poniedziałek, 26 kwietnia 2021

2000 - Trąba powietrzna w Bukowie

 Kolejny praktycznie zapomniany przypadek trąby powietrznej w Polsce:

"(...) To była trąba powietrzna, która nadeszła z północy, wirowała, zasysała i podnosiła do góry dachy. Trwało to bardzo krótko, potem przez kilka godzin mieszkańcy usuwali szkody i zabezpieczali swoje domy przed deszczem. (...) Wszystko fruwało w powietrzu, wyglądało jakby świder - opowiada jeden z mieszkańców. - Niebo zrobiło się czarne, trąba pędziła z północy, ciągnąc za sobą zerwane wcześniej dachówki i gałęzie. Nam podniosło dach do góry i wyrzuciło deski i pokrycie. Gdy przybiegłem do chałupy dach już leżał na ziemi, eternit przeniosło kilka metrów dalej. Do sąsiada przyjechała furgonetka z oknami i akurat stała pod domem. Wiatr ją podnosił, dotykała ziemi tylko dwoma kołami. Chłopy trzymali samochód, żeby go nie przewróciło.
Kiedyś przeżyłem coś podobnego, w 1953 roku, gdy byłem w Brzegu, trąba powietrzna porwała dach z warsztatu i przeniosła 20-30 metrów dalej."
[Nowiny Wodzisławskie, nr. 11, 15 marca 2000, SBC Katowice]

Stało się to 9 marca, czyli jak na polski klimat bardzo wcześnie. Uszkodzonych zostało 18 domów, niewielkie uszkodzenie pojawiło się na dachu kościoła. Na zdjęciach w artykule widać budynki z zerwanym lub naderwanym dachem, ale bez uszkodzenia muru. Ponieważ wiatr ostatecznie nie przewrócił samochodów, wyglądałoby to na siłę F1. 

Buków w gminie Lubomia kilka lat wcześniej został dotknięty powodzią na Odrze. W położonym niedaleko Raciborzu trąba powietrza pojawiła się w 1977 roku.

niedziela, 4 kwietnia 2021

Wawrzynek

 Najwcześniej kwitnący rodzimy krzew, a przy tym roślina o ciekawych właściwościach - wawrzynek wilczełyko.

Wawrzynek wilczełyko to krzew dorastający do 2 metrów wysokości. Porasta obrzeża lasów liściastych i mieszanych. Lubi gleby wapniste, mogą to być też żwiry polodowcowe z domieszką okruchów wapienia, gleby utworzone na lessie, czy niezbyt kwaśna gleba leśna Jest światłolubny, dlatego chętnie pojawia się na okrajkach i poboczach dróg leśnych. Dość obfite stanowiska znalazłem w lesie niedaleko Korycin, zwłaszcza wzdłuż dróg gruntowych. Miejscami zagęszczenie dochodziło do kilkunastu osobników na 100 metrów pobocza. Okazało się to jednak stanowisko dość ryzykowne - latem dokonano czyszczenia poboczy z krzaków, i okazy rosnące bliżej niż metr od drogi ścięto wraz z tarniną, młodymi głogami i grabami.  Leśnictwo najwyraźniej nie orientowało się co tnie, bo wawrzynek przekwita już pod koniec kwietnia i bez specjalnego przyglądania się, nie tak łatwo zorientować się w gatunku. 


 

Jest to gatunek rzadki, choć przestał już być objęty ochroną ścisłą, a już tylko częściową. Występuje w całym kraju w rozproszeniu. Preferuje starsze drzewostany, więc głównym zagrożeniem siedlisk jest wejście lasu w wiek rębny i zwożenie drewna szlakami zrywnymi. W okolicy Białej Podlaskiej go nie spotkałem (może rośnie w Chmielinnem?). 

Zaczyna rozwój wcześnie. Jego strategią jest zrobić co najważniejsze zanim większość drzew rozwinie tyle liści, że na dnie lasu zrobi się ciemno. Dlatego zaczyna wypuszczać kwiaty przed liśćmi, poczynając od marca do kwietnia, zależnie od pogody, przy wczesnym początku wiosny zaczyna kwitnienie już w lutym, a w czasie poprzedniej zimy - gdy w zasadzie nie było zimy - widywałem pojedyncze, nieśmiało wypuszczające kwiatki osobniki w grudniu i styczniu. Kwiaty zebrane w małe grona o intensywnie różowym kolorze. To wtedy najłatwiej rozpoznać wawrzynka, bo żaden inny rodzimy gatunek krzewów nie kwitnie tak wcześnie i z takim kolorem.


 

Kwiaty mają wyraźny i przyjemny zapach. Ciężko mi było określić ich zapach - słodki, kwiatowy, z nutą wiśniową, może trochę przypominający niektóre różaneczniki. Było go czuć z kilkunastu kroków. Wytwarza nektar i wabi pszczoły, dla których może być jednym z lepszych źródeł wiosennego nektaru. 

W miarę trwania kwitnienia na końcach pędów zaczynają wyrastać liście, tworzące początkowo ścisłą, jasnozieloną kitę zebraną nad kwiatami. 


Po przekwitnieniu rozpoznanie wawrzynka jest trudniejsze. Charakterystyczne są podłużne liście, które dawniej, ze względu na podobne żyłkowanie, porównywano do wawrzynu. Miłośnicy roślin doniczkowych powinni kojarzyć ten kształt bardziej z oleandrem. Wydłużone, trochę jajowate ze słabo zaostrzoną końcówką. Blaszka wyraźnie zwęża się ku łodyżce, dlatego najszersza część przypada nie w połowie długości od pędu, lecz bardziej w drugiej części. Ulistnione są końce pędów, stąd liście zagęszczają się na gałązkach w małe parasolki: 


Gałązki mają jasnobrązową, gładką korę.


Pokrój zmienny. W dobrych warunkach jest to mały krzew o prostym pieńku i szeroko rozłożonych gałązkach. W miejscach, gdzie krzewy są uszkadzane, odrosty z głównego pnia formują niski, rzadki krzew, w formie paru badyli. Nie odbija silnie i generalnie nie lubi przycinania. Tak to miało miejsce tutaj, po tej nieszczęsnej wycince przydrożnych krzewów:


Ostatecznie latem kolejną cechą pomocną w rozpoznaniu są jaskrawoczerwone jagody. Mogą je zjadać ptaki, co sprzyja rozprzestrzenianiu:


Dlaczego nazwa gatunkowa to "wilczełyko"? Wawrzynki generalnie mają dość mocne łyko. Niektóre gatunki z rodziny wawrzynkowatych są roślinami włóknodajnymi, wykorzystywanymi do produkcji papieru. Jest to łyko jednak wilcze nie przez swoją siłę, lecz z powodu bardzo silnych właściwości trujących wszystkich części rośliny. Toksyna zawarta jest w liściach i korze, a szczególnie dużo jest jej w soczystych jagodach. Podaje się, że dawką śmiertelną dla dorosłego człowieka może być 10-12 jagód, dla dziecka już jedna lub dwie. Owoce wawrzynka mają słodkawy, nieco cierpki smak, który przechodzi potem w pieczenie i uczucie zdrętwienia języka. Sprawdzałem to na sobie liżąc rozkrojoną jagodę (ślinę potem wyplułem a usta wypłukałem). 

Analizy wskazują na to, że w miąższu owoców trucizny jest niewiele i koncentruje się ona w pestkach i tkance okrywającej, możliwe więc że łykanie owoców bez przeżuwania daje mniej nasilone objawy. Notowano też przypadki zatrucia po zjedzeniu kwiatów.

Po zjedzeniu dostatecznej ilości owoców objawy nasilają się i przechodzą w spuchnięcie języka, ust i twarzy, a potem też przełyku i krtani, powodując problemy z przełykaniem. Organizm stara się wydalić toksynę wywołując ślinotok, potem wymioty i biegunkę, z czasem krwawą. Jeśli jednak dawka była za duża, dochodzi do zatrucia ustroju. Pojawiają się zawroty głowy, osłabienie, odurzenie. Przyczyną zgonu staje się nagła zapaść sercowa.

Toksyny są częściowo wchłaniane przez błony śluzowe i skórę. Rozmazanie na skórze soku z uszkodzonego pędu, rozgniecionego liścia czy owoców powoduje miejscowe pieczenie i zaczerwienienie skóry, przy większej ilości i wrażliwym miejscu naniesienia także opuchliznę i powstanie pęcherzy. Nic więc dziwnego, że wawrzynki rzadko są sadzone w ogrodach - choć istnieją odmiany ogrodowe. 

Głównymi substancjami toksycznymi są estry terpenów z rodziny pochodnych forbolu - głównie mezereina. Toksyny o podobnej budowie występują też w wilczomleczach. Naśladują działanie  diacyloglicerolu i aktywizują kinazę proteinową C. Enzym ten wpływa na funkcjonowanie wielu białek w komórce. Nadmierna aktywacja tych form kinazy, które są wrażliwe na mezereinę, wywołuje silny stan zapalny, skurcze lub rozkurcze mięśni, zaburzenia przewodnictwa nerwowego.

Takie aktywatory kinazy mogą też potencjalnie promować wzrost nowotworów. Samodzielnie nie powodują rakotwórczych mutacji w DNA, ale jeśli aktywizują kinazę w komórce, która już uległa negatywnym zmianom, mogą wzmocnić działanie onkogenów i na krótko przyspieszyć efekty metaboliczne jak szybszy rozrost czy unikanie układu odpornościowego. Z drugiej strony sama ta kinaza może też aktywizować przeciwne mechanizmy, dlatego zależnie od dawki i czasu działania toksyna może być zarówno rakotwórcza jak i przeciwrakowa. Ze względu na ten zbyt chaotyczny mechanizm nie znalazła zastosowania w medycynie.

Inne substancje charakterystyczne dla wawrzynków to kumaryny: dafnina, dafnetyna, dafnoretyna, flawonoidy jak dafnodoryna, seskwiterpenoidy.

W dawnej medycynie ludowej wawrzynek bywał czasem używany jako środek wywołujący przekrwienie skóry i rozgrzewający mięśnie i stawy. Używano go też do też do rozjątrzenia wrzodów i płytkich ropni, które nie chciały się otworzyć i wypuścić ropę. Dziewczęta smarowały sokiem policzki, aby uzyskać długo się utrzymujący, kraśny rumieniec.

--------

* https://www.researchgate.net/publication/303800387_Plants_from_The_Genus_Daphne_A_Review_of_its_Traditional_Uses_Phytochemistry_Biological_and_Pharmacological_Activity 

* https://en.m.wikipedia.org/wiki/Daphne_mezereum


niedziela, 7 lutego 2021

Jaka jest największa depresja w Polsce?

 Przecież to oczywiste - Raczki Elbląskie, co nie? A no wcale nie tak bardzo oczywiste, bo zarówno do lokalizacji jak i wielkości zagłębienia terenu pod poziom morza są wysuwane różne wątpliwości.

Depresja to po prostu obszar, w którym powierzchnia ziemi leży poniżej średniego poziomu morza. W obszarach suchych depresją staje się każde odpowiednio głębokie zagłębienie terenowe na dostatecznie niskim terenie, oddzielone od morza nieprzepuszczalną barierą, bo przy takim klimacie nie zostaje wypełnione wodą aż do przelewu. Stąd bierze się bardzo niski poziom Morza Martwego, ale też odciętego od oceanów Morza Kaspijskiego. 

W krajach o bardziej wilgotnym klimacie depresje powstają wskutek działalności człowieka, ale dopóki powierzchnia nie stanowi wykopu, depresja jest uznawana ze element geografii terenu. W Holandii i Danii depresjami są dawne zatoki morskie, które odcięto groblami i odpompowano wodę. W niektórych częściach świata do powstania lub pogłębienia depresji doprowadza osiadanie gruntu związane z pracami górniczymi, wysysaniem wody z porowatych złóż czy degradacją torfowisk. Efekty mogą być wzmocnione osiadaniem tektonicznym, jak to ma miejsce również w Holandii. 

W Polsce największe obszary depresyjne rozciągają się na Żuławach, czyli płaskiej równinie zajętym przez deltę Wisły. Większość tego terenu leży poniżej 10 m nad poziom morza i jest bardzo płaska, dlatego niewiele trzeba aby jakiś obszar znalazł się poniżej poziomu morza. Na podstawie pomiarów geodezyjnych pod koniec lat 40. wyznaczono, że największa głębia znajduje się wokół jeziora Druzno, na otoczonych groblami polach i łąkach i tutaj też wyznaczono punkt leżący w Raczkach Elbląskich na wysokości -1,8 m p.p.m. Informacja ta znalazła się we wszystkich podręcznikach, a do Raczek zaczęli przyjeżdżać turyści, dlatego aby ich zadowolić wyznaczono we wsi symboliczny punkt z zaznaczeniem poziomu, aby mieli gdzie się zatrzymywać i robić pamiątkowe zdjęcia.

Ale w ostatnich kilkunastu latach zaczęły się pojawiać co do tego wątpliwości. Z bardziej precyzyjnych map wynikało, że na szerokim terenie wokół sporo miejsc ma podobny lub nawet niższy poziom, więc faktyczny punkt największej depresji może leżeć gdzie indziej. Ostatnia informacja sprzed roku podawała, że odnaleziono takie jeszcze niżej położone miejsce w Marzęcinie, bliżej morza niż Raczki. Ale to może nie być wcale ostatnie takie udokładnienie, na co wskazują wyniki moich przeszukiwań.

Wędrówki myszką po mapie
Zainteresowałem się ostatnio przeglądaniem map udostępnianych na Geoportalu, gdzie dostępne są różne warstwy, w tym stare mapy kartograficzne, mapy z naniesionymi lokalnymi nazwami terenu, mapy geologiczne i układy różnych dodatkowych danych. Jednymi z ciekawszych warstw są modele ukształtowania terenu oparte o mapowanie laserowe. Obszar przeskanowano z samolotów krótkimi impulsami laserowymi, po czym program usunął z danych punkty związane z roślinnością i zabudowaniami, zostawiając samo tylko ukształtowanie gruntu. Dzięki wersji z modelem cieniowanym daje się znaleźć subtelne cechy ukształtowania, jak wąwozy, wykopy, ślady orki czy pozostałości grodzisk i już nieistniejących zabudowań, ukryte pod cienką warstwą ziemi i zadrzewień. 

Model terenu na Żuławach. Obszary brązowe leżą powyżej poziomu morza, żółte i zielone to już depresje. Widoczne koryta dawnych rzek z leżącymi wyżej namuliskami przybrzeżnymi oraz nasypy pod domami.

 

Niemniej ciekawą warstwą jest model wysokości terenu, nie tylko wizualizujący bezwzględną wysokość terenu, ale też pozwalający je odczytać dla wybranych punktów po kliknięciu (Numeryczny Model Terenu 1m x 1m). Program wizualizujący nadaje danemu fragmentowi maksymalną skalę kolorystyczną - obszary najwyżej położone są niemal białe, jak ośnieżone szczyty; dalej kolor przechodzi przez brązowy, czerwony, żółty po różne odcienie zieleni aż po białą zieleń dla największych zagłębień. Dla wybranych punktów można odczytać wysokość nad poziom morza. Wartość jest podawana z dokładnością centymetrową, ale błąd wyznaczenia dla bardzo oddalonych punktów to około 10 cm.

W świetle wcześniejszych opisów łatwo się domyśleć co takiego przyszło mi do głowy - przepatrzeć całe Żuławy i zobaczyć, czy są tam jakieś jeszcze niższe obszary, będące naturalną depresją. A skoro artykuł powstał, to możecie zgadnąć, że takie miejsca odnalazłem.

Skąd depresja?
Ale dlaczego w ogóle na Żuławach pojawiają się depresje? Zapadanie się całego tego obszaru w związku z ruchami podłoża nie ma jakiegoś istotnego znaczenia - analizy GPS sugerują niewielki ruch w dół, związany z izostatyką, ale trudno tu odfiltrować wpływ innych, bardziej znaczących efektów. Główna przyczyna to nasza gospodarka i sposób zarządzania terenem. Żuławy są dość żyzne, ale bardzo mokre, dlatego od dawna je odwadniamy. Pocięliśmy teren gęstą siatką rowów, z których odpompowujemy wodę. Ponieważ zaś teren ten to w większości równina torfowa, to po osuszeniu gruntu dochodzą do głosu zjawiska rozpadu materii organicznej, która przestaje być chroniona beztlenowym i kwaśnym środowiskiem wód bagiennych. Próchnica stanowiąca znaczną część objętości gleby na delcie ulega rozkładowi, następuje stopniowy proces murszenia torfu, a jego nieodłącznym skutkiem jest... obniżanie się terenu. Wraz z rozkładem torfu zmniejsza się objętość gleby, więc powierzchnia musi opaść. 

W szczególnych warunkach proces ten może być dosyć szybki - przesuszone torfowiska na Mazowszu, zaczęły opadać z prędkością 2 cm rocznie.[1] Opadnięcie o centymetr terenu obejmującego wiele hektarów wiąże się z uwolnieniem do środowiska tysięcy ton prostych produktów rozkładu. To jedno z ukrytych, bo nie dymiących, źródeł antropogenicznego dwutlenku węgla w atmosferze. 

Inny efekt jest bardziej oczywisty - podczas odwadniania terenu wysychają istniejące wcześniej naturalne zbiorniki wodne. Żuławy miały dawniej dużo mniejszych lub większych jezior, oraz pocięte były gęstą siatką odnóg rzecznych. Wisła dzieliła się dość daleko od morza na Nogat, uchodzący do zalewu wiślanego i rzekę właściwą; ta dalej oddzielała od siebie Szkarpawę, płynącą też w stronę zalewu. Dalsza Wisła, znacznie uszczuplona o wodę i zwężona, uchodziła do morza w Gdańsku. W XIX wieku więcej wody spływało Nogatem niż zamulonym korytem przy Gdańsku, więc formalnie rzecz biorąc należałoby uznać Nogat za główne koryto. Ale Nogat też miał swoje mniejsze koryta boczne, niektóre faktycznie płynące podczas podwyższonych stanów, stąd wiele drobnych koryt i starorzeczy, które podczas osuszania terenu stały się zagłębieniami a ich dna depresją. 

W 1840 roku duży zator lodowy powyżej Gdańska wywołał rozległą powódź, kiedy to spiętrzona Wisła przerżnęła się ostatecznie przez wał wydmowy tworząc nową główną odnogę - Wisłę Śmiałą, która skracała nurt i omijała Gdańsk. Nowe koryto było głębsze i wpadało do niewypłyconego osadami basenu morskiego, dlatego od tego miejsca zaczęła się erozja wsteczna, pogłębiająca zamulone koryto, aż po kilku latach odnoga ta przejęła wody Nogatu i stała się główną. Powodzie nanoszące muł przestały następować w tej części delty, i wtedy nic nie przeszkadzało osiadaniu terenu. W 1895 roku ujście skrócono jeszcze bardziej przekopem.

Efekt ten zachodzi w wielu podobnych miejscach, dlatego wbrew temu, co pisze wiele podręczników, Żuławy wcale nie są jedynym w Polsce obszarem występowania depresji. Gdy przeglądałem mapy to wychodziło mi, że właściwie każdy powiat nadmorski mógłby u siebie postawić turystyczny punkt z lokalną największą depresją. Wystarczyło, że w miejscu leżącym centymetry nad średnim poziomem morza postawiono wały, aby nie dochodziło do podtopień przy sztormach, po czym wykopano na podmokłych łąkach rowy i zaczęto odpompowywać wody gruntowe...

Co to znaczy "naturalna depresja"?

Najniżej leżący teren, aby był przez kogoś uznawany, nie może być sztuczny. Dno osuszonego wykopu się nie liczy, choć może formalnie być depresją. Dlatego szukając największej depresji trzeba szukać miejsc, które wyglądają na "naturalną" powierzchnię terenu. Z drugiej strony w świetle powyższych rozważań właściwie wszystkie te depresje są nienaturalne, bo bez człowieka by ich nie było. Dlatego na potrzeby tych poszukiwań przyjmuję, że nie jest depresją, która się liczy, dno wykopu, dno rowu odwadniającego i innych takich obszarów, które na pewno są wykopane. Liczy się łąka, brzeg nad zbiornikiem wodnym czy suche dno zagłębienia, które wydaje się być starorzeczem czy jeziorem. 

Raczki Elbląskie i sam Elbląg

Niedaleko Elbląga, w Raczkach, znajduje się popularny i często fotografowany punkt, zaznaczający oficjalnie największą depresję w Polsce -1,8 m p.p.m. Tę rozsławioną w książkach i odwiedzaną przez szkolne wycieczki. Ale to nie jest dokładnie to miejsce. Punkt postawiono pod turystów po to, aby nie łazili po polach szukając faktycznie najniższego miejsca, które znajduje się nieco bardziej zachód w obszarze tuneli foliowych. Placyk przy drodze faktycznie jest na wysokości około -1,6 m, zaś słupek z oznaczeniem poziomu, przy którym można się fotografować, jest w jeszcze nieco mniejszym dołku.

Dno rowu odwadniającego między tym placykiem a drogą jest na wysokości -2,2 m, ale to się nie liczy, bo to kopane było. Obszary na wysokości -1,7/-1,9 pojawiają się na wielu polach po obu stronach drogi i bardziej na północ w stronę drogi na Gdańsk.

Obszar depresyjny jest jednak znacznie rozleglejszy. W zasadzie wystarczy pojechać w dowolne miejsce za zachód od Elbląga, a po minięciu rzeki pojawiają się depresje.  Depresją są tereny zachodniej dzielnicy Elbląga Zawodzie, Adamowo i dalej aż do Nogatu; i bardziej na północ, przecinając wskroś Kanał Jagielloński. Podchodzą pod groble przy Zatoce Elbląskiej, zarówno od Rubna jak i Nowakowa, docierają prawie do Zalewu Wiślanego w ogroblowanym obszarze koło Nowego Batorowa, między rzekami Elbląg i Polny Rów.

Depresją nie jest jednak rozciągające się opodal jezioro Druzno, będące pozostałością jednej z zatok morskich. Wokół niego rozciąga się podmokły, niemeliorowany teren leżący podobnie jak ono na wysokości bliskiej poziomu morza. Z jeziora wypływa rzeka Elbląg. Gdyby zdarzyło się kiedyś takie nieszczęście, że przy silnych wiatrach wschodnich spiętrzone cofką wody przerwą w tym miejscu obwałowania i nikt z tym nic nie zrobi... to o budowaniu własnego portu morskiego będą mogły myśleć Pasłęk i Dzierzgoń, bo aż tak daleko na południe sięga depresja. 

Patrząc jednak po mapie wokół Raczek można zobaczyć nie tak odległe obszary, które mogłyby pretendować do tego, aby jednak to tam ustawić słupek z oznaczeniem. Turystyczny punkt znajduje się na północ od pasa tuneli foliowych. Na południe od nich kilka łąk znajduje się na wysokości -1,9/-2 m.

Wikrowo
Kilkanaście lat temu zastrzeżenia do rekordu zgłosił sołtys wsi Wikrowo, nieco na północny-zachód od Raczek, gdzie pewien obszar pól jest na wysokości -2,5 m p.p.m. Było to nawet potwierdzone badaniami. Sprawą zainteresowali się geografowie. Zagłębienie na zachód od wsi było dość wyraźne i miało podejrzanie kwadratowy kształt, dobrze widoczny też na mapach, których używałem. Sprawdzono więc stare mapy i zapisy historyczne i okazało się, że przed wojną kopano w tym miejscu torf. Jest to więc sztuczna depresja i za bardzo się nie liczy jako cecha geograficzna. Gdyby jednak ktoś był ciekawy okolicy - punkt na wysokości -2,5 m: 54° 8' 16.342" N  19° 18' 12.423" E

Podobne miejsce koło Nowego Dworu Gdańskiego schodzące do -2,4 m też wygląda na wykopane.


 

Marzęcino
Jednak dyskusja nad prawidłowym rekordem nie ustała - kilka lat temu geograf  Jacek Gross i historyk Edmund Łabieniec po przebadaniu map ustalili miejsce zdecydowanie niżej położone. Chodzi o obszary na północny zachód od Mierzęcina, będące półkolem łąk ograniczonych Kanałem Drzewnym. Teren ten kiedyś, jeszcze w latach 30. był zalany i miał połączenie z Zalewem Wiślanym. Połączenie to było jednak dość wąskie, toteż w latach 40. praktyczni Niemcy postanowili zatoczkę osuszyć, tworząc polder. Pod koniec wojny zaniedbano meliorację i wody zalewu przerwały ogroblowanie, ponownie zalewając miejsce. W latach 50. zdecydowano się jednak wykorzystać pozostałości niemieckich melioracji i po dokończeniu wałów osuszono polder, odzyskując wiele hektarów. W  tym jednak czasie pozycja Raczek Elbląskich jako najniższego punktu kraju była dobrze rozgłoszona w pierwszych wersjach podręczników szkolnych i nikogo nie interesowało specjalnie zbadanie tej nowej depresji w kwestii tego, czy nie jest ona aby depresją bardziej niż rozpropagowany punkt.

Od wschodu obszar ogranicza kanał Izbowa Łacha, nad którym odrobinę wznoszą się aluwia z dawnej lokalnej delty. Na północy Kanał Drzewny. Z południa leżące wyżej pola Mierzęcina i Gozdawy, oddzielone teraz groblą, mniej więcej na średnim poziomie morza, z wyraźną krawędzią. Natomiast poniżej...

Większość teremu leży około -1,8/-1,9 m p.p.m. Najniższy punkt jaki znalazłem leży na około -2,1 m, co zgadza się z podawaną w prasie wysokością. Współrzędne tego miejsca: 54° 14' 46.924" N 19° 12' 47.011" E. Sądząc po zdjęciach satelitarnych da się tam dojść z Mierzęcina, ale trzeba wiedzieć który konkretnie prostokąt to ten punkt. Niedawno pojawiły się informacje, że oficjalnie zatwierdzono depresję koło Mierzęcina jako najniższy punkt kraju. Uznanie odkrycia trochę trwało, bo generalnie dla geografów takie ekstrema nie są czymś mocno interesującym i ważnym, a w sumie chodzi tylko o to, że jakieś pole leży pół metra niżej niż jakieś inne pole. Toteż nie nastawiam się na to, aby moje wędrówki myszką po mapach wywołały jakiś żywy oddźwięk. 

Może jednak... Gdańsk?
Pas depresji rozciąga się od Elbląga na zachód, wzdłuż Szkarpawy, osiągając minima przed przybrzeżnym pasem wydmowym. Dociera dzięki temu do niezbyt kojarzonego z takim terenem Gdańska, koło którego także znaleźć można pokaźną (jak na polskie warunki) depresję.

Około metr poniżej morza rozciągają się rozległe tereny na zachód od głównego koryta Wisły, koło Cedr Małych, Trzciniska, Koszwał, Bystrej, Mokrego Dworu w zasadzie aż po krawędź wysoczyzny przy stacji Orunia. Teren jeszcze bardziej opada w okolicach południowej obwodnicy i tam, nieco na północ od rzeki Oruni, na zachód od drogi na Olszynkę, można znaleźć punkty sięgające do -2 m. Ot na przykład pole w widłach między estakadą a drogą o punkcie -2,1 m:  54° 18' 39.592" N 18° 39' 28.453" E. Czy zaraz obok łąki koło jakiegoś galimatiasu toru motocrossowego (zgaduję po wyglądzie) na poziomie - 2,0.

A może jednak Nowakowo?
Blisko południowego końca Zatoki Elbląskiej pojawia się interesująca sytuacja. Przy brzegu rzeki Elbląg na mapach zaznaczone są dwa podmokłe pasy połączone rowem, które wydają się być odciętymi obwałowaniem starorzeczami. Na mapie topograficznej zaznaczony jest rów biegnący środkiem obu tych pasów, wokół zaznaczony jest teren podmokły. Pierwsze znajduje się przy zabudowaniach Nowakowa Trzeciego; drugie trochę bardziej na północ. Na zdjęciach satelitarnych oba starorzecza są wypełnione roślinnością trawiastą o brązowym kolorze i nie udało mi się stwierdzić dokąd w tym miejscu mamy do czynienia z terenem podtopionym, czy częściowo zalanym i tylko porośniętym szuwarem zakrywającym wodę, a do którego momentu jest to jednak grunt - może grząski i podmokły, ale ostatecznie gleba przez większą część roku bez wody. 


 

Ustalenie tego byłoby bardzo interesujące, bowiem dna tych starorzeczy są w większości położone poniżej -2,2 m a w pewnych miejscach sięgają -2,5/-2,6 m p.p.m., natomiast powierzchnia wody w rowie w okresie wykonywania mapy była na wysokości -2,7/-2,6 m. Zależnie więc od tego w którym miejscu kończy się stojąca woda a zaczyna grunt nie zalany przez większą część roku, w starorzeczach znajdują się miejsca rekordowo niskie lub bliskie rekordowi, a już na pewno położone głębiej niż punkt turystyczny w Raczkach. Zagłębienia wyglądają na starorzecza osuszone melioracją a nie wyrobiska torfu, byłyby to więc depresje "naturalne". 

Punkt -2,5 m w południowym starorzeczu: 54° 12' 51.199" N 19° 21' 0.267" E

Punkt -2,5 m w północnym starorzeczu 54° 13' 33.49" N 19° 21' 4.279" E

Na zachód od jeziora
Depresja ciągnie się dalej od Raczek i gdzieniegdzie staje się bardziej znacząca. Na przykład obszar w zakolu rzeczki Tiny, koło Żurawca, w większości leżący około -1,9, ale w kilku miejscach dochodzący do -2,1 m p.p.m. Jeden  takich punktów: 54° 5' 4.334" N 19° 22' 35.449" E

Bardziej na południe
Obszary depresyjne rozciągają się też po południowej stronie jeziora. Najdalej w dolinie Dzierzgoni, na wysokości Świętego Gaju. Jeszcze niedaleko Brudzęd spory teren leży poniżej -1,7 m, schodząc miejscami poniżej -1,8.

Niedaleko wału przy południowej części jeziora Druzno rozciąga się obszar łąk i pól będący miejscami wyraźną depresją. Koło Topólna Małego namierzyłem teren sięgający do poniżej -1,6 m p.p.m., obniżający się w kierunku rzeczki i samego jeziora. Tuż przy samym wale kilka prostokątów pól sięga głębokości -2 m.. Nie wyglądają na przekopane, teren opada bez ostrych krawędzi; w rzeźbie terenu są ślady dawnych cieków. Trzy pola znajdują się w całości na głębokości -2,2 a nawet -2,3 m. Punkt pośrodku, o wysokości -2,3 m: 54° 2' 3.465" N 19° 30' 6.489" E

Niedaleko, w pobliżu Dłużyny, łąki wypełniają trójkątny kąt w załamaniu wałów wokół jeziora. Południową granicą jest Kanał Elbląski. Cały ten spory obszar leży poniżej -1,9 m, opadając blisko jeziora do -2,2, miejscami -2,3 m. Na jednym z pól uprawnych pojawiają się miejsca schodzące do -2,4 m. Punkt na tym polu:  54° 3' 28.415" N 19° 30' 3.553" E

A sztuczna?
Co jeśli nie będziemy się tak ściśle trzymać zasady brania pod uwagę tylko naturalnych zagłębień? Jaki jest najniższy w ogóle punkt w Polsce, w którym można stanąć i ponapawać się głębią kraju? Niechybnie w jakiejś kopalni odkrywkowej. Kilka odkrywek koło Konina sięga do +20 m, kopalnia Turoszów jest już bliska morza, z najniższym punktem jaki znalazłem +4 m n.p.m. Mała odkrywka koło Pakości sięga -6 m, ale najmocniej wgłąb wkopała się ostatecznie kopalnia w Bełchatowie. Najniższy punkt odkrywki koło Kleszczowa jaki wskazał model terenu to -110 m poniżej poziomu morza. Całkiem sporo. Jakieś 300 metrów poniżej krawędzi odkrywki. 

Niedaleko znajduje się gigantyczna hałda nadkładu, Góra Kamieńska, o wysokości względnej 200 metrów i wierzchołku 400 m n.p.m będącym najwyższym wzniesieniem na niżu środkowopolskim. W efekcie daje to pół kilometra różnicy wysokościowej między odkrywką a hałdą, co daje jakieś pojęcie o skali wydobycia.

A o innych obszarach depresji w Polsce napiszę innym razem.

---------

[1] http://acta.urk.edu.pl/WPLYW-PROCESOW-OSIADANIA-I-ZANIKANIA-GLEB-ORGANICZNYCH-MURSZOWYCH-NA-PROFILE-PODLUZNE,102531,0,2.html

piątek, 29 stycznia 2021

Marsz Śmierci w Hakkoda

Pod koniec XIX wieku Japonia przeszła okres modernizacji i przyjmowania ówczesnych wynalazków, znany jako restauracja Meji. Unowocześniła wtedy też swój sprzęt wojenny, co obudziło tlące się wcześniej ambicje imperialne. Podejmowano ekspansję na północ, wzdłuż łańcucha wysp, a kąskiem, na którym wielu miało ochotę, była dość duża wyspa Sachalin. Podejmowano też próby zajmowania terenów wokół Morza Żółtego. Leżąca blisko Korea i sąsiednia Mandżuria stały się w 1894 roku areną pierwszej wojny japońsko-chińskiej.
Nie było to jednak jedyne państwo dbające o ten region. Tuż po wojnie Rosja podpisała z Chinami pakt, na mocy którego mogła dzierżawić doskonale położone porty w Dalnyj i Port Arthur (dziś Dalian i Lushunkou), dające dostęp zarówno do Morza Żółtego jak i zatoki koreańskiej. Car chciał mieć po tej stronie Azji wygodny port, który mógł być używany cały rok, w odróżnieniu od portów na Syberii i Kamczatce, które okresowo zamarzały, połączony z macierzą przez zbudowaną wspólnie z Chińczykami sieć kolejową.

Tym sposobem między mającą chrapkę na Sachalin a nawet Kamczatkę, oraz równocześnie Mandżurię Japonią a nieodległą Rosją zaczęło narastać napięcie. Było wiadomo, że Rosja ma całkiem sporą flotę morską. Niezbyt nowoczesną, ale wystarczającą aby móc atakować wyspiarski kraj ze wszystkich stron. Po tym jak Chiny zostały osłabione przez wewnętrzne powstanie, Rosja zaczęła stawiać kolejne forty wzdłuż wybrzeża, przedłużając kontrolowane obszary. Realne stawało się odcięcie części Chin, a przynajmniej odcięcie Japonii od terenów w głębi lądu. Ponieważ plany ekspansji były już dość  zaawansowane, to pomimo rozmów dyplomatycznych i prób umówienia się z Rosją na wspólne rozbiory wschodnich Chin, równolegle opracowywano ewentualne drogi ataku, ćwiczono obronę wybrzeża i starano się wyszkolić żołnierzy do walk na trudnych terenach.

Takie było tło wydarzeń ze stycznia 1902 roku.
W tym czasie 5 pułk Japońskiej Armii cesarskiej stacjonował w Aomori, na północy wyspy Honsiu. Region ten doświadcza co roku zim nieco podobnych do tych w Polsce, bez wielkich mrozów ale za to z bardzo obfitymi opadami śniegu. W planach obrony przewidywano, że rosyjska marynarka może zaatakować od północy i ostrzeliwać miejscowości przy wybrzeżu, uniemożliwiając korzystanie z głównych dróg na nizinach; dlatego często ćwiczoną sytuacją było zabezpieczanie i przecieranie szlaków biegnących przez pobliskie góry.  

23 stycznia z pułku wybrano grupę 210 osób, które miały dokonać dwudniowej przeprawy przez góry Hakkoda, w centralnej części półwyspu. Nie są to wysokie góry, najwyższy szczyt ma 1600 metrów. Są to w większości łagodnie nachylone stożki dawnych wulkanów, nie wymagające doświadczenia alpinistycznego. Przypominają trochę Beskidy.
 Wielu żołnierzy pochodziło z bardziej południowych regionów kraju i mieszkało na przybrzeżnych nizinach. Grupa miała więc nabrać doświadczenia w działaniach w warunkach zimowych, w głębokim ściegu, oraz przećwiczyć wspinaczkę górską i transport prowiantu w nierównym terenie. Pierwszy etap wędrówki miał się kończyć w ośrodku turystycznym Tashiro z gorącymi źródłami, gdzie dywizjon miał przenocować i ruszyć w dalszą trasę. Do pokonania było niespełna 20 kilometrów a największym przewyższeniem na trasie był szczyt niewysokiej góry Umatateba (732 m) kilka kilometrów od celu wędrówki.



Początkowo pogoda im sprzyjała, największą trudnością było przebijanie się przez głęboki śnieg, dlatego grupa dotarła na przełęcz niedaleko góry dopiero o 16. Z pewnością przed zachodem słońca dotarliby do celu, lecz tu zaskoczyła ich nagła zmiana pogody. Wiatr wywołujący zamieć i gęste opady śniegu uniemożliwiały dalszą wędrówkę. Wkrótce zapadł zmrok i żołnierze stracili orientację w terenie...
Gdy kolejnego dnia zorientowano się, że dywizja nie wróciła z gór jak było zaplanowane, to początkowo uznano, że widocznie śnieżyca zatrzymała ich przy gorących źródłach, dlatego dopiero 26 stycznia wysłano grupę ratowników, którzy mieli przetrzeć szlak i sprawdzić co się dzieje. Czekali w najbliższej wiosce, spodziewając powrotu kolegów; zapalili nawet duże ognisko aby wskazać drogę, lecz na próżno.

Postanowili więc wyjść im naprzeciw, ale po drodze koło przełęczy natknęli się na kaprala Furanosuke Goko, stojącego w śniegu wysokim po pas. Stał wyprostowany, oparty o broń i półprzytomny i w pierwszej chwili sądzono, że zamarzł na sztywno w trakcie marszu. Niedaleko znaleziono ciała innych żołnierzy. Był 27 stycznia, piąty dzień od wymarszu grupy. Stało się wtedy jasne, że dywizjon wcale nie przeczekiwał zawiei nad gorącymi źródłami, kąpiąc się w ciepłych basenach i ciesząc z takiej przyjemnej odmiany losu. W rzeczywistości stało się coś strasznego.


Tułaczka
Z relacji tych, którzy przeżyli, wyłania się obraz chaosu organizacyjnego. Żołnierzom nie dano strojów do przetrwania dłużej w zimowych warunkach, bo zgodnie z planem mieli w ciągu jednego dnia dotrzeć do gorących źródeł, tam przenocować w chatach i kolejnego dnia wrócić inną trasą robiąc niedużą pętlę. Tymczasem pogoda była znacznie gorsza niż zazwyczaj w rejonie. 25 stycznia w innej części wyspy zanotowano rekordowo niską dla Japonii temperaturę -41 stopni. 

Wiatr powoli wzmagał się w ciągu dnia. Gdy oddział dotarł do przełęczy powyżej górnej granicy lasu warunki stały się nie do zniesienia. Ekipy zajmujące się przecieraniem szlaku na przedzie i osoby ciągnące sanie z obciążeniem musiały przystawać i często się wymieniać. Jeszcze przed końcem dnia pojawiły się pierwsze osoby z odmrożeniami. Niektórzy żołnierze wzięli zbyt lekkie ubranie pod płaszczem, bo nie spodziewali się, że przemaszerowanie 20 kilometrów będzie tak wyglądać.

Na samym początku wojskowi odrzucili ofertę mieszkańców okolicy, że ci dadzą im przewodnika znającego teren. Zamiast tego posługiwali się tylko mapą i kompasem. Gdy na przełęczy pod górą, na którą mieli się wspinać, śnieg stał się głębszy, żołnierze zatrzymali się, bo przebijanie przez zaspy zmęczyło ekipy ciągnące sanie. Już wtedy rozważano odwrót i zjazd na niziny, ale dowódcy nakazali maszerować dalej. Kompas zamarzł, więc oddział zaczął się orientować wedle topografii. Wiedzieli mniej więcej w którą stronę od góry należało iść do gorących źródeł. 

Kadr z filmu Mt Hakkoda z 1977

Z powodu dużego opóźniania marszu przez ciągnących sanie, którzy zostawali za daleko w tyle, zdecydowano się je porzucić. Zapasy i inne przedmioty, w tym metalowy kocioł, żołnierze nieśli dalej w rękach, co wcale ich nie przyspieszyło.
Gdy dotarli do granicy lasu, za którym znajdował się cel ich wędrówki, nie mogli znaleźć szlaku. Słońce zaszło, szybko zrobiło się ciemno. Zdecydowano więc wykopać okop w śniegu i w takim zagłębieniu przeczekać noc. 

W dużej kupie wszystkim miało być cieplej, rozpalono też opał ale ogrzanie wszystkich czy rozmrożenie jedzenia było trudne. Mimo wkopania się w śnieg na ponad dwa metry na dnie okopów nie było podłoża. Szacuje się, że w dolinie mogło być wtedy 3 do 6 metrów śniegu. Kocioł, ogniska czy stosy węgla po zapaleniu zapadały się wgłąb i gasiła je wytopiona woda. Żołnierze nie byli przeszkoleni z przetrwania w zimowych warunkach i nie wiedzieli jak poprawnie używać sprzętu ani jak zakryć wykopane schronienie od wiatru. Sytuacja więc wcale nie była bezpieczniejsza. 

Makieta w lokalnym muzeum

 

W drugiej części nocy wysłano kilka osób do lasu aby nazbierały gałęzi na ognisko; nikt nie miał jednak latarek, bo nie planowano marszu nocą, ani siekier z tego samego powodu. Posługujący się nożami żołnierze poranili się, odmrozili palce, nałamali trochę gałęzi, które oblepione śniegiem nie chciały się palić i o mało nie pogubili. W tym momencie dowódcy uznali, że przeszkolenie oddziału z poruszania się w trudnym terenie w zasadzie można uznać za spełnione, z kolei przysypiającym żołnierzom, którzy opierali się o brzegi wykopu, groziło zamarznięcie. Dlatego nie czekając do świtu zarządzili wymarsz i powrót do Aomori wcześniej. Niestety wędrówka po ciemku w zamieci nie była zbyt dobrym pomysłem. Schodząc na wyczucie w dół oddział nie oddalił się od góry, tylko zszedł w bok od właściwej trasy do doliny rzeki. Stamtąd wycofał się ponownie do poprzedniego obozowiska, po drodze zresztą też gubiąc drogę z powodu zawiei, która zasypała ślady. Gdy trochę się rozwidniło wyruszyli ponownie, ale tym razem drogę zatrzymało im urwisko nad wąwozem. Wychodziło na to, że ponownie zeszli w bok, do doliny rzeki.

W pewnym momencie jeden z żołnierzy zaczął przekonywać dowódców, że chyba wie w którą powinno się iść stronę aby dotrzeć do Tashiro ich pierwotnego celu, odległego od tego miejsca o kilka kilometrów. Idąc zgodnie z jego wskazówkami zaczęli iść w dół rzeki Komagome. Były to niezły szlak, gdyby ich celem było zejście na nizinę, ale gorące źródła znajdowały się w rzeczywistości w górę rzeki, toteż grupa oddalała się od zamieszkanych miejsc. Zorientowano się, że to zły szlak, ale wszyscy byli już tak zmęczeni i zrezygnowani, że nie chcieli robić jeszcze jednego kółka po tym samym terenie. Rzeka biegła w wąwozie, toteż po jej przekroczeniu musieli wspinać się na strome zbocza. Podczas tego manewru kilka osób spadło i zginęło; jeden z poruczników wpadł do rzeki i umarł z wyczerpania. 

Nie postąpiono teraz zbyt racjonalnie i zamiast przeczekać zamieć w wąwozie, gdzie przynajmniej byli osłonięci od wiatru, żołnierze wyszli na płaski, odsłonięty teren i szli na wyczucie szukając jakiejś osłony. Niemal jedna czwarta z nich odłączyła się podczas tego marszu i zaginęła. W końcu postanowili przeczekać noc na całkowicie odsłoniętym terenie. Wszystkie dotychczasowe próby znalezienia drogi, w tym marsz do doliny, z powrotem, znów do doliny, przez rzekę, na klif a potem błądzenie po pustkowiach zajęły im cały dzień ale jak na ironię miejsce drugiego postoju znajdowało się niespełna kilometr od pierwszego.

Nie mieli łopat do kopania w śniegu. Część sprzętu zgubiono, a część zniknęła wraz z zagubionymi. Dlatego zdecydowano się na radykalne rozwiązanie - cała grupa stanęła blisko siebie w kole, wewnątrz stali najbardziej odmrożeni i dowódcy, na obrzeżach ci, którzy czuli się na siłach. Oparci o siebie żołnierze dreptali w miejscu, rozcierali się i dla zachowania przytomności śpiewali patriotyczne piosenki. Niektórzy żołnierze ostatecznie zasypiali i padali jeden na drugiego w śnieg, inni oddalali się od grupy i gubili w zamieci. Tak minęła druga noc.



Przed świtem trzeciego dnia przeliczono grupę i po stwierdzeniu, że jedna-trzecia zamarzła, zdecydowano ruszyć dalej. W końcu oddział znalazł się na terenie w widłach dwóch rzek, otoczonym klifami. Dalej nie dało się iść. Wedle nie potwierdzonych przez wszystkich relacji jeden z dowódców miał wtedy powiedzieć, że rozwiązuje ten tymczasowy dywizjon i żołnierze mogą się ratować sami. Miało to wywołać panikę wśród obecnych. Kilka osób zeskoczyło na dno wąwozu, myśląc, że zejdą na niziny wzdłuż brzegu, część wpadła do wody i zniknęła, kilkanaście osób odbiegło w przeciwnym kierunku, oczekując że idąc cały czas w dół dotrą do jakiejś wioski. Niektórzy pobiegli w stronę najbliższego lasu z zamiarem zbudowania tratwy. Pozostała grupa trzymała się jednak razem. 
Nad ranem kilkanaście osób udało się na zwiad, szukając drogi do najbliższej wioski. Po kilku godzinach wrócili z informacją, że wypatrzyli z daleka tereny zamieszkane i było przynajmniej wiadomo w którą stronę iść. Wszyscy byli już poważnie chorzy i zmęczeni, więc marsz zajął im większość dnia. Do miejsca trzeciego obozu dotrwało tylko 71 żołnierzy, którzy musieli przeczekać noc w podobny sposób co poprzednio.

O świcie czwartego dnia pogoda na chwilę się poprawiła a na horyzoncie widać już było port. Wyglądało na to, że są naprawdę blisko. Jednak gdy wyruszyli ponownie nastała zamieć i śnieżyca i trudno się było zorientować w terenie.  Jeden z obecnych oglądając mapę stwierdził, że chyba wie jak dotrzeć do ośrodka nad gorącymi źródłami. Było to tylko kilka kilometrów od tego miejsca. Zgubili jednak drogę i zmuszeni byli przestać w grupie kolejną noc. Ostateczne korzystając z nieco lepszej pogody postanowiono iść wzdłuż doliny w dół.

Piątego dnia przed świtem grupa dotarła do miejsca, gdzie droga rozdzielała się.  Idąc w jedną, wzdłuż rzeki, żołnierze zeszliby na niziny, ale omijając najbliższą wioskę. W stronę wioski biegła druga droga, zgodna z innym strumieniem, ale nie było pewne jakie są warunki po drodze. W obliczu ryzyka, że wszyscy pobłądzą, postanowiono się podzielić - kilka osób miało pójść z kapitanem Kaminari w lewo, w stronę wioski, reszta z kapitanem Kuraishi w prawo, wzdłuż rzeki

Pierwsza grupa szła dolinką potoku w stronę najbliższej wioski, ale trudne warunki i silny wiatr wiejący wzdłuż doliny przerzedziły ich szeregi. Ostatecznie na sam koniec zostały cztery osoby. Niejaki Suzuki wspiął się na wyżynę, aby zobaczyć teren, ale nie powrócił. Oikawa stracił przytomność i zmarł na miejscu. Kapitan Kaminari i kapral Goto wspięli się wyżej. Byli niedaleko niższej przełęczy, za nią miała znajdować się wioska. Kapitan opadł z sił i nakazał Goto aby szedł przodem i zawiadomił mieszkańców wioski.

Kilka godzin później ekipa poszukiwaczy z Aomori natknęła się na Goto, stojącego w śniegu półprzytomnie. Szeptał imię kapitana Kaminari. Kapitana znaleziono leżącego sto metrów dalej. Próbowano go ratować środkami pobudzającymi, ale ciało było tak zmarznięte, że igła nie chciała wbić się w skórę. Nieco dalej w dolince leżały inne ciała. Ocalonego sprowadzono do wioski i wysłano wiadomość do Aomori.

Pomnik Goto upamiętniający wydarzenie

 

Poszukiwania

Nie był to jednak koniec tragedii. Druga grupa, która szła wzdłuż rzeki, nie wiedziała, że kilka kilometrów od nich formowane są oddziały ratunkowe. Jeszcze tego samego dnia dotarli do miejsca, gdzie dalszą drogę zagradzało im urwisko nad wodospadem. Niektórzy wpadli w rozpacz. Jedna osoba zrzuciła ubranie i wskoczyła do rzeki, parę osób zaczęło wspinać się na urwisko i spadło z dużej wysokości. Grupa musiała spędzić noc w zagłębieniach pod klifem, dających jako taką osłonę przed wiatrem.

Ekipy poszukiwawcze zaczęły znajdować coraz więcej ciał, w zasadzie nie spodziewali się znaleźć żywych. Nieoczekiwanie z wąwozu rzeki wyłonił się kapitan Kuraishi, który po dwóch dniach czekania nad wodospadem postanowił poszukać bezpiecznego miejsca do wspinaczki. W tym miejscu ocalono kilka osób, w tym majora Yamaguchiego.

W dolinie rzeki koło miejsca czwartego obozu i wzdłuż trasy marszu grupy doliną znaleziono 30 ciał. Na głównej rzece postawiono kratę, aby wiosną wyławiać ciała tych, którzy zginęli w nurcie. Kolejnych kilkadziesiąt leżało na szerokim obszarze między drugim a trzecim obozem. 36 ciał leżało wokół drugiego obozu. Pojedyncze odnajdywały się  niedaleko postoju pod wodospadem, inne opodal głównego szlaku lub w górę rzeki. 31 stycznia przypadkiem odnaleziono dwie osoby, które przeżyły w chatce wypalaczy węgla drzewnego. Szeregowy Abe mówił, że już trzeciego dnia, po nieudanym obozie na otwartym powietrzu, gdy wiele osób rozpierzchło się na różne strony, wyszedł z małą grupą mniej więcej w stronę wioski. Potem nie pamiętał drogi. Ocknął się wraz kapralem Miurą koło chatki wypalaczy (wedle niektórych źródeł schowali się właściwie nie w chatce tylko w piecu do wypalania). Wokół leżało 16 ciał. Kilkanaście ciał leżało w niewielkim lesie koło trzeciego obozu.

2 lutego po trzęsieniu ziemi ekipy natknęły się na sierżanta Hasegawę z trzema innymi osobami (dwie zmarły potem w szpitalu). Był w grupie żołnierzy, który oddzielili się trzeciego dnia, po tym jak żołnierze zaczęli panikować. Poszli w przeciwnym kierunku i koło lasu znaleźli chatkę wypalaczy węgla. Tam grupa rozpaliła ogień przy pomocy ocalonych zapałek i podtrzymywało do kolejnego dnia, gdy przysypiający żołnierze zaczęli się obawiać, że drewniana chatka zapali się i w czasie snu spłoną. Kolejne dni spędzili w letargu, bez jedzenia, do czasu aż trzęsienie uszkodziło dach chatki i zmusiło ich do wyjścia. Ostatnia ocalała osoba jaką znaleziono tego samego dnia, odłączyła się od grupy gdy zorientowano się, że idą w złą stronę, przeszła w górę doliny rzeki i odnaleźli ją mieszkańcy Tashiro.

W całym zdarzeniu zginęło 199 żołnierzy, w tym kilku ocalałych, którzy zmarli w szpitalu. Z pozostałych 11 większość doznała odmrożeń kończyn wymagających amputacji. Ostatnie poszukiwane ciało znaleziono 28 maja, po roztopach. Później oceniono. że w sumie najlepiej poradziły sobie osoby mające już jakieś doświadczenie w zimowych warunkach, które jeszcze przed wyruszeniem porządniej się opatuliły, owinęły stopy czymś nieprzemakalnym lub wepchały gazety pod płaszcz na wypadek zimnego wiatru. Wśród nich było kilka osób wyższych stopniem, które być może miały lepszej jakości płaszcze. 

Miejsce pierwszego obozu, z wykopanym w śniegu okopem, znajdowało się po drugiej stronie lasu niż ośrodek z gorącymi źródłami. W najbliższym punkcie znajdowali się niespełna 1,5 km od celu. Spekulowano więc później, czy najbezpieczniejszą opcją byłaby próba przebicia jeszcze pierwszego dnia na przełaj przez las, który przynajmniej osłaniałby ich przed wiatrem. 

Tajemnica majora

Sporo spekulacji wywołała śmierć majora Yamaguchiego, którego znaleziono żywego w jaskini koło wodospadu, lecz po kilku dniach zmarł w szpitalu. Oficjalnie przyczyną miały być problemy z krążeniem, jednak rodzinie dano do zrozumienia, że mógł przyspieszyć swoją śmierć, postępując honorowo, bo jako najwyższy stopniem z całej grupy ponosił odpowiedzialność za to co stało się z dywizjonem. Przecieki na temat przypuszczalnego postrzelenia się w brzuch trafiły do prasy i mimo braku oficjalnego potwierdzenia, były długi czas powtarzane. Dopiero w latach 90. dotarto do raportu chirurgów, którzy opisywali przebieg leczenia ocalałych. Wynika z niego, że ręce majora były w tak znacznym stopniu odmrożone, że nie był w stanie niczego wziąć do ręki, a co dopiero nabić ręczny pistolet i pociągnąć za cyngiel. Spekulowano nawet, że do jego śmierci mogli się przyczynić inni wojskowi, podając wysoką dawkę chloroformu.[a] [b] Jego śmierć była wygodna, bo w razie czego byłby pierwszym oskarżonym w procesie, który mógłby ujawnić wiele zaniedbań. Zaś plotka o samobójstwie studziła nastroje społeczne - dawano do zrozumienia, że nie ma już po co szukać winnych, skoro jedyny winny sam wymierzył sobie karę.

                                      *   *   *

Dziś trasa, którą szedł oddział, częściowo pokrywa się z drogą Aomori - Towada. Przy niej stoją oznaczenia upamiętniające zdarzenie. Duży, i często odwiedzany pomnik przedstawiający Goko, stojącego prosto i podpartego bronią, znajduje się przy wyciągu narciarskim, w miejscu, które akurat nie odegrało roli w tragedii. Kilka kilometrów dalej, na przełęczy stoi mniejszy pomnik o tej samej formie, stojący prawie w tym samym miejscu, gdzie odnaleziono ocalałego. Dalej wzdłuż drogi tabliczki wyznaczają miejsca kolejnych obozów, ale z tego co się zorientowałem porównując opisy faktycznych miejsc z mapą, są to raczej oznaczenia symboliczne, ustawione mniej więcej na wysokości postojów, które miały miejsce na terenie poza drogą.

Na temat wydarzeń nakręcono film fabularny "Hakkoda" w 1977 roku, i dokumentalny w 2014. 

Wiele źródeł podaje, że to najgorsza katastrofa związana ze wspinaczką górską, ale sytuacja jest niejednoznaczna. Były to wojskowe ćwiczenia a żołnierze nie wspięli się ostatecznie na żadną górę. Równie dobrze za górską tragedię można uznać odwrót wojsk Moore'a podczas wojen napoleońskich w Hiszpanii, kiedy to przerzucone na półwysep oddziały wycofywały się w kierunku Portugalii, nie chcąc konfrontować się z Francuzami. W ciągu kilku dni w grudniu 1808 roku ciężka przeprawa przez ośnieżone góry kosztowała życie 3 tysięcy żołnierzy.

-----------

 https://www.japanese-wiki-corpus.org/history/Death March of Hakkoda Mountains Incident.html

https://zh.wikipedia.org/zh-hant/八甲田雪中行軍遭難事件

[a] https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/19244741/

[b] https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/11345765/
 

piątek, 22 stycznia 2021

Trzmielina

 Nie jest to zdecydowanie drobna roślina kwiatowa, ale jej kwiaty są niepozorne i łatwe do przeoczenia, zaś najwięcej uwagi przykuwa późną jesienią, gdy na gałęziach wiszą jeszcze dojrzałe owoce.


Trzmielina (Euonymus) to rodzaj niskich drzew lub krzewów, z którego w Europie występują dwa gatunki - t. pospolita i t. brodawkowata. Różnice między tymi gatunkami są drobne, tworzą zresztą mieszańce. Najczęściej spotykana trzmielina pospolita ma jasnozielone, drobne, płaskie kwiatki pojawiające się latem; gładkie gałązki bez przetchlinek, pokrój większego krzewu - w dobrych warunkach staje się niedużym drzewem. Jesienią tworzy różowo-czerwone torebki nasienne, które pękają pokazując pomarańczowe osnówki wokół czarnych nasion, zwisające na krótkich żyłkach. Te wewnętrzne części są wyjadane przez ptaki, które następnie wydalają nienaruszone nasiona. Pomarańczowa osnówka nasion często pęka, ujawniając czarną skorupkę ziarna, stąd ludowe nazwy "pawie oczko" czy "perskie oczko". Równocześnie liście przebarwiają się na intensywny, czerwony kolor i szybko opadają.
 
W przypadku trzmieliny brodawkowatej najwyraźniejszą różnicą są drobne brodawki pokrywające młode gałązki. Pokrój drobniejszy, krzewiasty. Liście może nieco większe. Pojawiające się latem kwiaty częściej są podbarwione na brunatno. Torebki nasienne wyglądają tak samo. Mam też wrażenie, że liście tego gatunku dłużej pozostają na krzewach, zwłaszcza w bardziej osłoniętych miejscach. Nierzadko obserwowałem okryte liśćmi tak długo, że po minięciu fazy intensywnie czerwonej zaczęły blaknąć od światła, aż pod sam koniec stawały się niemal całkiem białe. 

Gatunek jest nieco rzadszy, prawie nie spotyka się go na zachodzie kraju. U mnie, na wschodzie, oba występują dość pospolicie na obrzeżach lasów czy polanach. Raczej rzadko zdarza się trzmielina rosnąca na otwartej przestrzeni.


 Często krzewy mają dodatkową interesującą cechę - w miarę wzrostu rośliny starzejące się pędy zaczynają pękać wzdłuż. Pęknięcia są stopniowo wypełniane przez tkankę korkową, tworząc jasną bliznę. Widać to wyraźnie zwłaszcza na młodych, dwu-trzyletnich pędach, które mają zieloną korę. 

 


Jednak w przypadku części roślin wzrost tkanki korkowej nie ustaje. Stopniowo tworzy się listwa rozciągnięta wzdłuż pędu, gałązka może być w ten sposób oskrzydlona w dwóch, trzech i więcej miejscach obwodu. To tak zwana skrzydlasta odmiana, pojawia się tylko u części roślin, nie jest wyróżniana jako inny gatunek, nie wiem czy to kwestia genetyki czy warunków siedliska. Zależnie od osobnika osiąga różne natężenie - zazwyczaj przypomina podłużną wypukłość, wyczuwalną w dotyku, wyglądającą jak zmarszczka na powierzchni kory. Czasem wyrasta nad korę na trzy czy cztery milimetry, najwyraźniej na pędach starych i głównym pniu, co nadaje roślinie zimą efektownego wyglądu.


 Kora na starych pniach robi się ostatecznie gładka, jasnoszara.



W ogrodach sadzony bywa czasem pochodzący z Japonii gatunek trzmielina oskrzydlona, dla którego korkowe listewki są cechą normalną. 

Trzmieliny są niestety roślinami trującymi. Wpływają na układ nerwowy, wywołując początkowo pobudzenie, potem fazę osłabienia tętna, wymioty, obniżenie ciśnienia, śpiączkę i wstrząs. Podaje się, że zjedzenie 35 owoców wraz z pogryzionymi nasionami może być dawką śmiertelną. Przyczyną objawów są toksyny saponinowe, głównie ewonina i ewobiozyd, przypominające w działaniu digitoksynę. Wykryto też cykliczne alkaloidy peptydowe frangulanina, franganina i frangufolina; armepawina, w mniejszym stopniu znaczenie mają alkaloidy purynowe jak teobromina i kofeina.[1], [2]

Nie oznacza to jednak, że rośliny do niczego się nie przydają. Z czerwonych okryw torebek nasiennych można było otrzymać różowy, a z pomarańczowych ośródek żółty barwnik do tkanin. Owoce pozbawione nasion mają też wyraźnie niższą zawartość toksyn i przy bardzo ostrożnym dawkowaniu były kiedyś używane w ziołolecznictwie, jako środek pobudzający i wzmacniający. Dawniej czasem używanym surowcem była kora korzeni; kora gałązek miała być słabszym substytutem. Miał to być środek żółciopędny, pobudzający trawienie, leczący wątrobę, w większych dawkach podrażniający i przeczyszczający. Użyty zewnętrznie miał zabijać wszy, kleszcze i różne pasożyty skórne.[3]

W przypadku podobnego gatunku trzmieliny skrzydlastej, kora i korek listewek pędowych były używane jako składnik leków medycyny chińskiej. Będąca jednym z alkaloidów armepawina znana jest jako substancja przeciwzapalna, hamująca wydzielanie czynnika martwicy nowotworu i czynnika antyjądrowego, którego nadmierne wydzielanie przyczynia się do chorób autoimmunologicznych.[4]

Drewno trzmieliny narasta powoli. Trzeba kilkunastu lat aby krzew wykształcił pień. Najstarszy osobnik jaki znalazłem, mający formę wysokiego na pięć metrów drzewka, miał pień o średnicy 10-12 cm. Dlatego też drewno to jest dość gęste i twarde. Dawniej z kijów trzmielinowych wykonywano drobne części narażone na tarcie - ośliki, wrzeciona przędzalne, szaszłyki, drewniane igły itp. Stąd zwyczajowa angielska nazwa "spindle tree" czyli "drzewo wrzecionowe". Drewno to jest jednak mało trwałe, dlatego nie było specjalnie cenione. Odpowiednio wypalone dawało twardy węgiel drzewny, używany przez artystów do wyraźnych rysunków. W bardzo dobrych warunkach trzmielina potrafi rosnąć do 100 lat. Kilka lat temu za pomnik przyrody uznano drzewo tego gatunku rosnące w Witorożu, o trzech pniach, z których najgrubszy ma pierśnicę 101 cm.[5]

Warto zająć się na koniec sprawą, wokół której panuje dużo błędnych przekonań: trzmielina była przez pewien czas brana pod uwagę jako roślina kauczukodajna, ale nie używa się jej nadal. Jej korzenie zawierają gutaperkę. Wobec ograniczenia dostaw od państw o innym systemie politycznym i braku wewnętrznych źródeł, w ZSRR i państwach w jego zasięgu podejmowano różne próby znalezienia lokalnych źródeł materiałów mogących czymś brakujący kauczuk zastąpić. W pewnym momencie w latach 40. i 50. bardzo promowano uprawy azjatyckiego mniszka Kok-Sagiz, którego korzenie zawierały do 20% kauczuku w mleczku. Często jednak uprawiający kauczukodajny mniszek nie wiedzieli jak go przetwarzać, a centralnej instytucji odbierającej surowiec nie było. 

W latach 40. podczas takich poszukiwań stwierdzono, że potencjalnym źródłem może być trzmielina. W zewnętrznej tkance korzeni odkładał się w formie wytrąceń kauczuk małocząsteczkowy, tak zwana gutaperka, dająca masę o mniejszej elastyczności niż kauczuk. Skoro zaś tak, różne instytucje podjęły próby sprawdzające, czy jest sens próbować produkcję z tego materiału. Informację puszczono do ówczesnych mediów jako kolejny element propagandy. Zapewniano, że Instytut Leśnictwa zbadał temat i potwierdził, że roślina nadaje się do przemysłowej produkcji gutaperki, bo w korze korzeni jest tej substancji od 5 do 7%, niektóre osobniki w sprzyjających miejscach miały do 20%. [6]

Tyle tylko, że po wycięciu korzeni roślina obumiera, zaś reszta trzmieliny nie miała za bardzo zastosowania. Potrzebna by była duża baza plantacji z kilkuletnimi roślinami aby zapewnić ciągłą produkcję. Drzewa kauczukowe miały zaś tę zaletę, że bez zabijania rośliny można było z niej zbierać lateks przez wiele lat. Inny problem zawierał się w podanych liczbach - zawartość 7% wydaje się spora, ale dotyczyła wyłącznie kory korzeni, która stanowi małą część masy systemu korzeniowego. Który z kolei stanowi tylko część samej rośliny. Na wyprodukowanie tony gutaperki należałoby wyrwać z ziemi i obłuskać z korzy korzenie kilkuset krzewów, które potem nie mają większych zastosowań - liści nie da się zwierzętom jako paszę, bo są trujące, a gałązki kilkuletnich osobników są za małe aby robić z nich wyroby drewniane.
Dlatego też stopniowo temat cichł, aż zaczęto wytwarzać kauczuk syntetyczny.

Mimo to w wielu artykułach opisuje się dziś wśród właściwości trzmieliny, że "z jej korzeni otrzymuje się kauczuk" jakby szło o coś nadal zachodzącego i normalnego. A że gutaperkę, pochodzącą z innych źródeł, wykorzystuje się w przemyśle, sporo artykułów twierdzi w naszych czasach, że trzmielina ma takie zastosowania przemysłowe. Podobne myślenie widzę odnośnie innych substancji - jeśli wiadomo ze źródeł, że pewną substancję wykryto po raz pierwszy w danej roślinie, to pewni siebie autorzy dopisują do listy zalet, że tę substancję się nadal z tej rośliny otrzymuje.
--------------
[1]  https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/4144899/ 
[2] https://www.sciencedirect.com/science/article/abs/pii/S0031942200844660
[3] https://pfaf.org/user/Plant.aspx?LatinName=Euonymus+europaeus
[4] https://academic.oup.com/rheumatology/article/49/10/1840/1773748
[5] https://miedzyrzec.info/artykuly/wyrosl-nowy-pomnik/

[6] "O gutaperkę z polskiego lasu", Życie Warszawy 5 czerwca 1952, CMB

wtorek, 3 listopada 2020

Drobne rośliny kwiatowe (23.) Pyleniec

 Pyleniec (Berteroa) to niska roślina łąkowa, lubiąca grunty jałowe i piaszczyste. Ma listki pokryte szarawą warstewką wosku i drobnymi włoskami, toteż rosnąc na poboczu kurzących, polnych dróg wydaje się zawsze opylona piachem - stąd nazwa. Należy do rodziny kapustowatych, stąd kwiaty podobne do rzeżuchy lub wiosnówki, drobne, białe, o czterech płatkach. Płatki charakterystycznie wcięte i wydłużone na boki. Kwiatostan zebrany w krótkie grono na końcu łodygi. 

Pyleniec z 30 października

I tu kolejna charakterystyczna cecha - kwiaty te mogą pojawiać się w nieskończoność, dopóki warunki pozwalają. Po przekwitnięciu zamieniają się w okrągłe torebki nasienne a pęd wydłuża się i wypuszcza z końca nowe kwiaty. Pyleniec zaczyna kwitnąć na początku lipca i nie jest niczym dziwnym, że kwitnie do końca września, w tym roku nadal natykam się na kwitnące kępy a mamy już koniec października. Jeśli nie zdarzy się epizod mocniejszych przymrozków, to pewnie będzie jeszcze wypuszczał kwiaty w połowie listopada.   

Jeśli ktoś myśli o zagospodarowaniu terenu w stylu naturalnej łąki kwiatowej, to pyleniec nadałby się do przedłużenia sezonu. Nie wiem czy są odmiany ozdobne.

Nie ma znalazłem informacji czy pyleniec był używany w ziołolecznictwie. Nie ma specjalnego smaku, jest łykowaty. Na pastwiskach jest rośliną niskiej wartości dla owiec, bardziej traktowany jako chwast. Bardziej istotne jest to, że jest rośliną trującą dla koni. Jeśli zbyt obficie porasta pastwisko lub stanowi zbyt duży składnik siana, konie doznają biegunki, obrzęku, objawów podobnych do ochwatu, osłabienia mięśni. W większości przypadków objawy same ustępują, ale osłabione osobniki mogą czasem zdechnąć.

Nie wiadomo jaki składnik za to odpowiada. Objawy mogłyby pasować do saponin lub lektyn. Chemia pyleńca nie była specjalnie badana. W jedynej pracy jaką znalazłem [1] wykazano, że wśród niezbyt wysokiej zawartości polifenoli głównymi są izokwercetyna, kwercetyna, kwas synapinowy i ferulowy, zaś we frakcji sacharydów dominuje arabinoza. Wyciągi mają niską aktywność przeciwutleniającą i żadną istotną przeciwbakteryjną.

Badaczki z Nowosybirska badając aktywność przeciwwirusową kilku roślin rosnących w okolicy, stwierdziły pewną niewielką aktywność przeciw namnażaniu ptasiej grypy AHN1 i grypy H3N2 dla każdej z nich, przy czym pyleniec miał stosunkowo największą aktywność wobec obu wirusów (były takie rośliny, które miały większą aktywność przeciwko jednemu a drugiemu nie).[2]

-------

[2]  https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/28934870/

[2] https://www.bio-conferences.org/articles/bioconf/full_html/2020/08/bioconf_pd2020_00051/bioconf_pd2020_00051.html#R11

piątek, 16 października 2020

Cudowne schody z Santa Fe

Na początku XIX wieku, do Santa Fe, dziś miasta w stanie nowy Meksyk, sprowadził się zakon Sióstr Loretto (nie jest to znane w Polsce zgromadzenie Loretanek), będący amerykańskim, katolickim zgromadzeniem. Jednym z podstawowych zadań zakonu jest udostępnianie edukacji dzieciom z biedniejszych rodzin, i co było na początku innowacją, także czarnoskórych i o pochodzeniu mieszanym. Założyły na południu Stanów kilkanaście szkół, w tym także Akademię Loretto w Santa Fe.
Akademia miała charakter religijny, toteż obok zespołu budynków szkolnych musiała się zmieścić kaplica. Do jej zbudowania wynajęto dobrego architekta Antoine Moulda, który wcześniej zaprojektował w mieście katedrę świętego Franciszka. Kaplicę zbudowano w nietypowym dla tych okolic stylu neogotyckim, inspirowanym kamienną architekturą Francji, wykorzystując jasny piaskowiec wydobywany w okolicy. Już sam budynek to architektoniczna perełka, w okna wprawiono artystycznie wykonane witraże sprowadzone z Francji - jednak tym, co wzbudza największe zainteresowanie, są schody.

Gdy kończono budynek w 1878 roku miał on jeden niewygodny mankament - nad wejściem zaprojektowano balkon dla chóru, ale brakowało do niego dojścia. Architekt zapewne zaplanował jakąś klatkę schodową na chór, być może zewnętrzną, ale zmarł przed ukończeniem budynku. Gdy zaś siostry wezwały cieśli z okolicy, aby zbudowali coś lepszego od długiej drabiny, problemem okazała się mała ilość miejsca w przedsionku. Schody pokonujące wysokość ponad 6 metrów zajęły by część nawy. Dokładne szczegóły rozmów z okolicznymi architektami nie są znane, możliwe że rzecz rozbiła się nie tylko o rozmiar klatki schodowej, ale też o cenę i konieczność przeróbek w już ukończonym budynku, dość, że siostry zostały ostatecznie bez schodów i na chór wchodzono długą drabiną.

No i tutaj wkraczamy w obszar legend i mitów. Opowieść ta nie stała się słynna od razu w czasach, w których się zdarzyła, toteż znamy ją w najlepszym razie z drugiej lub trzeciej ręki, z opowieści i zapisków kolejnego pokolenia sióstr i ich uczniów.

Wejście na chór było niebezpieczne, a pertraktacje z innymi architektami nie doprowadziły do zadowalających rozwiązań, toteż siostry postanowiły zdać się na moce wyższe - zaczęły się modlić do świętego Józefa, aby znalazł się ktoś, kto wykonałby coś odpowiedniego. I wówczas stało się coś niezwykłego - zgłosił się do nich cieśla, który twierdził, że słyszał o ich problemie i chce wykonać im schody z dobrego serca. Powinny nie zajmować zbyt wiele miejsca, akurat w sam raz tyle, ile można na nie przeznaczyć. Co do dalszych wydarzeń, są różne wersje. Ponoć pracował nocami, zamykając kaplicę i nie pozwalając siostrom i uczniom zaglądać. Przynosił ze sobą duże ilości drewna o pięknym wyglądzie, którego jednak nie kupił w okolicznych tartakach. Zbijał części na podłodze, a gdy miał już wszystko gotowe, w krótkim czasie złożył całe schody o imponującym wyglądzie. W niektórych wersjach zajęło mu to kilkanaście dni, w starszych opisach mowa jednak było o "nadzwyczajnie krótkim czasie" kilku miesięcy. 


 

Gdy schody zostały ukończone, siostry były zachwycone ale też zdumione precyzją wykonania. Tajemniczy cieśla nie chciał przyjąć pieniędzy. Mimo to siostry urządziły "parapetówkę", zapraszając go, aby dać mu jakiś prezent, ten jednak nie przyszedł i nikt go już więcej nie widział. Kim był ten fachowiec? Różne wersje legendy różnie podają, ale nieprzypadkowo podkreślany jest fakt, że święty Józef był z zawodu cieślą... 

Schody faktycznie spełniły wszystkie warunki - są to schody spiralne, pokonujące wysokość przy pomocy dwóch skrętów, na których rozłożono 33 stopnie. Co jednak najbardziej zadziwiło oglądających - cały ciąg nie jest podparty centralnym słupem. Nie było też kolumienek pomiędzy skrętami ani nawet podparcia pod pierwszymi stopniami. Całe podparcie konstrukcji to podest na posadzce i zaczepienie na chórze. W ogóle na samym początku schody nie miały też poręczy, wyglądały więc niezwykle wiotko, jakby miały się zaraz rozsypać. Konstrukcja była w pewnym stopniu elastyczna, podczas schodzenia sprężynowała w pionie, oraz chwiała się na boki. Między innymi dlatego zwykle schody takie albo są bardzo krótkie, albo mają jakieś pionowe elementy usztywniające. Siostry oraz uczniowie z chóru obawiali się nimi schodzić, wedle przekazów często schodzono z chóru tyłem i na czworakach.

 


 

W roku 1886 miejscowy cieśla dorobił do stopni poręcz, która trochę je usztywniła, oraz dodał na wysokości górnego skrętu oparcie o kolumnę, aby ograniczyć chwianie na boki. Na samym dole schodów znajduje się też niewielkie podparcie wewnętrznej części sięgające do trzeciego stopnia, ale nie znalazłem informacji, czy tak było na początku, czy dodano je wraz z poręczą.
Schody są mocne, zachowały się zdjęcia z lat 50. pokazujące członków chóru pozujących na nich; mieściło się tam bez szkody dla konstrukcji 12 osób. W latach 60. szkoła została zlikwidowana. W późniejszych latach wyburzono resztę kampusu, zaś odsłonięta kaplica stała się muzeum oraz kaplicą ślubną. To wtedy legenda o cudownych schodach zaczęła się upowszechniać. Dziś kaplica jest popularnym miejscem wycieczek, w ciągu roku zagląda do niej nawet 200 tysięcy turystów.
 
Na czym jednak polega tajemnica? Cóż, jeśli pominąć zawarte w folderach turystycznych anonimowe opinie o tym, że stopnie nie mają prawa stać, że powinny się zapaść pod własnym ciężarem i tak dalej; jeśli pominiemy cudowne szczegóły, to zdanie zawodowych stolarzy jest nieco mniej nadzwyczajne. Architekci wypowiadający się na ten temat uważają, że jest to naprawdę porządnie wykonana ciesielska robota, ale bez potrzeby angażowania w to sił nieznanych inżynierom. Schody stanowią konstrukcję samonośną z klejonego drewna, poszczególne stopnie zostały zamontowane przy pomocy drewnianych kołków.
Zazwyczaj w kręconych schodach siły są przenoszone przez centralny słup, do którego przymocowane są stopnie, lub przez pionowe elementy na zewnętrznej stronie. Tutaj natomiast mamy do czynienia z tak zwanymi schodami policzkowymi. Właściwym elementem trzymającym stopnie są boczne powierzchnie, policzki, mające postać skręconych helikalnie belek klejonych z zachodzących na siebie elementów. To właśnie te dwie helisy z elementów o dostatecznej szerokości przenoszą naprężenia pionowe. Warto też zauważyć, że wewnętrzny policzek tworzy bardzo wąski centralny prześwit, oraz ma dużo bardziej pionowy przebieg, toteż przy takich parametrach jest dosyć sztywny i działa podobnie jak słup. Część ciężaru opiera się na posadzce, część zaś wisi na chórze. Wykonanie takich elementów i dobre ich spasowanie na miejscu to kawał precyzyjnej roboty, ale jednak coś możliwego do wykonania.
 
Co do tajemniczego cieśli, to lokalni historycy mają dowody wskazujące prawie na pewno na odpowiednią osobę. Wiadomo, że schody zbudowano między rokiem 1877 a 1881, kiedy to już pojawiają się informacje o korzystaniu z chóru. W archiwach zakonu zachował się rachunek za "drewno" wystawiony na mieszkającego w okolicy farmera, pochodzącego z Francji Jeana Rochasa, znanego jako cieśla podejmujący się różnych prac w okolicy. 150 dolarów zapłaconych Rochasowi było niezłą sumą, musiał więc wykonać dla zakonu jakąś większą robotę ciesielską. W roku 1894 Rochas zginął, a lokalna gazeta poświęciła mu artykuł wspomnieniowy, wymieniający między innymi, że wykonał on schody w kaplicy Loretto.
Spotkałem się ze spekulacjami, że może schody były oryginalnie zaprojektowane jako kręcone i część drewnianych elementów zdążono wykonać, ale po śmierci architekta lokalni budowniczy nie umieli spasować części wzdłużnic, więc Rochas był tym fachowcem, który wszystko posklejał, pozbijał i dorobił brakujące części. Tłumaczyłoby to jak udało mu się wykonać całą robotę samemu, oraz czemu elementy nie zostały wykonane z miejscowego drewna (zamówiono je w innym miejscu). Tłumaczyłoby to nawet czemu tak zaprojektowano chór, z bardzo niewielką ilością miejsca na schody w środku - od początku miał tam prowadzić zajmujący mało przestrzeni spiralny ciąg.
 
Dziś kaplica w Santa Fe stanowi muzeum, ale o ile mi wiadomo, schody nie są używane. Ponoć po upływie niemal 150 lat nie są w najlepszym stanie, a tłumy turystów jeszcze by go bardziej pogorszyły. Co ciekawe nie są to jedyne takie schody. W 1944 roku amerykański urzędnik, znający kaplicę z Fanta Fe, zobaczył niezwykle podobne w Gdańsku, w budynku ratusza. Także mają dwa skręty i brakuje im centralnego słupa. Niestety podczas bombardowań w 1945 roku doszło tam do pożaru, który objął właśnie klatkę schodową. Obecnie istniejące schody są rekonstrukcją opartą o zdjęcia, opisy i nieliczne zachowane elementy.
Gdańskie chody mają wewnętrzną spiralę jeszcze węższą, toteż w zasadzie opierają się na skręconym słupie