Zapomniana perełka literacka z 1888 roku:
* Chodzi o okres wojen Napoleońskich kiedy to wojska francuskie przeniosły się na teren Hiszpanii. Anglicy, po dowództwem Johna Moore, wsparli hiszpanów. Po nieudanym ataku, gdy anglicy zostali przyparci do gór, unikający konfrontacji z kilkukrotnie większą armią przeciwnika Moore zarządził odwrót. W ciągu 10 dni ścigające się oddziały przebyły 400 kilometrów w zaśnieżonych górach. Ostatecznie pod La Coruna doszło do bitwy, gdzie Moore zginął 16 stycznia 1809 roku.
24 GRUDNIA.
Dnia 16 listopada 1808 r. zajęliśmy Sant-Ander*, pełne zapasów broni i amunicyi: 9,000 sztuk doskonalej angielskiej broni, to palcem nie przekiwać; stanęliśmy zatem na pewniejszych nogach, pomimo że nie było co jeść ani pić, ani sposobu się zdrzemnąć po forsownych marszach; bo tam, do miliona bomb, zawsze jest przednówek, suchy rok, zdrada na każdym kroku. Głupota zaś taka straszna jest u tych Hiszpanów, że ani ich było przekonać, iż Cesarz jedynie dla ich dobra działa, i my z jego rozkazu oczywiście też; i o to im tylko chodziło, żebyśmy i Anglicy, którzy przecież im pomagali, wzajem się co prędzej wygryźli i zostawili ich samych. Głupi naród. Wtem dopada rozkaz od generała Soulta, żeby iść na Lagoban przeciw angielskiemu John Moorowi. Idziemy tedy. Wtem Moor w nogi; my w pogoń za nim na Zamorę i Leon, do morza. Aż tu w górach Guadarama jak nam sypnie zawiejka śniegiem a tumanem w oczy!... Sam Cesarz dwa dni brodził po śniegu otumaniony; żołnierz szalał ze złości, czując że tańcuje w kółko jak opętany, a Anglik zmyka tymczasem.
Oślepiony, czując co krok przepaść pod nogami, ledwo broń w zgrabiałych rękach trzymając, uderzam ja się o coś, grzęznę i lecę nareszcie w głąb' na złamanie karku, słysząc jednocześnie krzyk:
- Eeau de jasmin et de giroflet! spadam, do dyabła!
- I ja też - odpowiadam, poznawszy po wykrzykniku Wallace'a, poczciwego kamrata, który go odziedziczył po ciotce straganiarce. - Alem się gdzieś w dole zatrzymał i żyję, a ty? - pytam po chwili.
- Zachodzi mała wątpliwość... - odrzecze zblizka ale zduszonym głosem. Dokopałem się do niego: stał na głowie w śniegu, pomogłem mu i ruszyliśmy dalej. Nagle załechtało cóś powonienie i chatka się zjawia.
- To tak, jak-byśmy leźli do żmijowej nory, ale leźmy - powiadam, i włazim. A tam siedzi już z dziesięciu kamratów i kobieta wychudła a brudna! z dzieckiem na ręce, miesza w garnku na ogniu.
- Chodźcie. - wołają kamraty - czarownica gotowała sobie dużego kota, gdyśmy przyszli, więc go nie zatruła, posilimy się. A musiał się już uwarzyć...
- Bella donna, dawaj kota! - krzyknął Wallace, bo on tylko temi dwoma wyrazami do Włoszek i Hiszpanek zawsze przemawiał, więcej nie mógł się nauczyć. .
- Czekaj! - zawoła Skrzycki, bo i on tam był - choć ona sobie gotowała, niechaj pierwsza skosztuje!... - Wallace wziął strawy na łyżkę, podmuchał i z grzecznym ukłonem podał do ust kobiecie:
- Bella donna, racz zjeść! - Ona zjadła; ale któryś woła znowu:
- Słuchaj Wallace! daj dziecku, to będzie pewniejsza próba. - Wallace podał, dziecko połknęło chciwie, a on odskoczył, klnąc; krew trysnęła mu z boku, czarownica pchnęła go nożem.
- Oho! - zaczęto wołać - cóś ona niechętnie dziecko karmić tem pozwala! - Więc znowu krzykną:
- Stój! mądra czarownica umyślnie podejrzenie przed w jadłu wznieciła, żeby dla niej zostało.-
Odebrano jej garnek i zaczęto jeść. Chata musiała być od licznej rodziny zamieszkaną, bo garnek był wielki, jadła sporo. W chwili, gdym pierwszą łyżkę niósł do ust, Wallace pomacał się po karku:
- Będę pamiętał 24 Grudnia - rzekł - podobnom karku nadkręcił, spadając ze skały... Łyżka z cząstką gotowanego kota wypadła mi z ręki, w oczach jak czarami stanął stół biało na sianie zasłany, wigilijną zastawiony wieczerzą, i moja rodzina naokoło stołu zgromadzona, łamiąca się w tejże chwili opłatkiem, oddzielona ode mnie połową Europy. Zapatrzyłem się we wspomnienie; mimo głodu, nie mogłem jeść.
- Czemu nie jesz? - pytano. .
- Dziś jest 24 Grudnia, postną się u nas jada
wieczerzę - powiedziałem.
- A to prawda! Nie godzi się dziś nam tak jeść - rzekł Skrzycki, siadający do jadła, i także odeń odstąpił. Kamraty wyśmieli nas. W pół godziny później wychodziliśmy już z chaty, gdy głuchy łoskot dał się słyszeć za nami: to dziecko upadło martwe na ziemię z rąk matki. Wszyscy na raz, tknięci jedną myślą, poskoczyliśmy ku niej: oparta w rogu izby, już sztywna prawie, śmiała się wykrzywioną kurczami twarzą, Osłupieliśmy. Niezadługo towarzysze drgali już, szarpani boleściami trucizny**, a w kilka godzin ja tylko i Skrzycki we dwóch dobiliśmy się do naszego korpusu.
Michalina Zielińska
Kłosy, Czasopismo Ilustrowane 27 grudnia 1888
** Sądząc po objawach - strychnina.
Do do autorki opowiadania - znalazłem informacje tylko o dwóch jej książkach, dziś zapewne pozostaje nieznana.