środa, 1 lutego 2012

Pół roku... i dalsze plany

Tak się teraz sesją zająłem, że przegapiłem półrocznicę założenia bloga. Pierwszy wpis to 30 czerwca, więc półrocznica to 30 stycznia. Jak na razie odwiedzano mnie przez ten czas ponad pięć tysięcy razy, raczej nieregularnie.

Zwykle przeglądalność dzienna wynosiła kilkanaście wejść, jednak od czasu do czasu pojawiały się górki, związane z podlinkowaniem któregoś z wpisów do popularnych serwisów. Najwięcej wejść miałem zatem z Wykopu i Klikd-u, gdzie linkowano do mnie chętnie, za co polecającym mnie tam bardzo dziękuję.
Najbardziej popularne wpisy to Diabeł Wirujący i Wir umywalkowy. Ten pierwszy oglądano prawie dwa tysiące razy, z czego tysiąc w ciągu pierwszego tygodnia od zalinkowania. Przez tych sześć miesięcy zamieściłem 29 wpisów.

Zasadniczo nie wyznaczałem sobie jakiejś określonej tematyki dla bloga, wyszło jednak że dużo napisałem o kataklizmach i wypadkach na świecie. Przez następne miesiące będę oczywiście kontynuował tematykę trąbologiczną w miarę moich amatorskich możliwości, z resztą w tym roku będzie parę ciekawych rocznic w tym względzie. Ostatnio zacząłem podsumowywać wszystkie zapiski o odnalezionych przypadkach i podejrzeniach wystąpień trąb powietrznych w Polsce w ciągu minionych 250 lat i zestawiać w kwerendę, może wyjdzie z tego parę ciekawych notek.
Napiszę też parę notek o teoriach spiskowych i o medialnych bzdurach. Będę kontynuował napoczęty cykl "drobne rośliny kwiatowe". Mam też w planach kilka wpisów na temat mało znanych polskich spraw kryminalnych. Od pewnego czasu intryguje mnie też temat masowych, szalonych morderców, z rodzaju tych którzy urządzają masakry w amerykańskich szkołach, więc temat też się pojawi, zwłaszcza że jest też kilka polskich przypadków takich wydarzeń.

A tak w ramach najnowszych wydarzeń, przyszło mi do głowy coś takiego:
Owczy pęd dotyczy też rewolucji
a cóż jest niezwykłego w buncie
gdy wszyscy buntują się tak samo?
więc ja tak trochę na przekór:
nie dla actów przemocy
na mocy
pomocy...

sobota, 28 stycznia 2012

Tsunami w Europie?

Myśląc o zjawisku Tsunami, kojarzymy je prawie wyłącznie z krajami tropikalnymi, z egzotycznymi wysepkami położonymi w otoczeniu jakiegoś podmorskiego wulkanu od czasu do czasu zmiatającego roztaczający się wokół rajski krajobraz - tymczasem fala ta powstać może praktycznie w dowolnym zakątku Ziemi, również w Europie, i co więcej, nie tylko może się zdarzyć, ale już się zdarzała.

Tsunami jest słowem pochodzenia japońskiego, oznaczającym dosłownie "falę portową". Sejsmiczny region wysp japońskich wielokrotnie był dotykany przez wielkie fale, czego szczególnie tragiczny przykład obserwowaliśmy w tym roku. Wedle najnowszych danych z sierpnia potwierdzono śmierć 15 tysięcy osób, zaś 5 tysięcy uważa się za zaginione.[1] Można więc w zasadzie uznać, że liczba ofiar sięga 20 tysięcy.

Przyczyną tsunami jest zawsze gwałtowne przemieszczenie dużej masy wody, wywołane pionowym przesunięciem dna morskiego podczas trzęsienia ziemi, ale też na przykład podwodnym osuwiskiem, osunięciem się brzegu czy nawet cieleniem się lodowca. W odpowiednich warunkach fala może powstawać na dużych jeziorach. To gwałtowne przesunięcie wielkiej masy nie jest niczym innym jak ogromną pracą, przekazującą wodzie energię, ta zaś rozchodzi się pod postacią zafalowania w sposób podobny jak stuk uderzenia młotka rozchodzi się w metalowej szynie. Właśnie dlatego fala jest tak niebezpieczna. Taką pracą wykonaną na wodzie, może być też przesuwanie się nad morzem bardzo silnych niż, które unoszą poziom wody o niewielką wartość na bardzo dużym obszarze; wypełnienie się niżów, który "puszcza" podnoszoną wodę, lub przesunięcie się go na płycizny głębokich zatok może wywołać falę bardzo przypominającą tsunami, nazywaną meteotsunami.
W odróżnieniu od powierzchniowych zafalowań, wywołanych wiatrem, fala tsunami przesuwa się całą objętością danego akwenu. Gdy znajduje się na głębinie nie jest zauważalna - szczegółowe pomiary z wykorzystaniem automatycznych boi pokazały, że na otwartym oceanie osiąga maksymalnie metr wysokości (co prawdopodobnie przedstawia ten film), porusza się jednak z prędkością do 800 km/h, zaś szerokość (długość fali) sięga wielu kilometrów. Gdy fala dociera do płytszych wód przybrzeżnych zostaje spowolniona, jej długość spada, lecz amplituda zwiększa się wielokrotnie.
Wbrew powszechnemu mniemaniu tsunami nie przybiera postaci pojedynczej, załamującej się fali o wysokości takiej, do jakiej dosięga na lądzie - jest to raczej bardzo gwałtowny przypływ, co zresztą mieliśmy możliwość obserwować w tym roku. Wprawdzie gdy woda wdzierała się na brzeg, przybierała postać fali, lecz po jej przeminięciu morze nadal wpływało na ląd z ogromną siłą, niczym fala powodziowa po pęknięciu wałów. Impet jaki został nadany tsunami przez trzęsienie jest tak wielki, że wpływa na brzeg wyżej niż wypiętrzyła się fala, mniej więcej w taki sposób, w jaki woda chluśnięta z wiadra może przez pewien czas płynąć pod górkę.
Jeśli do lądu wpierw dotrze nie szczyt lecz dolina fali, morze cofa się odsłaniając dno, często ofiarami zostają ludzie zaciekawieni tym fenomenem, bądź pragnący zebrać pozostawione ryby - podczas tsunami w 2004 roku wielu turystów wychodziło na odsłonięte płycizny, sądząc że to silny odpływ. W tym roku w Japonii obniżenie morza w głębokich portach sięgało do dwóch metrów.

Tak opisane zjawiska mogą zajść w każdym miejscu, jeśli tylko nastąpią odpowiednie warunki. Niedawno niewielkie tsunami pojawiło się w Wielkiej Brytanii. Nazwano je mini-tsunami bo miało tylko 30-40 cm wysokości[2]. Podejrzewa się, że wygenerowało je lokalne podwodne osuwisko, choć meteorolodzy uznali, że falę wygenerowało uderzenie wiatru podczas burzy w kanale La Manche.


Bardzo liczne przypadki notowano w rejonie morza śródziemnego, będącego bardzo aktywną sejsmicznie okolicą. Prawdopodobnie to ogromna fala tsunami była głównym czynnikiem niszczącym po wybuchu w 1600 roku p.n.e. wulkanu Santoryn, który rozsadził całą wyspę powodując na całym świecie wulkaniczną zimę. Po tym kataklizmie zniknęły obiecujące i zaawansowane cywilizacje na Krecie i innych greckich wyspach. Szacunkowa wielkość fali sięgała od 35 do 120 metrów w okolicach Krety.
Kolejny przypadek miał miejsce w 426 r. p.n.e. w okresie wojny Peloponeskiej. Grecki historyk Taukidydes, który opisywał to zdarzenie, był zarazem pierwszy który powiązał je z silnym trzęsieniem ziemi, uważając, że jest ono przyczyną powstania fali. Kolejne kataklizmy następowały w latach 373 p.n.e. i 365 n.e. przy czym to ostatnie zapamiętano jako wyjątkowo niszczące, zwłaszcza na wybrzeżach Krety i delty Nilu, sięgało bowiem do 9 metrów. Następne miało miejsce w 1303 roku i osiągnęło rozmiary zbliżone do tych sprzed tysiąclecia.
Kolejne znane przypadki miały miejsce w okolicy Włoch. Szczególnie w 1783 roku, gdy w czasie serii pięciu niszczących trzęsień ziemi od lutego do końca marca, dwa z nich wywołały falę w okolicach miasta Sycylia, zabijając prawie 1500 osób.
Trzęsienie ziemi w Calabrii 1783

Aż wreszcie w 1907 trzęsienie w okolicach Messyny wywołało 12 metrową falę i zabiło do 100 tyś. osób w całych Włoszech. Był to najtragiczniejszy wstrząs w tej okolicy.

Bardziej zaskakujące przypadki miały miejsce na północy

30 stycznia 1607 roku wysokie fale spustoszyły wybrzeża Wielkiej Brytanii i Irlandii, zalewając 200 mil kwadratowych gruntów, powodując śmierć ok. 3 tyś. osób. Szczególnie ucierpiała Walia i hrabstwa Devon i Somerset. Woda wdzierając się w górę rzek dotarła aż do Glastonbury, ponad 20 km od wybrzeża. Licznie zachowane do dziś tabliczki zaznaczające poziom wody wskazują, że maksymalnie sięgała miejscami do 8 metrów ponad poziom morza. W owym czasie uważano to za efekt kary Bożej - wszakże niecałe pół wieku wcześniej król angielski Henryk VIII wypowiedział posłuszeństwo papieżowi i ogłosił się głową angielskiego Kościoła. Później uważano, że przyczyną był bardzo silny sztorm połączony w przypływem, a nawet że była to powódź wskutek silnych deszczy. W ostatnich latach pojawiła się teoria, że przyczyną mogło być tsunami, wywołane osuwiskiem dna morskiego na krawędzi szelfu kontynentalnego.[3]
Z badań dna wiemy, że tego typu zdarzenia, połączone czasem z wybuchami metanu, miały już miejsce. Około 8,5 tyś. lat temu w okolicach morza norweskiego szelf oceaniczny osunął się na długości 260 km, przemieszczeniu uległo 3,5 tyś. km sześciennych materiału skalnego. Ślady po wywołanym osuwiskiem tsunami znaleziono w Szkocji, 80 km od obecnego wybrzeża. Osuwisko Storegga odkryto dopiero podczas badań terenów roponośnych. [4]


Zdecydowanie najtragiczniejsze europejskie tsunami miało miejsce w 1755 roku, w związku z trzęsieniem ziemi opodal Lizbony. Wstrząs był niezwykle silny - na podstawie opisów oceniono, że mógł sięgać nawet 9 Richterów - i trwał ponad trzy minuty. Lizbona została praktycznie w całości zrujnowana, na ulicach otwierały się i zamykały kilkumetrowe szczeliny w które wpadali ludzie. Cała stolica została zburzona zaś na gruzach rozpętał się gwałtowny pożar. Gdy mieszkańcy zbiegli do portu, z morza powstała fala sięgająca do 20 metrów. Rodzina królewska spędzała ten dzień za miastem, natomiast mieszkańcy udali się na msze do kościołów - był 1 listopada, dzień Wszystkich Świętych. Kościoły runęły w trakcie nabożeństw.
Fala spustoszyła wybrzeża Portugalii i Hiszpanii. W mieście Kadyks dwunastometrowa fala sięgnęła szczytów murów miejskich. Dotarła też do Irlandii i Wielkiej Brytanii sięgając do 3 metrów. Na wybrzeżach Maroko kilkunastometrowe fale zabiły do 10 tysięcy osób. Fale notowano też na Islandii i w Ameryce. Liczbę ofiar trzęsienia i fal tsunami szacuje się na 80-100 tysięcy osób. Był to jeden z największych europejskich kataklizmów tych czasów, zaraz po średniowiecznych powodziach w Holandii.


Dosyć szczególnym przypadkiem były fale, jakie uderzyły w wybrzeża Anglii w okolicach Brington i Hastings 20 lipca 1929 roku. Miały wysokość od 3 do 6,5 metra. Utonęły wówczas dwie osoby. Sądzi się, że był to przypadek meteotsunami spowodowanego przez linię szkwałową nad kanałem La Manche.

A w bliższych nam czasach?

W 1979 roku na wybrzeżu zatoki Nicejskiej miało miejsce bezprecedensowe zdarzenie. Podczas rozbudowy lotniska Côte d'Azur Airport w Nicei postanowiono powiększyć ląd i jeden z pasów startowych umieścić na sztucznie usypanym na przybrzeżnej płyciźnie półwyspie. U ujścia rzeki Var morze było dosyć płytkie, dzięki zdeponowanym przez tysiące lat osadom niesionych przez rzekę, przedzielonych jedynie w jednym miejscu przez podmorski kanion. Głębokość morza rosła w tym miejscu bardzo szybko w miarę oddalania się od lądu. Już podczas usypywania nawiezionej ziemi zauważono powolne osiadanie blisko 130 hektarowego sztucznego półwyspu, co rekompensowano dosypując więcej ziemi. 16 października doszło jednak do obrywu. Usypany ląd raptownie zapadł się stając się zaczątkiem większego osunięcia podmorskich osadów, które było zdolne uszkodzić kable ułożone na dnie 100 km od wybrzeża. Wraz z ziemią w kipiel wciągniętych zostało kilku robotników. Gdy pozostali rzucili się na ratunek spostrzegli, że morze w zatoce opadło, po czym powróciło na tyle raptownie, że utworzyło falę sięgającą do trzech metrów na terenie samej Nicei, oraz do półtora metra na blisko stukilometrowym odcinku wybrzeża.[5] Na terenie lotniska zginęło wówczas 11 robotników, dziesięć osób na okolicznych plażach, i po jednej w Antibes i Garoupe. Blisko 100 domów zostało uszkodzonych. Kilkadziesiąt jachtów w porcie Salinas zostało rzuconych na falochron [6]

Zniszczenia w Antibes.[6]

Władze lotniska zawarły wówczas ugodę z rodzinami ofiar, na mocy której utajnione zostały materiały procesowe badające przyczyny i odpowiedzialność za katastrofę, znane są tylko ogólne ustalenia. Sądzi się, że pozostały teren położonego na półwyspie lotniska jest raczej stabilny, jednak geologia okolicy jest na bieżąco badana. Choć ta największa antropogeniczna katastrofa tego typu, miała miejsce niespełna 25 lat temu, pozostaje dziś praktycznie nie znana. Nawet we francuskojęzycznym internecie nie ma na ten temat za dużo. Nie jest pewne czy może się powtórzyć - Nicea leży na terenach sejsmicznych.

Ostatnie większe tsunami w Grecji miało miejsce na wyspie Dodekanez w 1956 roku. W wyniku trzęsienia oraz fali, która rozbiła rybackie łodzie w porcie, zginęło 56 osób.

Inny ciekawy przypadek miał miejsce 30 grudnia 2002 roku na włoskiej wyspie Stromboli. Jest to właściwie wystający z morza wulkan, nieustannie aktywny już od kilku tysięcy lat, zazwyczaj co pół godziny wyrzucający z siebie popiół i dużo pumeksu osiadającego na bardzo stromych stokach tej sięgającej prawie kilometra góry. W 2002 roku nieoczekiwanie nastąpiła większa erupcja a po niej jeden z nielicznych odnotowanych wypływów lawy. Równocześnie zwały dawno naniesionego pumeksu osunęły się z sięgającego wprost do wody stoku powodując dwie fale sięgające w porcie na wysokie do kilku metrów. Na szczęście poza uszkodzeniami jachtów i paroma rannymi, nie doszło do niczyjej śmierci, zaś fala dość szybko rozproszyła się[7]

Z chłodniejszych krajów nie sposób ominąć kilku przypadków z Norwegii, gdzie lawiny kamienne osuwające się do fiordów (a w niektórych przypadkach bardzo strome zbocza, sięgają od ośnieżonych szczytów wprost do morza) mogą wywoływać w ich wąskich gardłach nie zbyt rozległe ale niszczycielskie fale.
Zniszczenia w Tafjord[8]

Tak było 7 kwietnia 1934 roku, gdy obryw dwóch milionów metrów sześciennych skał z siedmiuset metrowego stoku Tafjordu wywołało falę, w pobliżu obrywu sięgającą do 67 metrów, która gdy dotarła do wioski Tafjord miała jeszcze 16 metrów. Zginęło wówczas 47 osób. [8]
Dwa podobne wypadki miały miejsce w Loen nad Nordfjordem w 1905 i 1936 roku, kiedy to zginęło odpowiednio 61 i 73 osoby.[9] Pomnik ofiar pierwszej katastrofy, postawiony na wysokości 40 metrów, został zniszczony przez drugą falę.
Obecnie monitorowane jest zbocze góry Åknes górującej nad ujściem Tafjordu, gdzie pięć lat temu wykryto ogromne pęknięcie. Gdyby doszło do obrywu, do fiordu wpadłoby dziesięć razy więcej skał niż podczas katastrofy sprzed 75 lat.

A w środkowej Europie? Czy tsunami może mieć miejsce nad Bałtykiem?

Bałtyk to raczej małe morze, dosyć zresztą płytkie. Wprawdzie największa głębia ma prawie 500 metrów, ale zajmuje nie zbyt rozległy obszar. Pozostała część Bałtyku ma głębokość średnio 100 metrów z licznymi płyciznami. Pływy są na nim ledwie wykrywalne, osiągając kilkanaście centymetrów. Jedynie podczas przechodzenia głębokich niżów obserwuje się niekiedy zachybotanie wody zwane Sejszą, rozpięte między Lubeką a Sankt Petersburgiem o wysokości do dwóch metrów. Znalazłem jakieś niejasne wzmianki o wielkiej fali, notowanej w 1760 roku w Danii i Niemczech, co do której są podejrzenia, ale nic to konkretnego. Mimo to dawne kroniki odnotowują kilka bardzo podejrzanych zdarzeń.
Przykładowo w Darłowie w roku 1497 podczas gwałtownego sztormu doszło do zdarzenia nazwanego "niedźwiedziem morskim" od pomruku który towarzyszył falom. Woda wdarła się wówczas do miasta, sięgając, wedle przekazów, aż do kaplicy św. Gertrudy 20 m n.p.m. i osadzając tam statek. Wedle geologa Andrzeja Piotrowskiego prawdopodobnie trzęsienie ziemi w Szwecji spowodowało uwolnienie metanu spod dna morza, to zaś wywołało wysokie choć obejmujące mały odcinek wybrzeża tsunami. Podobne zdarzenie miało miejsce przy dobrej pogodzie w Trzebiatowie 1752 roku.[10] Osobiście sądzę, że w tym pierwszy przypadku, na nieduże tsunami nałożyła się fala sztormowa, i to spowodowało tak duże rozmiary powodzi.
Podobny kataklizm miał nawiedzić Łebę w 1555 roku, która została po tym zdarzeniu przeniesiona w inne miejsce, oraz ponownie w 1779 roku.
Niektórzy z tego powodu mają zastrzeżenia co do planów polskiej energetyki jądrowej na Pomorzu, choć prawdę mówiąc trzęsienie i tsunami, które dotarłoby aż do Kopania (16 km od brzegu) czy do Żarnowca, byłoby większą katastrofą niż ewentualna awaria.

A inne możliwości?
Niedawno pojawiła się informacja, że na Bałtyckiej wyspie Hiddensee pojawiło się pęknięcie długie na dwa kilometry, świadczące o osuwaniu się kredowego klifu, sięgającego tak do 50 metrów.[11] Jak na razie szczelina ma 4 centymetry. Gdyby doszło do raptownego, jednoczesnego obsunięcia się tej masy do Bałtyku, to można się liczyć z powstaniem kilkumetrowej fali, niebezpiecznej dla pobliskiej Danii, choć do prawdy sądzę że rzecz skończy się raczej na powolnym osuwaniu się brzegu, jak to miało miejsce w poprzednich latach (w 2006 r. do morza spełzło w ten sposób 200 metrów brzegu Rugii i nic się nie stało).
Myślę, że podobne rzeczy mogłyby mieć miejsce na Mazurach, gdzie niektóre brzegi jezior bardzo stromo wchodzą w wodę, będąc zbudowane z nie zbyt spoistej mieszaniny żwiru i gliny, choć nie słyszałem aby coś takiego notowano. Nie jest też wykluczone powstanie fali w wyniku osunięcia się na przykład brzegu Wisły koło Kazimierza, czy Bugu w okolicach Drohiczyna (tam skarpa sięga do 20 metrów), ale to mało prawdopodobne.

Czy mamy się bać? Ostrożność nigdy nie zawadzi, ale raczej bym się nie obawiał.
------
[1] onet.pl
[2] http://www.guardian.co.uk/
[3] http://en.wikipedia.org/wiki/Bristol_Channel_floods,_1607
[4] http://www.tgpx.de/reisetipps/tsunami-europa-amerika.html
[5] http://www.lamouettelaurentine.net/st_laurent_du_var/port/tsunami.htm tu dużo informacji
[6] http://www.nicematin.com/article/diaporama/tsunami-a-antibes-levenement-en-images zdjęcia
[7] http://www.swisseduc.ch/stromboli/volcano/beso/bes02c-it.html
[8] http://www.dagbladet.no/nyheter/2006/10/25/480857.html
[9] http://www.adressa.no/kultur/bok/bokanmeldelser/article1309469.ece
[10] http://szkolnictwo.pl/index.php?id=PU9042
[11] http://www.tvn24.pl/1,1732866,druk.html

piątek, 27 stycznia 2012

Bo miał za duże zęby...

Dziecku odcięto głowę ponieważ urodziło się z zębami

Łódź, 19.6. We wsi Nowe Chrósty urodziło się gospodarzowi Marcinowi Sosze dziecko, które zaraz po przyjściu na świat nosiło ślady ząbków. W drugim dniu życia maleństwu wykłuły się zęby.
Wieść o osobliwościach synka Sochy rozeszła się błyskawicznie po całei wsi. Zaczęły się zbierać wiece doraźne gospodarzy, a przedewszystkiem sejmikowały kumoszki nad temi osobliwościami, jakie się uwydatniły u dziecka. Zgodnie z przesądami, panującemi na wsi, zaczęto się w tych objawach doszukiwać czegoś groźnego, przejawów ciemnej siły, słowem poczęto w maleństwie widzieć... djablątko. Synhedrjon kumoszek uznał, że należy je usunąć. W przeciwnym bowiem razie może przynieść nieszczęście nic tylko domowi Sochy, lecz całej wsi.
Zaczęto na starego Sochę wywierać odpowiedni nacisk, perswadować mu, przestrzegać przed grożącemi konsekwencjami, jeśliby tolerował owe tajemnicze złe siły. a w końcu nawet półsłówkami wygrażano się i ojcu takiego dziecka.
Pozostający pod sugestią otoczenia Socha zaczął się poddawać nastrojowi wsi. Przeraził się, gdy nagle dostrzegł jakieś niepowodzenia w życiu codziennem: w innym wypadku nie zwracałby na nic uwagi, teraz nagle w drobiazgach począł upatrywać przestrogę wyższych sił przed przyszłemi wydarzeniami i ciosami, które miałyby go dosięgnąć. Przerażony wszystkiem Socha siekierą odciął dziecku główkę, co kumoszki przyjęły z uczuciem ulgi i usunięcia nadchodzącego zła.
Krwawego ojca aresztowano. Jednocześnie prowadzone jest śledztwo przeciwko wszystkim kumoszkom, które wytworzyły takie nastroje na wsi
NOWINY CODZIENNE
Nr. 183
CZERWIEC 20 1933


Wedle zbiorów Wielkopolskiej Biblioteki Cyfrowej. Jak widać zabobony jeszcze w XX wieku były w pewnych miejscach śmiertelnie groźne. Notabene jeszcze w 1886 roku podobny "sanhedryn wiejskich kumoszek" doprowadził do zatłuczenia na śmierć domniemanej czarownicy, co doprowadziło do skazania 16 osób biorących w tym udział.

wtorek, 3 stycznia 2012

Śnieżny wir

Zima w tym roku jakoś nie skora, więc dla przybliżenia chłodnych tematów dziś opiszę dość intrygujący przypadek sprzed stu lat, kiedy to nie tylko zasypało i zawiało, ale nawet i zakręciło śniegiem. Jak bowiem pisał korespondent tygodnika ilustrowanego "Ziemia":
"Przyroda nie działa skokami" - a jednakże istnieją kataklizmy i zjawiska wbrew obliczeniom i przewidywaniom człowieka. Bo i ktoby przypuścił możliwość błyskawicy w styczniu i trąby śnieżnej w okolicy Warszawy. Było to dnia 3 stycznia r. b.; rano padał mokry śnieg, niebo zaś zaciągnięte było chmurami, które koło południa rozegnał dość silny wiatr zachodni: ukazało się słońce i dzień do końca był jasny, tylko nad widnokręgiem ciągnął się nieprzerwany łańcuch chmur. W przeddzień spadł obficie śnieg, a wieczorem tegoż dnia widziałem błyskawicę na południowej stronie nieba. Była za 15 minut 2 pp., kiedy znajdowałem się na nasypie w pobliżu stacyi Utraty (dr. żel. W, W. o 12 w. od Warszawy), śpiesząc na pociąg; wtem na północno-zachodniej stronie nieba zobaczyłem dziwne zjawisko. Oto od Ożarowa szedł ku mnie biały słup, wlokąc za sobą białą jak mleko ścianę, za którą ginęły dobrze znane mi okolice. Ile miało uroku w sobie, ile potęgi to cudne zjawisko - za ubogi jest język człowieka, by mógł je opisać: z nieba spuszczały się zwały chmur ku ziemi, łącząc się z jej powierzchnią, i raptem błękitne niebo przesłonił biały całun; na czele jego szedł słup, lśniący w promieniach słońca - niebo trochę pociemniało, odbijając pełnym grozy kontrastem. Słup z każdą chwilą zbliżał się i dokładnie zobaczyłem, jak się kłębi, wiruje, podobny do ścieśnionego słoika, którego górna podstawa łączyła się z niebem. W oddali widniał inny słup, zdążający za pierwszym. W okolicy Warszawy.
Po chwili zakotłowało się i tumany śniegu rozniósł silny wiatr, z początku na wschód, a potem promienisto, aż objął całą przestrzeń, prąc przed sobą z szaloną siłą masy krup śnieżnych; zrobiło się tak ciemno, że o krok nic nie było widać, jeno z szumem przelatywały masy śniegu, tamujące oddech i porywające z sobą wszystko. Szczególnie piękny był moment, kiedy od wirujących słupów oderwał się tuman śniegu i zbliżał się, zasypując okolicę białą masą - było to coś niezwykłego, niczem nie przypominającego największej nawet śnieżycy.
Obie trąby znajdowały się w odległości mniej więcej 4 kilometrów; jeśli zważymy, że przestrzeń tę wiatr obciążony śniegiem przebył w ciągu 2 minut, będziemy mieli przeciętną jego szybkość na sekundę - przeszło 30 metrów. Kierunek śnieżycy od północnego wschodu na południowy zachód związany był z ruchami samej trąby, która posuwała się na Pruszków i dalej. Śnieżyca trwała z 10 minut i przez cały ten czas dął silny wiatr północny, poczem wypogodziło się zupełnie. Kierunek krup śnieżnych był poziomy, jak gdyby wyrzucała je jakaś tajemnicza siła z czeluści, znajdującej się gdzieś nizko.
Zjawisko to miało charakter czysto lokalny (w Warszawie nikt o niem nie wiedział) i żałować tylko należy, że nie mamy danych, stwierdzających dalszy kierunek jego, oraz, że żadna ze stacyi meteorologicznych nie zdołała utrwalić ani ilości opadu, ani siły huraganu, ani ciśnienia i temperatury.[1]
Korespondent miał zatem do czynienia z zupełnie nietypowym zjawiskiem. Tylko jakim?

Omawiając temat diabełków pyłowych wspominałem, że zbliżone zjawisko może powstać nad śniegiem. Wprawdzie taka powierzchnia jest bardzo chłodna, ale najwyraźniej w pewnych warunkach różnice temperatur nad nią mogą być wystarczające, jak wskazuje choćby ten film. Bywa nazywany snownado bądź snow devil, czyli "śnieżny diabeł", raczej niefortunnie jak na mój gust (sam uknułem termin "wkurzony niedźwiedź").
Opis jednak wskazuje, że zjawisko było związane ze śnieżycą, wprawdzie krótkotrwałą i związaną zapewne z przechodzeniem nie zbyt aktywnego frontu chłodnego, ale jednak. Wiatr podczas śnieżycy wiał z dużą prędkością - choć szacunek 30 m/s (102 km/h) wydaje się nieco przesadzony. To mi raczej nie wygląda na warunki dla powstawania takich zjawisk.

Inna możliwość, to wir związany z wiatrem szkwałowym, tzw. gustnado, niekiedy nie zbyt poprawnie nazywa się go tornadem szkwałowym, jednak w tym przypadku jest to po prostu zawirowanie na czele silnego podmuchu, zderzającego się z ziemią i nieruchomym powietrzem przed nim, nie ma więc żadnego związku ze zjawiskami w chmurze. Taki wir szkwałowy (wirszkwał ) zwykle nie przybiera poprawnej formy lejka, ma kontakt z chmurami tylko wtedy gdy znajdują się bardzo nisko, jest słaby i widoczny tylko dzięki uniesionemu pyłowi.
Czy zjawisko zaobserwowane przez korespondenta było gustnadem? Po samym opisie trudno powiedzieć. Na pewno wir poruszał się wraz z czołem wiatru szkwałowego śnieżycy, więc w zasadzie mógł być, ale najwyraźniej miał dosyć regularny kształt słupa a nie wirowatego kłębu, miał też kontakt z chmurą. Albo więc był to szczególnie ukształtowany przypadek wiru szkwałowego, albo... coś innego.

Na przykład landspout. Jest to trąba powietrzna nie związana z wirującą komórką burzową, powstająca w miejscu zderzania się wiatrów wiejących z różnych kierunków. Przed śnieżycą wiatr wiał z zachodu. Chmura nadeszła z północnego wschodu a wiatr był północny. Więc dwa wiatry mamy, piorunów nie było, niby więc pasuje - tylko czy takie zjawisko może powstać w śnieżycy? Jednoznacznej odpowiedzi nie znalazłem. Parę przypadków notowano, ale w czasie burzy śnieżnej, niestety niczego konkretnego nie znalazłem.

Więc co zostaje? Albo szczególny przypadek gustnado albo szczególny przypadek landspout - w każdym bądź razie zjawisko wszech miar nietypowe. I całe szczęście że ktoś uważny je zaobserwował.

Z innych obserwacji, znalazłem jeszcze ciekawą relację na blogu Pietruszki, ze zdjęciami śnieżnego wiru z marca minionego już roku, o tutaj.
---------
[1] Ziemia. Tygodnik Ilustrowany Nr. 4 . 24 stycznia 1914, ze zbiorów WBC

niedziela, 1 stycznia 2012

Z dawnej prasy: Koniec świata

Bywało i tak:

1867:

Znany teolog angielski Dr Pumming, który wróży z apokalipsy i xięgi proroków starego testamentu, zapowiadał, że koniec świata przypadnie w r. 1867. Ponieważ jednak rok ten zbliża się do kresu, a końca świata nie słychać, przeto teolog Angielski ogłasza, że w rachubie jego zaszła niejaka omyłka, a mianowicie, o miljon lat! Jest to nie mała pociecha. [1]

1874:
Trudno być prorokiem we własnym kraju, może to powiedzieć o sobie mieszkaniec pewienmiasteczka Honnef, w Niemczech. Przepowiadał on koniec świata na dzień 18 stycznia r. b . Na Nowy Rok zabił on jedyną swą kozę, podzielił mięso na ośmnaście części, aby starczyło na tyleż dni i urządził się w ogóle tak, że jak to powiadają: „był gotów."
Naśladowali go w tem liczni zwolennicy, sąsiedzi, a w domu proroka codziennie odbywało się zebranie, na którem rozpamiętywano marności ziemskie i ze skruchą
sposobiono się do wieczności. Nadszedł dzień 18 stycznia — czekano na „zdruzgotanie ziemi," niecierpliwiono się, jeszcze dwie godziny, godzina, pięć minut i przeszedł dzień cały, a świat ani się zachwiał.
Zawód ten do tego stopnia oburzył Honnefczyków, że obili proroka, i gdyby nie była się w to wdała władza, byliby dom jego zburzyli do szczętu.[2]


1857
:


Możemy więc ze stanowczą pewnością nie obawiać się uderzenia ziemi ogonem komety, którym wedle zabawnego mniemania ogółu, te ciała niebieskie są w możności zmieść jak miotłą ziemię z jéj drogi. Uznawszy możność wypadku spotkania się ziemi z kometą, roztrząsnąwszy przewidywane możliwe skutki nastąpić ztąd mogące, i przekonawszy się o zunpełném prawie bezpieczeństwie ziemi pod tym względem, o ile wnioskować można z obecnych danych naukowych, opartych na dotychczasowych zapamiętanych pojawach tych ciał (niezbędne w tém względzie zastrzeżenie) i dostrzeżeń nad zjawiskiem ich czynionych, przejdźmy teraz do roztrząśnienia, jakie jest matematyczne prawdopodobieństwo wypadku podobnego i zapytajmy roczniki astronomiczne, czy ziemia nasza znalazła się kiedy zagrożoną podobnego
rodzaju katastrofą?
Pomimo, iż od czasu naukowego ścisłego badania tych ciał, dostrzeżono zbliżenie się kilku komet do drogi ziemskiej, jednakże żadnego nie dostrzeżono dotąd, któregoby droga skrzyżowywała się z drogą ziemi. Jest jednak jeden kometa, który tak blisko przechodzi drogi ziemi, że odległość ta jest mniejszą od promienia jego głowy, większéj półtrzecia raza od średnicy ziemi; więc tém samém ta głowa musi zalegać przestrzeń przez którą przechodzi idealna linija ekliptyki, czyli drogi ziemi. Jeśliby więc jednocześnie kometa i ziemia przechodziły przez ten punkt największego ich zbliżenia, to ziemia znalazłaby się prawie całkowicie zanurzoną w głowie komety. Tym kometą jest kometa Biela.
Żeby spotkanie ziemi z kometą jaką mogło mieć miejsce, potrzeba dwóch niezbędnych na ten cel warunków: najprzód, by drogi tych ciał skrzyżowywały się z sobą, lub niezmiernie blisko siebie przechodziły; powtóre zaś, by się jednocześnie obadwa ciała w tym punkcie skrzyżowania znalazły.
Ten ostatni warunek jest tak niezbędny, że pierwszy bez niego nie ma żadnego znaczenia, ziemia bowiem może być na przeciwległym punkcie swéj drogi, to jest na dziesiątki milionów mil odległą wówczas, gdy kometa przecina w przebiegu ten punkt ekliptyki, do którego ziemia może dopiero przyjść w kilka miesięcy, lub kilka tygodni, i do którego gdy dojdzie, oczywista, ze nie znajdzie już komety, który gdzieś już daléj powędruje w przestrzeń, po szlaku zakreślonym jego krążeniom. Ten to właśnie wypadek miał miejsce ze wzmiankowanym peryodycznym kometą Biela, w roku 1832.
Kometa przeszedł przez punkt najbliższego skrzyżowania swego z drogą ziemi w dniu 29 października przed samą północą, a ziemia przyszła dopiero do tego punktu w dniu 30 listopada, to jest w miesiąc później, i odległość tych ciał w dniu mniemanej groźnej katastrofy wyrównywała 12,000,000 mil.
Postrach jednak który wiadomość o tym fakcie zrobiła był ogromny, nie chciano wierzyć zapewnieniom astronomów i rozumowaniu ich, że spotkanie to miéć miejsca nie może w powyższym wypadku, że ówczasowa odległość tych ciał zabezpiecza od podobnej katastrofy; uspokojenia te nic nie pomagały, oczekiwano również jak i obecnie końca świata . Minął dzień oznaczony i godzina przewidziana, a ziemia i kometa poszły jako dawniej kołować po swych szlakach i oczekiwany koniec świata nie nastąpił.
Cóżby to była za trwoga, żeby wiedziano ze kometa ten w przejściu swém w r. 1805 znajdował się dziesięć razy bliżej ziemi! Ale wówczas jeszcze nie dość go dobrze znano, czas jego peryodu i droga chodu, nie były jeszcze określone [3]
Z pewnością pamiętacie jeszcze tegoroczną kometę Elenina, która wedle
internetowych panikarzy miała uderzyć w ziemię, choć wszyscy temu zaprzeczali. 


a na rozweselenie:


----------
[1] Kurjer Warszawski Dnia 4-go Grudnia 1867 r EBUW
[2] Kurjer Warszawski Nr 43. Dnia 24 Lutego 1874 EBUW
[3] Gazeta Warszawska Nr. 90 30 marca 1857

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Przedświąteczny atak bzdury

Jakość informacji w popularnych, internetowych serwisach informacyjnych, jest niekiedy porażająca. Lecz czy z braku lepszych tematów, czy zbiegu okoliczności, w ostatnim czasie zauważyłem jak jedna po drugiej pojawiają się bzdury, a jedna przebija drugą.
Nie było by to nic dziwnego, tylko że z takich stron wielu ludzi czerpie widzę, a jakoś tak mało komu chce się z nimi polemizować.

Jowisz się rozpuszcza...
Naukowcy z University of California dokonali zadziwiających obliczeń, z których wynika, że jądro tej planety się rozpuszcza. Może to doprowadzić to rozpadu Jowisza, a to będzie miało poważne konsekwencje również dla Ziemi - czytamy w prestiżowym czasopiśmie naukowym "Science".

Grupa naukowców z University of California wykonała kwantowe obliczenia prognozujące "zachowanie" tlenku magnezu (MgO), kluczowego związku występującego w jądrze Jowisza, w obecności mieszaniny ciekłego wodoru i helu z płaszcza planety. Według nich temperatura, która panuje we wnętrzu Jowisza wynosi około 16 tysięcy stopni Kelwina. W takich warunkach skała tworząca jądro planety ulega stopniowemu rozpuszczaniu. Najprawdopodobniej w przeszłości jadro Jowisza było większe niż obecnie, a proces jego rozpuszczania zachodzi od dłuższego czasu. Oznacza to, że planecie grozi zagłada. Nastąpi to dopiero za wiele milionów lat, jednak nie zmienia to faktu, że zdarzenie to będzie miało drastyczne skutki dla całego Układu Słonecznego.

Jowisz to największa planeta Układu Słonecznego. Cała planeta, poza stałym jądrem, składa się z mieszaniny gazów. Jej całkowita masa przekracza 300-krotnie masę Ziemi. Samo jądro Jowisza waży 10 razy tyle, co Ziemia. Powoduje to powstanie bardzo silnych oddziaływań grawitacyjnych. Na skutek silnego przyciągania, wokół Jowisza powstały pierścienie zbudowane głównie z asteroid, które planeta uwięziła w swoim polu grawitacyjnym.

Dodatkowo Jowisz zapewnia równowagę w całym Układzie Słonecznym. Bez tej planety najprawdopodobniej zmienią się orbity wszystkich pozostałych planet. Dodatkowo deszcz odłamków skalnych, pochodzących z pierścieni wokół Jowisza, mógłby zniszczyć pobliskie planety.
(...)
Na szczęście mamy jeszcze dużo czasu na zaobserwowanie nowych, niezwykłych zjawisk zachodzących na Jowiszu. Być może zanim jądro tej planety zupełnie się roztopi uda nam się opracować technologię, która ją uratuje lub znajdziemy sobie "drugą Ziemię", z dala od Układu Słonecznego, na której będziemy mogli się schronić.[1]
Zalew bzdury jest niesamowity. Jądro się rozpuści, Jowisz się rozpadnie a Ziemię trafią asteroidy, ale być może uda się nam naprawić tego gazowego olbrzyma...
Tymczasem oryginalna praca traktuje o czymś innym.

Uważa się, że Jowisz ma stałe, skaliste jądro, o masie 12-45 razy większej od Ziemi, zbudowane zapewne z glinokrzemianów, pokryte lodem wodnym, otoczone warstwą metalicznego wodoru, przechodzącego w ciecz helowo-wodorową, utrzymywana w tym stanie mimo wysokiej temperatury przez wysokie ciśnienie. Ciecz prawdopodobnie płynnie, przez fazę nadkrytyczą, a więc bez wyraźnej powierzchni, przechodzi w gaz, coraz chłodniejszy i coraz bardziej wzbogacony w substancje wysokowrzące.
W artykule zespołu Burkharda Militzera, przedstawiono wyniki obliczeń, w których badano, czy w opisanych warunkach minerały z jakich zapewne zbudowane jest jądro, mogą rozpuszczać się w ciekłym wodorze, który je otacza. Z drugiej jednak strony, jeśli warstwa ekstremalnie skompresowanego lodu jest szczelna, to do rozpuszczania nie będzie dochodziło. Nie da się sprawdzić tego doświadczalnie, dlatego trzeba było posłużyć się symulacjami komputerowymi.
Okazało się, że układ fazowy lód/ciekły wodór jest w tych warunkach niestabilny i wodór będzie rozpuszczał lód, mając kontakt bezpośrednio ze skalistym jądrem. Może zatem zachodzić erozja skalistego jądra. Teraz najważniejsze jest, aby zbadać jaką dokładnie średnicę ma wewnętrzne jądro. Jeśli okaże się, że jest duże, to ciśnienie na jego powierzchni jest mniejsze niż zakładano, i rozpuszczanie nie będzie zachodziło, jeśli jest małe, to znaczy, że proces jednak zachodzi. [2]

Tyle. Nic więcej artykuł nie zawiera. Jak łatwo się domyśleć, nawet jeśli jądro Jowisza rozpuści się, nie zmieni to jego całkowitej masy a co za tym idzie, nie zmieni jego olbrzymiej grawitacji, która utrzymuje go w jedności. Jowisz się nam zatem nie rozpadnie.
Najbardziej absurdalne jest w artykule z wp.pl domniemywanie, że człowiek może wymyśleć sposób powstrzymania procesów we wnętrzu tego 200 razy bardziej od Ziemi masywniejszego olbrzyma.

Przebudzenie czarnej dziury...

Astronomowie zaobserwowali gazową chmurę, która zmierza w sam środek supermasywnej czarnej dziury znajdującej się w centrum naszej galaktyki. Nikt nie potrafi do końca przewidzieć zachowania olbrzyma podczas spotkania z obłokiem. Może jednak zdarzyć się tak, że czarna dziura się przebudzi i zacznie wciągać pobliskie obiekty, w tym m.in. Ziemię.

(...)
W centrum naszej galaktyki również znajduje się supermasywna czarna dziura nazwana Sagittarius A* (symbol gwiazdki w nomenklaturze czarnych dziur wziął się stąd, że, zgodnie z obecną wiedzą, powstały one w wyniku zapadnięcia się gwiazdy właśnie). Olbrzym ma masę równą 4,3 milionom mas naszego Słońca i znajduje się 27 000 lat świetlnych od naszej planety. Jest to najbliższa nam supermasywna czarna dziura.

Jak dotąd z obserwacji astronomów wynika, że jest ona uśpiona. W porównaniu do innych czarnych dziur, nasz gigant wykazuje minimalną aktywność. Naukowcy nie znają przyczyny takiego dziwnego zachowania, ale wiedzą jedno: gdyby olbrzym mocniej oddziaływał z obiektami w naszej galaktyce, życie na Ziemi nigdy by nie powstało.

W 2011 roku astronomowie dokonali przerażającego odkrycia. Okazało się, że poruszająca się po naszej galaktyce chmura gazowa zmierza bezpośrednio w sam środek uśpionej czarnej dziury. Wcześniej takie obiekty jedynie przepływały w pobliżu olbrzyma, który „połykał” zaledwie minimalną ich część. Teraz „jedzenie” samo zmierza bezpośrednio do niego i być może zbudzi go ze snu.

Według naukowców czarne dziury powiększają się właśnie na skutek wciągnięcia chmur gazowych znajdujących się w ich pobliżu. Podczas takiego zjawiska następuje zwiększenie aktywności czarnej dziury, czyli obiekt zaczyna mocniej oddziaływać grawitacyjnie z materią. Oznacza to, że po pochłonięciu przez Sagittarius A* dostatecznie dużej ilości gazu może on zacząć „zjadać” obiekty znajdujące się w naszej galaktyce, czyli m.in. Ziemię.

Chmurę obserwowano już od 2003 roku. Jest ona trzykrotnie większa od Ziemi i początkowo poruszała się z prędkością około 1200 km/s. Przez lata przyspieszała i w tej chwili jej prędkość wynosi 2350 km/s. Obłok kieruje się bezpośrednio w sam środek Sagittariusa A*. Aktualnie gaz jest zimny, ma około 280 st. Celsjusza, ale gdy dotrze do czarnej dziury, jego temperatura gwałtownie wzrośnie.

Naukowcy twierdzą, że chmura osiągnie cel w ciągu dwóch lat. Ich zdaniem Ziemi nie grozi niebezpieczeństwo...[2]
Najoczywistsze co przychodzi do głowy, to: jak można straszyć konsekwencjami tego zdarzenia, gdy sami astronomowie mówią, że będzie ono niegroźne?! A no po to, aby zwiększyć klikalność na link do artykułu, a co za tym idzie, wpływy z reklam.

Zastanówmy się teraz nad tymi "przerażającymi konsekwencjami".
Sagittarius A* to intensywne, punktowe źródło promieniowania radiowego we wnętrzu naszej galaktyki, widocznego w obszarze gwiazdozbioru Strzelca. Same jądro jest zakryte chmurą pyłu międzygwiezdnego i w świetle widzialnym go nie dostrzeżemy. Wszystkie modele wskazują, że jedynym wyjaśnieniem właściwości obiektu, jest założenie, że mamy do czynienia z supermasywną czarną dziurą, o masie 2,3 miliona mas Słońca, pochłaniającą pewną ilość materii, która zbliżając się do niej rozgrzewa się, emitując promieniowanie w szerokim spektrum, w tym fale radiowe i promieniowanie X. Porcje pochłanianej materii są nieregularne i co jakiś czas obserwuje się mniejsze lub większe pojaśnienia.
Zaraz, zaraz... czarna dziura jest kilka milionów razy cięższa od Słońca, a obserwowane obłoki gazu o wielkości trzech średnic Ziemi. A zatem masa obłoku jest znikoma w porównaniu z masą obiektu. Co stanie się, gdy obok zostanie wessany przez dziurę? A no radioźródło pojaśnieje, pojawi się kilka rozbłysków a astronomowie będą mieli frajdę, że udało się im zaobserwować to "na żywo".
Ponieważ jak wspominałem, masa gazu jest w porównaniu z dziurą znikoma, znikomy będzie też wzrost oddziaływania grawitacyjnego. Dziura nie zacznie zatem wchłaniać na potęgę wszystkiego co jest wokół a już na pewno nie zassie nagle ziemi. Jest zresztą od niej oddalona o miliony milionów kilometrów. To co zrobili Zakrywcy jest więc sianiem dezinformacji pod pozorem serwisu popularnonaukowego.


---------
[1] http://odkrywcy.pl/kat,111402,title,Jadro-Jowisza-sie-topi,wid,14097067,wiadomosc.html
[2] http://sciencereview.berkeley.edu/read/fall-2011/core-issues/
[3] http://odkrywcy.pl/kat,111402,page,2,title,Ziemie-czeka-zaglada-poprzez-wessanie-przez-czarna-dziure,wid,14085263,wiadomosc.html

wtorek, 20 grudnia 2011

Z dawnej prasy: Gryzinos

Jak podawała Gazeta Warszawska:

Zabawne zdarzenie czytamy w wiadomościach z Chełmna, w Prussach Zachodnich, gdzie szcze-gólniejszy w całém mieście panuje od paru dni popłoch. Oto rozeszła się tam pogłoska, że wieczorem pokazuje się nagle, nie wiedziéć zkąd się biorąc, jakiś wysoki, chudy mężczyzna, a napadając kobiety ogryzuje im nosy. Rzeczywiście byłby to w téj mroźnej i dla téj właśnie części ciała tak nieprzyjaznej porze, osobliwszy jakiś apetyt.
Jednakże mieszkańcom Chełmna nie można było tego wybić z głowy, gdyż są tam niektórzy, co się klną w żywe oczy, że niebezpiecznego gryzinosa istotnie widzieli, ba! umieją nawet cytować z nazwiska nieszczęśliwe ofiary, które tego krwiożerstwa doznały, choć ściślejsze badania zawsze wieść tę jako fałsz okazują. Nie przeszkadza to przecież coraz dalszemu szerzeniu się popłochu, nie przeszkadza rozmaitym domysłom, które co do osoby gryzinosa już krążą lub nieustannie powstają. Jedni utrzymują, że to jakiś nieszczęśliwy zapamiętalec, który w napadzie wścieklizny ludzi w ten sposób kaleczy; inni uważają go za rozpasanego rozpustnika; najpowszechniejsze przecież mniemania, że to upiór. Tego tylko brakowało! a przecież ojczyzna upiorów nie jest i nie była nigdy w nadwiślańskich krainach; pomimo to oryginalne tam krążą definicye o owym upiorze.
Najciekawszą z nich jest ogólna w Chełmie upowszechniona; powtarzamy ją dla tych których zabobony gminne interessują. Podług zdania tamecznych mieszkańców, upiory są utworem szatana, w ten z pewnych ludzi dokonywany sposób. Zmarłemu przerzyna diabeł skórę na karku, wytrąca z niéj kości i ciało, a nadąwszy skórę, puszcza ją w świat na postrach i utrapienie poczciwych ludzi. Historya upiora w Chełmnie na kobiece polującego nosy, przypominająca głośny przed rokiem popłoch w Bawaryi, względem urzynauia warkoczy, jest nowym dowodem, jak łatwo baśnie brukowe szerzą się i wzrastają i jak obfite w zabobonności ludu znajdują karmę. Tam przecież nie sam gmin grzeszy łatwowiernością, gdyż i tacy co już chcą uchodzić za coś więcéj, wierzą jednak baśni i po swojemu ją tłómaczą.
Bezwątpienia jest to wymysł jakiegoś pustaka lub dowcipnisia. Jeden przecież skutek przerażenia i okazał się już w Chełmnie: oto nie widać tam teraz wieczorem żadnéj dziewczyny inaczéj, jak w towarzystwie przynajmniéj jednego obrońcy!
[Gazeta Warszawska, nr.335 1859]

Wygląda zatem na to, że absurdalne miejskie mity nie są wyłączną domeną dzisiejszych czasów.