. 7-10 A. Ile jest to energii? Cóż, możemy to przeliczyć na moc, czyli waty. Moc P to napięcie U razy prąd I czyli:
P= U*I
Wiedząc że prąd w gniazdku to w Polsce 230 V i przyjmując wartość prądu rozruchu za 10A, możemy policzyć:
230V*10A=2300 W = 2,3 kW
Jak więc widzicie, pobór prądu jest gigantyczny. Z tego też powodu często się mówi że gdy świetlówka jest często włączana i wyłączana, to zżera więcej prądu niż zaoszczędza, przez co lepiej jest ją zostawić zapaloną niż włączać na krótko.
Jednak tym co dla nas jest najważniejsze, to nie pobór prądu, tylko koszty, a liczniki zliczają prąd w kilowatogodzinach, a więc liczą w ilość prądu pobraną w czasie. To ile kWh zużyje świetlówka na rozruchu,. zależy więc od tego jak długo ten rozruch trwa. Wraz z przestrogami przed częstym włączaniem po świecie krążą różne czasy - jedni mówią o kilku sekundach, inni o minucie a parę razy słyszałem że zwiększony pobór trwa całe pięć minut. Wystarczy jednak dobrze poszukać aby przekonać się, że jest to czas bardzo krótki. Nie minuta, nie sekunda ale zaledwie kilka milisekund. Zwykle, zależnie od typu świetlówki, jest to od 1 do 5 milisekund.[1] Impuls rozruchowy to nie jest to samo co czas rozgrzewania się świetlówki, w którym stopniowo osiąga ona właściwą jasność - w momencie pojawienia się pierwszego światła rozruch już ustał, teraz jedynie musi odparować więcej rtęci aby natężenie ultrafioletu było odpowiednie.

Jak łatwo się domyśleć, nawet gigantyczny pobór prądu w ciągu ułamku sekundy przełoży się ostatecznie na małe zużycie, liczone przez liczniki w kilowatogodzinach. Przyjmijmy wyliczoną wartość prądu rozruchu i przyjmijmy że impuls ten trwa 5 ms. 

5 ms = 0,005 s = 0,000083 h

2,3 kW * 0,000083 h = 0,00019 kWh

Oznacza to że świetlówka z bardzo dużym prądem rozruchu, ale trwającym ułamek sekundy, wywoła zużycie prądu obciążające naszą kieszeń o setne części grosza. To zupełnie niezauważalne. Tak na prawdę nawet jeśli świetlówka jest w miejscu, w którym co chwila się ją zapala i gasi, to zgaszenie jej na sekundę wywoła większą oszczędność energii, niż zużycie w momencie zapalenia.
Internetowe porady, mówiące, że lepiej żeby się długo paliła, niż żeby była kilka razy włączana są zatem szkodliwe.

Jeszcze wyższe prądy rozruchu mają lampy LED, sięgające w impulsie do 100-200 A. Przy tak wysokich skokach trzeba brać pod uwagę skoki poboru przy włączaniu na raz większej ilości lamp, bo automatyczne bezpieczniki mogą się wyłączać biorąc to za zwarcie.

Tak więc świetlówka energooszczędna naprawdę oszczędza.
------
*  http://www.wmae.pl/userfiles/file/Baza%20wiedzy/Publikacje/swietlowki_generatorem_oszczednosci.pdf
[1] http://www.electrical-installation.org/enwiki/Electrical_characteristics_of_lamps

poniedziałek, 11 listopada 2013

Różaniec kontra bomba atomowa - cuda w Nagasaki i Hiroshimie

Jeśli myślicie, że będzie to wpis ewangelizacyjny, to grubo się mylicie.

Chrześcijaństwo przybyło do Japonii wraz z pierwszymi europejczykami, spotkało się z dosyć entuzjastycznym przyjęciem - praca misyjna Franciszka Ksawerego i innych Jezuitów doprowadziła do konwersji tysiące Japończyków. Jednak oficjalne władze odnosiły się do chrześcijaństwa chłodno. Nowa religia godziła w wielowiekowe tradycje. Japońscy bogowie mieli zarówno dobre jak i złe cechy, katolicyzm zrównywał wszystkich nazywając ich demonami, w dodatku ówczesna ostra interpretacja "poza nami nic" w zasadzie spychała wszystkich nieochrzczonych przodków, czczonych w domowych ołtarzykach, do piekła. Inną kwestią były polityczne wpływy chrześcijan - Europa ostrzyła sobie zęby na Azję, szukając miejsc do kolonizacji. Japonia wprawdzie stawiała temu opór, ale wraz z działalnością misyjną rosły wpływy europejczyków. Misje stały się też centrami handlu między kontynentami, co z czasem doprowadziło do sporu między Portugalią a Hiszpanią o to czyi duchowni mają prawdo do kontynuowania działalności (a tym samym który kraj ma utrzymywać handel). Ostatecznie prawa wyłączności przypadły Portugalii.
Jedną z pierwszych utworzonych diecezji, była ta w portowym mieście Funai, dziś znanym jako Nagasaki. Przez pewien czas jezuici pełnili w nim rzeczywistą władzę polityczną, zaś z całej Japonii ściągały tam rzesze chrześcijan. Ale taki spokojny stan nie mógł trwać długo.
Gdy generał Hideyoshi przejął władzę nad dopiero co zjednoczonym krajem, zwrócił uwagę na chrześcijan stanowiących zagrożenie dla stabilnych rządów. Nie tylko rozbijali strukturę klasową i wnosili elementy obce kulturowo, ale też zdobywali realną władzą zależną od Europy, pozwalając sobie na handel niewolnikami czy też podobno przymusowe chrzty. Wykorzystując za pretekst wieść, że kapitan rozbitego europejskiego statku rzekomo wyjawił, iż chrześcijanie przygotowują się do inwazji na Japonię, wydał edykt zakazujący nowych chrztów i nakazujący misjonarzom opuścić wyspy. Gdy ci nie podporządkowali się, nakazał ich schwytać i pokazowo zamęczyć przez przybijanie do krzyży i dźganie włóczniami. Zmarli stali się znani jako 26 męczenników z Nagasaki, zaś chrześcijaństwo zeszło do podziemia.

Japońscy chrześcijanie, oderwani od europy i zmuszeni do ukrywania się (za czasów Szogunatu ujawnieni chrześcijanie byli więzieni i torturowani), przyjęli ciekawą formułę, będącą w pewnym stopniu połączeniem pewnych dawnych elementów i maskowania się, stając się znani jako Kakure Krishitan.
Aby móc praktykować obrządek ale nie być zadenuncjowanymi, umieszczali w domach buddyjskie ołtarzyki, na odwrotnej stronie, obracanej na co dzień do ściany, mające wyryty krzyż i Chrystusa. Figury świętych i Maryi z dzieciątkiem odlewano w takiej formie, aby były zbliżone do wyglądu świętych buddyjskich. Modlitwy upodobniono w brzmieniu do mantr. Biblię przekazywano ustnie, tłumacząc pewne elementy na japońskie odpowiedniki.

Równocześnie jednak zmianie uległ obrządek. W europejskie kanony wpleciono dużą ilość elementów tradycji, przez co ukryte chrześcijaństwo zbliżyło się do kultu przodków, gdzie zamiast zmarłych członków rodziny kultem obdarzano pierwszych męczenników. Kult w takiej formie przetrwał bardzo długo, koncentrując się w okolicach Nagasaki, aż do połowy XIX wieku kiedy to poluzowano zakazy i pozwolono chrześcijanom wyjść z podziemia.
W tym samym czasie z europy przybyli misjonarze zarówno katoliccy, jak i protestanccy czy prawosławni. Pod koniec tego wieku w niemal w całości chrześcijańskiej wsi Urakami na obrzeżach Nagasaki, zbudowano pierwszą katedrę w stylu europejskim z dwiema wieżami.
W latach 30. do Japonii przybył Ojciec Kolbe, który przyczynił się do odnowy i wzrostu wspólnoty. Dziś chrześcijanie stanowią jednak ok. 1% ludności Japonii.

Uczestnictwo Japonii w II wojnie światowej oraz ataki na amerykańską flotę doprowadziły do jednych z najgorszych ataków w historii wojen. Najpierw naloty dywanowe wywołały pożar Tokio, zabijając około 120 tysięcy osób, aż wreszcie użyto najpotężniejszej broni - bomby atomowej.
Na Hiroshimę spadła niewielka i jak na późniejsze osiągi, raczej słaba bomba, nazwana żartobliwie Little Boy. Eksplodując 6 sierpnia 1945 roku, na wysokości 500 metrów nad centrum miasta, w jednej chwili burzyła i spaliła większość, przeważnie drewnianych budynków w mieście, zabijając ponad 70 tysięcy osób, a wielu skazując na ciężkie obrażenia i chorobę popromienną. Trzy dni po tym bomba Fat Man eksploduje nad miastem Nagasaki, zabijając co najmniej drugie tyle osób. Przerażony cesarz kilka dni później decyduje się wycofać z działań wojennych. Najkrwawsza wojna w historii świata wkrótce ma się zakończyć.

Wokół tego czy ataki na prawdę były potrzebne, i czy nalezy uznać je za uzasadnione działania czy raczej zbrodnię wojenną, do dziś trwają zażarte spory. Ja jednak skupię się na innym wątku - podczas ataków zginęło wielu chrześcijan, wielu też przetrwało go. Tymczasem na rozmaitych stronach internetowych krąży opowieść o cudzie niewytłumaczalnego przetrwania katolików odmawiających różaniec. Wpis będzie próbował zweryfikować te popularne twierdzenia i porównać ze zdarzeniami rzeczywistymi.

Hiroshima
Cud w Hiroszimie jest o tyle szczególny, że w miarę upływu czasu staje się coraz cudowniejszy. W podstawowej wersji przedstawiua się następująco - po wybuchu bomby atomowej wszyscy znajdujący się w pobliżu centrum zginęli. Ale zdarzył się cud - niedaleko epicentrum przetrwało ośmiu duchownych katolickich, którzy w tym czasie odmawiali różaniec. Zwykli Japończycy zginęli, katolicy odmawiający różaniec przetrwali - zatem obroniła ich modlitwa. Przykładową formułę cytuję poniżej:

Na sześć miesięcy przed atomowym atakiem lotnictwa USA w Hiroszimie i Nagasaki pojawiło się dwóch mistyków, którzy trzem milionom katolików głosili konieczność nawrócenia, odmawiania Różańca i pokuty jako jedynego ratunku przed czekającymi dniami nieszczęść. Nawoływali oni japońskich katolików, aby przygotowali się, żyli w stanie Łaski Uświęcającej, często przyjmowali Sakramenty Święte, nosili sakramentalia, byli ostrożni z kim obcują, a w swoich domach trzymali poświęconą wodę i świecę (gromnicę) i odmawiali codziennie Różaniec (przynajmniej jedna część).
    Po atomowym ataku okazało się, że:

- w Hiroszimie bomba została zrzucona o 5 mil od zaplanowanego celu i wylądowała w samym centrum społeczności katolickiej; (...)


Rankiem, 6 sierpnia 1945 r., po odprawionej Mszy Św. ojciec Schiffer właśnie zabierał się do śniadania. Kiedy zanurzył łyżeczkę w świeżej połówce grejpfruta, coś nagle błysnęło. Początkowo duchowny pomyślał, że pewnie eksplodował tankowiec w porcie. W końcu Hiroszima była głównym portem, w którym japońskie łodzie podwodne uzupełniały paliwo. Potem, jak powiedział ojciec Schiffer: "Nagle potężna eksplozja wstrząsnęła powietrzem. Niewidzialna siła uniosła mnie w górę, wstrząsała mną, rzucała, wirowała niczym liściem podczas jesiennej zawieruchy."
    Gdy ojciec znalazł się na ziemi i otworzył oczy, zdał sobie sprawę, że wokół jego domu nie ma nic. Wszystko zostało zniszczone. Tymczasem on miał zaledwie niewielkie zadrapania z tyłu szyi.

    Nieliczna wspólnota, licząca ośmiu jezuitów, do której należał ojciec Schiffer, mieszkała w domu blisko kościoła parafialnego, oddalonego jedynie o osiem budynków od centrum wybuchu. W tym czasie, kiedy Hiroszima była pustoszona przez bombę atomową, wszyscy jezuici zdołali uciec nietknięci, podczas gdy każda inna osoba znajdująca się w odległości do półtora kilometra od centrum wybuchu natychmiast umierała.

    Dom, w którym mieszkali katoliccy duchowni, stał na swoim miejscu, podczas gdy wszystkie inne budynki rozpadły się niczym domki z kart.

    W czasie, kiedy to się zdarzyło, ojciec Schiffer miał 30 lat. Ten jezuita nie tylko przeżył, ale cieszył się również dobrym zdrowiem przez następne 33 lata.

    W jaki sposób kapłan i pozostali misjonarze mogli przeżyć wybuch atomowy, który spowodował śmierć wszystkich innych w promilu dziesięciu kilometrów od epicentrum wybuchu, a katoliccy duchowni byli oddaleni od niego zaledwie o jeden kilometr? Jest to absolutnie niewytłumaczalne z naukowego punktu widzenia.[1]
 Kolejne wersje dodają jeszcze inne cudowne szczegóły - budynek w którym mieszkali duchowni był nietknięty, nie pękła żadna szyba, nie spadła żadna dachówka, trawa nie spaliła się, nie zwiędły pomidory w ogródku, nawet kot siedzacy na ganku nie doznał żadnych obrażeń. Po prostu szklany klosz. A jak było?

Na początek rozprawię się z pierwszą nieprawdziwą informacją - bomba spadła dokładnie tam gdzie miała. Na przepływającej przez Hiroshimę rzece znajduje się wyspa, przez którą poprowadzono szeroki most Aioi oryginalnej konstrukcji - w kształcie litery T, a więc oparty na dwóch brzegach i z odchodzącą od środka odnogą na wyspę. Jego kształt jest dobrze widoczny z dużej wysokości i dlatego został ustalony jako punkt orientacyjny. Bomba wybuchła nad szpitalem w dzielnicy na brzegu rzeki 170 metrów od mostu; nie było żadnego nieplanowanego zboczenia o 5 mil.

Czy na prawdę każdy kto był bliżej niż półtora kilometra od centrum musiał zginąć?
Osoby które zostały dotknięte atakami jądrowymi są znane w Japonii jako Hibakusha, i zazwyczaj przysługują in renty lub wsparcie leczenia chorób związanych z doznaniami, są też żywymi świadkami historii dlatego stara się zebrać ich relacje aby odtworzyć tamte zdarzenia. Dzięki takim projektom dysponujemy opisami przypadków osób które przetrwały wybuch, często ze znaną odległością od miejsca wybuchu. Ostatnie badanie na ten temat, gdzie porównywano zeznania ze zdjęciami lotniczymi po wybuchu, pozwoliły określić położenie 540 osób będących w chwili wybuchu bliżej niż kilometr od epicentrum! [2]
20-letnia Akiko Takakura pracowała w banku zaledwie 300 metrów od epicentrum. Podmuch który wpadł przez okno przerzucił ją na drugi koniec pomieszczenia. Gdy odzyskała przytomność, pomogła kilku rannym pracownicom. Na ulicach miasta niemal została wessana przez ogniste tornado, które przebiegło tuż obok, opalając jej jedno ucho. Poza tym i oprócz pokaleczenia pleców szkłem, nic więcej się jej nie stało.[3]
15-letnia Taeko Temarae była w centrali telefonicznej pół kilometra od wybuchu, gdzie w ramach mobilizacji skierowano uczniów. Po wybuchu została przygnieciona ścianą, udało się jej jednak wyczołgać na zewnątrz. Wraz z grupą kilku innych uczennic i z nauczycielem przepłynęła przez rzekę do osiedla gdzie miał stać jej dom. Doznała drobnych ran na nogach i ramionach, oraz stłuczeń na twarzy.[4]
Znanym przykładem wręcz zbiorowego przetrwania, są pasażerowie tramwaju jadącego około 750 metrów od epicentrum. Z prawie setki, przeżyło dziesięć osób, spośród których znane są relacje siedmiu.[5]

16-letnia Akira Onogi mieszkała 1,2 km od epicentrum. Ich dom stał bardzo blisko murowanego magazynu, którego wysokie mury osłoniły dom przed falą uderzeniową. Gdy zaskoczona pięcioosobowa rodzina wyszła na zewnątrz, zobaczyli że wszystkie inne domy na ich ulicy zostały zniszczone.[6]
17-letnia Hiroko Fukada pracowała w biurze komunikacji pocztowej 1 km od epicentrum. Pamięta jasny rozbłysk i huk od którego wyleciały szyby. Gdy wraz z pracownicami wyszła na zewnątrz, zobaczyła zniszczenia i wielu rannych ludzi. Poczuła się nawet zakłopotana tym, że sama nie została choćby draśnięta. Pożar miasta był tak intensywny, że wraz z innymi udała się w stronę rzeki - nie było to zbyt bezpieczne miejsce, woda była ciepła a po powierzchni pływały na wpół spalone ciała. Próbowała wpław dostać się do dzielnicy w której mieszkała. Gdy była już na środku rzeki zaczęły na nią opadać gorące przedmioty uniesione silnym prądem pożaru. Zanurzyła więc twarz w wodzie i wówczas woda zaczęła wirować, niemal jej nie topiąc. Jak się potem okazało przez rzekę przeszło wtedy ogniste tornado zrodzone z burzy ogniowej nad zniszczonymi dzielnicami. Ostatecznie dopłynęła na miejsce i zaczęła szukać rodziny. Wybuch przeżył też jej starszy brat, który podczas akcji wyburzania budynków dla poszerzenia ulic, w trakcie eksplozji przebywał pod betonowym dachem, zaś młodszy przeżył pod gruzami zawalonej szkoły podstawowej.[7]

Zatem tak blisko wybuchu można było przeżyć - warunkiem było jednak posiadać jakąś osłonę, a więc dach, mur osłaniający o strony wybuchu, budynek czy nawet innych ludzi obok. W tej sytuacji historia duchownych nadal jest niezwykla, ale przestaje być tak cudowna. Ale idźmy dalej.
W którym dokładnie miejscu znajdowali się duchowni? W Hiroshimie było wówczas kilka kościołów, ale szukając po nazwiskach odnalazłem informację, że ojciec LaSalle przetrwał wybuch w kościele parafii Nobori-Cho, położonym 1,5 km od epicentrum[8] Kościół został po wojnie odbudowany w stylu modernistycznym z elementami sztuki japońskiej i dziś znany jest jako Katedra Pokoju .
Chm... Jeśli do kilometra od epicentrum przeżyło 500 osób, a ojcowie znajdowali się 1,5 km od tego miejsca, to mieli całkiem spore szanse.
Jest kilka źródeł, które mogą pomóc nam ustalić rzeczywisty przebieg wydarzeń. Najlepsze są oczywiście relacje samych duchownych. Jednym z nich był Ojciec Kleinsorge.

 Jest on znany na całym świecie jako jeden z bohaterów reportażu "Hiroshima" Johna Hersey'a. Ta niewielka, wydana w 1946 roku, opowiadała w  częściowo fabularyzowanej formie historie sześciu ocalonych, opracowane na podstawie wywiadów. Szybko stała się bestsellerem i do dziś ma nowe wydania. Jest także dostępna w wersji elektronicznej, dzięki czemu możemy dowiedzieć się jak przebiegały zdarzenia z punktu widzenia jednego z ocalonych duchownych.
Reporter opisuje go jako chudego człowieka i chłopięcym wyglądzie i słabej kondycji, nie mogącego przyzwyczaić się do orientalnej diety. Rankiem w dniu wybuchu sprawował mszę w niedużej kaplicy misyjnej, tego bowiem dnia przybyło niespełna trzech wiernych, w tym student teologii mieszkający opodal. Gdy już kończył mszę modlitwą dziękczynną, rozległ się alarm przeciwlotniczy, toteż z pozostałymi ojcami udał się do większego budynku. Tam przebrał się w wojskowy mundur, który nosił w trakcie nalotów (?). Po alarmie udał się z pozostałymi na śniadanie, podczas którego ogłoszono sygnał, że niebezpieczeństwo nalotów minęło - to tylko jeden samolot przeleciał nad miastem. Każdy udał się więc do swojego pokoju - Kleinsorge do pokoju na poddaszu, gdzie przebrał się i zaczął czytać, ojciec Cieslik do swojego pokoju, ojciec Schiffer usiadł, zamierzając napisać list, ojciec przełożony Lasalle stanął przy oknie. Tego co się stało w trakcie wybuchu, nie pamiętał, musiał zapaść się na niego dach, potem zapewne wyszedł na zewnątrz. Gdy ocknął się stał w ogrodzie czegoś szukając. Budynki dookoła zostały zniszczone, ich dom, o konstrukcji wzmocnionej na wypadek trzęsienia ziemi, ocalał.
Ojciec La Salle widząc błysk odwrócił się od okna, toteż wypchnięte szkło zraniło go tylko w plecy. Ojciec Cieslik wyszedł bez szwanku - zaraz po rozbłysku uciekł z pokoju, stając za drzwiami, które osłoniły go od szczątków. Ojciec Schiffer miał rozcięcie na głowie z którego bardzo krwawił. Wszyscy jednak żyli.
Wtedy przybiegła do nich jedna z katachetek prosząc o pomoc - dom jej rodziny opodal misji zawalił się, przysypując matkę i córkę. Kleinsorge zdołał odkopać przysypane. Tymczasem okazało się że dom mieszkającego najbliżej lekarza zawalił się i spłonął. Ogień z dzielnicy przybliżał się tak szybko, że niewiele zostało czasu na ratunek. Ojcowie szybko spakowali się i odeszli w stronę parku, zabierając ze sobą pana Fukai, który zajmował się finansami misji, a po eksplozji nie chciał opuścić domu, chciał zostać i umrzeć. Gdy dotarli do parku Fukai wyrwał się i odbiegł. Początkowo pobiegł w stronę mostu, ale zaraz zawrócił i wbiegł między płonące domy. Tyle go widzieli.
Ojcowie wysłali studenta teologii do nowicjatu na obrzeżach miasta, aby sprowadził pomoc. Gdy ojcowie z nowicjatu przybyli, przetransportowali rannych łodzią. Kleinsorge miesiąc po ataku zachorował, prawdopodobnie na chorobę popromienną, ale objawy cofnęły się po kilku miesiącach. Powróciły w postaci wysypki i spadku odporności w latach 70.[9]

Na temat tego zdarzenia mamy jeszcze jedno bardzo dobre źródło - relację księdza Johna Siemesa który był wówczas w mieście, i która jest dostępna w całości w ramach cyfrowego projektu Avalon biblioteki w Yale. Nie będę tłumaczył całego tekstu, który jest dosyć długi, a jedynie streszczę najważniejszy wątek.

Duchowny opisuje ten ranek, gdy cała dolina w której leżało miasto rozbłysła niesamowitym blaskiem, po którym całą okolicą wstrząsnął katastrofalny podmuch. Znajdował się on wówczas w Nowicjacie - zapewne chodzi o seminarium duchowne - należącym do Jezuitów i leżącym na przedmieściach, dwa kilometry od miasta. Podmuch dosłownie wdmuchuje szybę do środka, raniąc go szkłem. Wielu innych ludzi w budynku zostało zranionych w podobny sposób. Wkrótce do nowicjatu przybywają ranni i spragnieni ludzie z miasta, którym wszyscy starają się pomagać.
W ten sposób przybywa z miasta ojciec Kopp, który był w klasztorze w mieście, jest ranny w głowę i plecy, oraz poważnie poparzony w dłoń - w chwili wybuchu wychodził z kaplicy, sięgając dłonią do zewnętrznej klamki.
Siemes w tym momencie zaczyna się obawiać o czterech duchownych, którzy byli w centrum miasta w domu parafialnym - trzech księży i ojciec przełożony. Centrum podobno zostało całkowicie zniszczone, ale jak na razie nikt z Nowicjatu nie był jeszcze w mieście. Wreszcie pod wieczór do seminarium dociera student teologii mieszkający niedaleko plebanii. Opowiada, że ojciec przełożony LaSalle i ojciec Schiffer zostali ciężko ranni, i że uciekając przed pożarem schronili się w parku nad rzeką. Ponieważ jasne było, że ocalali nie przedostaną się do Nowicjatu o własnych siłach, zorganizowano wyprawę mającą im pomóc - znalazł się w niej też ojciec Siemes.
Jeśli chodzi o obrażenia czterech duchownych, jak się okazało na miejscu ojciec Schiffer miał ranę ciętą głowy, w wyniku której stracił dużo krwi; ojciec przełożony LaSalle miał głęboką ranę podudzia. Pozostali, ojcowie Cieslik i Kleinsorge mieli tylko drobne rany. Wybuch zastał ich w plebanii przyległej do kościoła. Podmuch eksplozji wybił wszystkie okna i poprzewracał meble. Ojciec Schiffer został przygnieciony fragmentem przewróconej ściany, ojciec LaSalle został trafiony odłamkami szyby, które zraniły go w nogi i plecy. Jednak poza tymi uszkodzeniami, sztywna konstrukcja plebanii wytrzymała wybuch. Znajdująca się obok szkoła katolicka zawaliła się, podobnie jak sklepienie kościoła.
Gdy zastanawiano się jak przetransportować rannych, pomoc nadeszła z nieoczekiwanej strony - pastor lokalnego kościoła protestanckiego, który też przeżył wybuch, oferuje swoją łódź. Kolejne akapity opisują nędzę ocalałych mieszkańców, próby uratowania rannych, mimochodem wspominając że ojcowie Cieslik i Kleinsorge  dwa tygodnie po wybuchu doznali silnego osłabienia, trwającego jeszcze do września, gdy pisano relację. Wedle lekarzy przyczyną była leukopenia, jeden z objawów choroby popromiennej...[10]

Co zatem pozostaje z całej legendy? Plebania i jej otoczenie zostały uszkodzone, sami ojcowie poranieni, nawet dosyć ciężko, doznali też choroby popromiennej. Budynek przylegał do murowanego kościoła, który w dużym stopniu został zniszczony, i który jak można przypuszczać częściowo zasłonił plebanię przed podmuchem eksplozji - w podobny sposób w innej części miasta przetrwała rodzina Onogi, której dom osłonił murowany magazyn, o czym pisałem wyżej. Gdy ojcowie uciekli przed ogniem, plebania została w dużej części spalona - w relacji wspomina się że możliwe do odzyskania były tylko naczynia liturgiczne zakopane na dziedzińcu przed ucieczką.
Kościół po wybuchu przedstawia prawdopodobnie to zdjęcie:


Wspomnę jeszcze o jednym aspekcie sprawy, będącym dość przykrym oszustwem. Artykuły o cudzie zwykle piszą o ojcu Schifferze, nawet cytując jego własną relację w taki oto sposób:

Rankiem, 6 sierpnia 1945 r., po odprawionej Mszy Św. ojciec Schiffer właśnie zabierał się do śniadania. Kiedy zanurzył łyżeczkę w świeżej połówce grejpfruta, coś nagle błysnęło. Początkowo duchowny pomyślał, że pewnie eksplodował tankowiec w porcie. W końcu Hiroszima była głównym portem, w którym japońskie łodzie podwodne uzupełniały paliwo. Potem, jak powiedział ojciec Schiffer: "Nagle potężna eksplozja wstrząsnęła powietrzem. Niewidzialna siła uniosła mnie w górę, wstrząsała mną, rzucała, wirowała niczym liściem podczas jesiennej zawieruchy."

Gdy ojciec znalazł się na ziemi i otworzył oczy, zdał sobie sprawę, że wokół jego domu nie ma nic. Wszystko zostało zniszczone. Tymczasem on miał zaledwie niewielkie zadrapania z tyłu szyi.[1]

Jak jednak stwierdziłem szukając źródeł pierwotnych, nawet tą jego własną, osobistą relację zdarzeń autor artykułu musiał pociąć i ukrywając kontekst, dopasować do legendy o cudzie. Ojciec Schiffer, który był jednym spośród tych cudownie ocalałych wydał w 1957 roku broszurkę "The Rosary of Hiroshima", która oprócz wezwań do odmawiania różańca z intencją zachowania światowego pokoju, zawierała jego relację z tego dnia. Ponieważ skan oryginalnego wydania jest dostępny elektronicznie [11] zacytuję tu fragmenty w moim tłumaczeniu, a trzeba przyznać, opis ten jest bardzo ciekawy:



Bomba wybuchła nad miastem o 8:15 rano. Nadeszła jako zupełna niespodzianka ze słonecznego, błękitnego nieba. Nagle, między jednym a drugim oddechem, w mgnieniu oka nieziemska, nie do wytrzymania jasność zalała wszystko wokół mnie; niewyobrażalne, wspaniałe światło o oślepiającej intensywności. Nie mogłem patrzeć ani myśleć. W jednej krótkiej chwili wszystko stanęło w miejscu. Zostałem sam zanurzony w oceanie światła,  bezradny i przestraszony. Pokój zdawał się brać oddech w tej śmiertelnej ciszy. Nagle straszliwa eksplozja wstrząsnęła powietrzem w jednym grzmocie. Niewidoczna siła podniosła mnie z krzesła i rzucała w powietrzu wstrząsając mną, obijając, wirując  ze mną wciąż wokoło, jak podmuch jesiennym liściem.
Nagle światło zniknęło.  Wszystko było ciemnościami, ciszą, pustką. Nie byłem nieprzytomny, ponieważ starałem się myśleć o tym co się dzieje. Czułem swoje palce w otaczającej mnie całkowitej ciemności. Leżałem twarzą w dół na połamanych i rozbitych kawałkach drewna, niektóre ciężkie kawały wgniatały się w moje plecy, krew spływała mi po twarzy. Nie widziałem niczego, nie słyszałem dźwięków. Muszę być martwy – pomyślałem.
Wtedy usłyszałem swój własny głos. Było to najbardziej przerażające doświadczenie w tym wszystkim, bowiem przekonało mnie, że jeszcze żyję i że doszło do straszliwej katastrofy. Wybuch? Boże, to była Bomba! Bezpośrednie trafienie! Potem uświadomiłem sobie z przerażeniem - Hiroszima, dom połowy miliona osób, został zmazany z powierzchni ziemi. Pozostały tylko ciemności, krew, oparzenia, jęki, ogień i rozprzestrzeniający się strach. Czterech jezuitów było wówczas w kościele Wniebowzięcia Matki Bożej: ojciec Hugo Lasalle, ojciec przełożony całej jezuickiej misji w Japonii, ojcowie Kleinsoge, Cieslik i Schiffer. Spędziliśmy cały dzień w piekle płomieni i dymu, zanim ratownikom udało się do nas dotrzeć. Wszyscy czterej zostali ranni, ale dzięki łasce Bożej przeżyliśmy

Ktoś kto wycinał fragment z tej relacji musiał wiedzieć, że przedstawia ona całkiem inny obraz zdarzeń, niż legenda o "szklanym kloszu" pod którym z plebanii ani dachówka, ani szyba. A jednak to zrobił.

Nagasaki
Odnośnie cudu w Nagasaki, to nie byłem w stanie znaleźć informacji, na czym własciwie polegał. W tekstach zazwyczaj jednym tchem wymienia się oba miasta i informację o cudownym przetrwaniu katolików odmawiających różaniec, ale o ile cud w Hioroshimie zostaje obszernie omówiony, to o Nagasaki zaledwie się wspomina. W przypadku tego miasta prawdą jest, że doszło do nieplanowanego zboczenia, bowiem wskutek złej pogody piloci zrzucili bombę nie nad centrum miasta lecz na położoną na obrzeżach dzielnicę katolicką. Nie wiem jednak co ma być w tym fakcie tak cudownego. Inną często powtarzaną kwestią ma być niewytłumaczalne ocalenie figur w katedrze Urakami. O samej katedrze nie da się tego powiedzieć: .

W dniu eksplozji wewnątrz modlilo się kilkadziesiąt osób i dwóch kapłanów, w wyniku zawalenia się stropu i pożaru wszyscy zginęli. Z całej katedry we w miarę dobrym stanie zachowały się narożniki i front, odsunięty tyłem do miejsca wybuchu i tam, w niszy portalu wzorowanego na styl romański, przetrwały nietknięte dwie figury: Ale czy przetrwanie kamiennych figur w osłoniętym miejscu, to jakiś specjalny cud?
 Katedra została po wojnie odbudowana w mniej ozdobnym stylu, z dawnego budynku zachowano fragment muru w podstawie jednej z dwóch wieżyczek. Potrzaskane figury oraz szczątki hełmu wieży stoją obok jako jedna z licznych pamiątek. Fragment muru z narożnika ze szkarpami przyporowymi i częścią łuku wejścia, został przeniesiony do Parku Pamięci w pobliżu symbolicznie oznaczonego epicentrum.

Podsumowując:
Historia o cudownym ocaleniu czwórki księży, których dom przetrwał nienaruszony, którym nic się nie stało i którzy byli jedynymi ocalonymi tak blisko centrum wybuchu - bo odmawiali różaniec - okazała się punkt po punkcie nie prawdziwa. Duchowni zostali ranni, ich plebania została poważnie uszkodzona a kościół zawalił się; dwóch z nich zapadło nawet na chorobę popromienną. Znaleźli się w odległości 1,5 km od centrum wybuchu, tymczasem do kilometra od tego punktu znane są przypadki 540 Japończyków którzy także przeżyli eksplozję. Istnieją trzy zgodne ze sobą relacje pochodzące od ocalonych duchownych, jednak autorzy artykułów o tym "cudzie" zupełnie pomijają je, nie pasują one bowiem do zmyślonej historii.
I tak fakt okazał się fałszem.


--------
http://www.lazyboysreststop.org/mary25.htm - strona chrześcijanina piszącego na temat Biblii i Kościoła, ale sceptycznie odnoszącego się do historii "cudu w Hiroszimie", dzięki niej odnalazłem większość cytowanych tekstów

[1]  http://www.tajemnicamilosci.pl/cudowne-zjawiska/cudowne-ocalenia-po-wybuchu-bomby-atomowej-hiroszima-nagasaki.html
[2] http://sciencelinks.jp/j-east/article/200414/000020041404A0349052.php
[3] http://www.inicom.com/hibakusha/akiko.html
[4] http://www.inicom.com/hibakusha/taeko.html
[5] http://www.inicom.com/hibakusha/hatchobori.html
[6] http://www.inicom.com/hibakusha/akira.html
[7] http://www.inicom.com/hibakusha/hiroko.html
[8] http://hiroshima.catholic.jp/~pcaph/cathedral/?page_id=2
[9] http://archive.org/stream/hiroshima035082mbp/hiroshima035082mbp_djvu.txt
[10] http://avalon.law.yale.edu/20th_century/mp25.asp
[11]  http://digitalcommons.sacredheart.edu/cgi/viewcontent.cgi?article=1001&context=library_specialcollections