wtorek, 3 stycznia 2012

Śnieżny wir

Zima w tym roku jakoś nie skora, więc dla przybliżenia chłodnych tematów dziś opiszę dość intrygujący przypadek sprzed stu lat, kiedy to nie tylko zasypało i zawiało, ale nawet i zakręciło śniegiem. Jak bowiem pisał korespondent tygodnika ilustrowanego "Ziemia":
"Przyroda nie działa skokami" - a jednakże istnieją kataklizmy i zjawiska wbrew obliczeniom i przewidywaniom człowieka. Bo i ktoby przypuścił możliwość błyskawicy w styczniu i trąby śnieżnej w okolicy Warszawy. Było to dnia 3 stycznia r. b.; rano padał mokry śnieg, niebo zaś zaciągnięte było chmurami, które koło południa rozegnał dość silny wiatr zachodni: ukazało się słońce i dzień do końca był jasny, tylko nad widnokręgiem ciągnął się nieprzerwany łańcuch chmur. W przeddzień spadł obficie śnieg, a wieczorem tegoż dnia widziałem błyskawicę na południowej stronie nieba. Była za 15 minut 2 pp., kiedy znajdowałem się na nasypie w pobliżu stacyi Utraty (dr. żel. W, W. o 12 w. od Warszawy), śpiesząc na pociąg; wtem na północno-zachodniej stronie nieba zobaczyłem dziwne zjawisko. Oto od Ożarowa szedł ku mnie biały słup, wlokąc za sobą białą jak mleko ścianę, za którą ginęły dobrze znane mi okolice. Ile miało uroku w sobie, ile potęgi to cudne zjawisko - za ubogi jest język człowieka, by mógł je opisać: z nieba spuszczały się zwały chmur ku ziemi, łącząc się z jej powierzchnią, i raptem błękitne niebo przesłonił biały całun; na czele jego szedł słup, lśniący w promieniach słońca - niebo trochę pociemniało, odbijając pełnym grozy kontrastem. Słup z każdą chwilą zbliżał się i dokładnie zobaczyłem, jak się kłębi, wiruje, podobny do ścieśnionego słoika, którego górna podstawa łączyła się z niebem. W oddali widniał inny słup, zdążający za pierwszym. W okolicy Warszawy.
Po chwili zakotłowało się i tumany śniegu rozniósł silny wiatr, z początku na wschód, a potem promienisto, aż objął całą przestrzeń, prąc przed sobą z szaloną siłą masy krup śnieżnych; zrobiło się tak ciemno, że o krok nic nie było widać, jeno z szumem przelatywały masy śniegu, tamujące oddech i porywające z sobą wszystko. Szczególnie piękny był moment, kiedy od wirujących słupów oderwał się tuman śniegu i zbliżał się, zasypując okolicę białą masą - było to coś niezwykłego, niczem nie przypominającego największej nawet śnieżycy.
Obie trąby znajdowały się w odległości mniej więcej 4 kilometrów; jeśli zważymy, że przestrzeń tę wiatr obciążony śniegiem przebył w ciągu 2 minut, będziemy mieli przeciętną jego szybkość na sekundę - przeszło 30 metrów. Kierunek śnieżycy od północnego wschodu na południowy zachód związany był z ruchami samej trąby, która posuwała się na Pruszków i dalej. Śnieżyca trwała z 10 minut i przez cały ten czas dął silny wiatr północny, poczem wypogodziło się zupełnie. Kierunek krup śnieżnych był poziomy, jak gdyby wyrzucała je jakaś tajemnicza siła z czeluści, znajdującej się gdzieś nizko.
Zjawisko to miało charakter czysto lokalny (w Warszawie nikt o niem nie wiedział) i żałować tylko należy, że nie mamy danych, stwierdzających dalszy kierunek jego, oraz, że żadna ze stacyi meteorologicznych nie zdołała utrwalić ani ilości opadu, ani siły huraganu, ani ciśnienia i temperatury.[1]
Korespondent miał zatem do czynienia z zupełnie nietypowym zjawiskiem. Tylko jakim?

Omawiając temat diabełków pyłowych wspominałem, że zbliżone zjawisko może powstać nad śniegiem. Wprawdzie taka powierzchnia jest bardzo chłodna, ale najwyraźniej w pewnych warunkach różnice temperatur nad nią mogą być wystarczające, jak wskazuje choćby ten film. Bywa nazywany snownado bądź snow devil, czyli "śnieżny diabeł", raczej niefortunnie jak na mój gust (sam uknułem termin "wkurzony niedźwiedź").
Opis jednak wskazuje, że zjawisko było związane ze śnieżycą, wprawdzie krótkotrwałą i związaną zapewne z przechodzeniem nie zbyt aktywnego frontu chłodnego, ale jednak. Wiatr podczas śnieżycy wiał z dużą prędkością - choć szacunek 30 m/s (102 km/h) wydaje się nieco przesadzony. To mi raczej nie wygląda na warunki dla powstawania takich zjawisk.

Inna możliwość, to wir związany z wiatrem szkwałowym, tzw. gustnado, niekiedy nie zbyt poprawnie nazywa się go tornadem szkwałowym, jednak w tym przypadku jest to po prostu zawirowanie na czele silnego podmuchu, zderzającego się z ziemią i nieruchomym powietrzem przed nim, nie ma więc żadnego związku ze zjawiskami w chmurze. Taki wir szkwałowy (wirszkwał ) zwykle nie przybiera poprawnej formy lejka, ma kontakt z chmurami tylko wtedy gdy znajdują się bardzo nisko, jest słaby i widoczny tylko dzięki uniesionemu pyłowi.
Czy zjawisko zaobserwowane przez korespondenta było gustnadem? Po samym opisie trudno powiedzieć. Na pewno wir poruszał się wraz z czołem wiatru szkwałowego śnieżycy, więc w zasadzie mógł być, ale najwyraźniej miał dosyć regularny kształt słupa a nie wirowatego kłębu, miał też kontakt z chmurą. Albo więc był to szczególnie ukształtowany przypadek wiru szkwałowego, albo... coś innego.

Na przykład landspout. Jest to trąba powietrzna nie związana z wirującą komórką burzową, powstająca w miejscu zderzania się wiatrów wiejących z różnych kierunków. Przed śnieżycą wiatr wiał z zachodu. Chmura nadeszła z północnego wschodu a wiatr był północny. Więc dwa wiatry mamy, piorunów nie było, niby więc pasuje - tylko czy takie zjawisko może powstać w śnieżycy? Jednoznacznej odpowiedzi nie znalazłem. Parę przypadków notowano, ale w czasie burzy śnieżnej, niestety niczego konkretnego nie znalazłem.

Więc co zostaje? Albo szczególny przypadek gustnado albo szczególny przypadek landspout - w każdym bądź razie zjawisko wszech miar nietypowe. I całe szczęście że ktoś uważny je zaobserwował.

Z innych obserwacji, znalazłem jeszcze ciekawą relację na blogu Pietruszki, ze zdjęciami śnieżnego wiru z marca minionego już roku, o tutaj.
---------
[1] Ziemia. Tygodnik Ilustrowany Nr. 4 . 24 stycznia 1914, ze zbiorów WBC

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz