środa, 18 stycznia 2023

Patyczaki i piramida

Wulkaniczna wyspa Ball's Pyramid u wybrzeży Australii. Fragment komina dawnego wulkanu będący ostatnią pozostałością po dawnej wyspie, teraz zerodowanej do podwodnego płaskowyżu na głębokości 50 m. 


 Ma ponad 500 metrów wysokości i 300 m szerokości i jest najwyższą tego typu wyspą na świecie. Rzadko zdarza się, że przyjeżdżają na nią wspinacze ale pozwolenie jest wydawane od wielkiej okazji i podobno mniej osób zdobyło ten szczyt niż było w kosmosie (nie weryfikowałem) 

W latach 60. wyprawa badająca wyspę odkryła na niej szczątki jednego osobnika Patyczaka Z Lord Howe, dużego (do 20 cm) owada który był endemitem wyspy leżącej 20 km dalej. Na tamtej wyspie owad wyginął po tym jak w latach 20. na mieliźnie obok osiadł statek i z niego przybyły na wyspę szczury. Żarłoczne stworzenia ograniczyły populację wielu roślin i przyczyniły się do wyginięcia kilku endemicznych gatunków ptaków gniazdujących na ziemi. 

Wyspa Lord Howe ze względu na odizolowane położenie jest domem wielu rzadkich gatunków które zniknęły już z kontynentu australijskiego. Leżąc na ciepłym prądzie morskim posiada lagunę z najbardziej na południe wysuniętą rafą koralową. Porasta ją las tropikalny z karłowatą palmą Howea, znaną też jako "kentia" będącą rośliną ozdobną, niegdyś szczególnie popularną w Anglii. Większość wyspy zajmuje rezerwat przyrody.


Ślad po rzadkim owadzie zainteresował biologów. Kilka kolejnych wypraw wspinaczkowych na Ball's Pyramid donosiło o znalezieniu fragmentów martwych owadów co wskazywało na to, że populacja gdzieś się tam utrzymuje. 

W końcu w 2001 roku przeprowadzono inwentaryzację wyspy i z znaleziono 24 osobniki kryjące się pod jedynym na wyspie krzewem. Zabrano dwie pary które rozmnożono w Australii aby zachować gatunek. Obecnie na Lord Howe trwa akcja tępienia szczurów po której patyczak zostanie tam reintrodukowany. Ostatnią parę szczurów złapano w kwietniu 2021 i przyrodnicy liczą na to, że to już koniec. Wstępnie mieszkańcy donoszą o wzroście liczby śpiewających ptaków na wyspie.



piątek, 23 grudnia 2022

Najwcześniejszy zachód, najpóźniejszy wschód i wielka ósemka

Minęło Przesilenie zimowe, zaraz Boże Narodzenie, teraz narzekający na ciemne dni pocieszają się, że od tego momentu słońce wschodzi coraz wcześniej, a zachodzi coraz później. Tylko, że to akurat nieprawda.

Można to łatwo sprawdzić w kalendarzach podających godziny wschodów i zachodów słońca - w tym roku najwcześniejszy zachód słońca miał miejsce 12 grudnia, a wschód słońca opóźnia się nadal aż do 30 grudnia*. W zestawieniu z faktem, że najdłuższa noc ma miejsce 21 grudnia wydaje się to trochę nielogiczne.

Generalnie zmiany długości dni w roku wynikają z faktu, że oś Ziemi nie jest doskonale prostopadła do płaszczyzny jaką wyznacza orbita, a więc słońce jest widoczne z ziemi pod kątem. Ze względu na zjawisko żyroskopowe, oś ta jest nakierowana w przestrzeni stale w tym samym kierunku i w przeciągu roku nie następują istotne zmiany tego kierunku. Obecnie jest skierowana w okolice Gwiazdy Polarnej. Gdy kierunek w który odchylona jest ta oś, pokryje się z linią skierowaną do słońca, następują przesilenia. Na półkuli północnej w czerwcu oś ziemi jest skierowana w stronę słońca, jest więc widoczne wysoko na niebie a dzień trwa długo. W grudniu oś jest skierowana w przeciwną stronę, słońce jest więc nisko a dzień jest krótki. W dniu równonocy dzień i noc trwają równo 12 godzin, słońce wschodzi dokładnie na geograficznym wschodzie a linia osi jest prostopadła do kierunku z jakiego widać słońce.
Różnica drogi słońca na niebie w dniu przesilenia letniego, równonocy i przesilenia zimowego. 
Marcella Giulia Pace


 Nachylenie osi do orbity wynosi 23 stopnie, o tyle więc  wyżej latem zniesie się słońce nad wysokość w dniu równonocy, i o tyle samo się obniży zimą. Gdyby więc Ziemia krążyła wokół słońca po idealnie kołowej orbicie i jedynie miała to przekrzywienie osi, to co 24 godziny słońce górowałoby w punktach położonych na linii o długości 46 stopni kątowych. Gdybyśmy codzienne robili słońcu zdjęcie o tej samej godzinie i nałożyli na siebie 365 fotografii, to powstałaby jasna prosta krecha na niebie, bez żadnych dodatkowych efektów.

Ale ziemska orbita nie jest idealnie kołowa co skutkuje dodatkowym efektem. 


Przez część roku Ziemia jest dalej od słońca niż wynosi średnia odległość. Tak się składa, że wypada to w lipcu, czyli wtedy, gdy na półkuli północnej jest lato. Ze względu na większą odległość od słońca, na tym odcinku orbity krąży nieco wolniej niż średnia szybkość. Zimą jest odwrotnie; 3 lub 4 stycznia wypada moment największego zbliżenia ziemi do słońca, a planeta porusza się wtedy szybciej. 

Te drobne efekty powodują, że słońce nie trzyma się stale tego samego położenia co dobę. W czasie gdy ziemia porusza się szybciej, szybszy jest też widoczny z ziemi ruch słońca na tle nieba. Powoduje to, że słońce "nie trafia" dokładnie w to miejsce, w którym powinno się znaleźć. Gdy ziemia wykona cały pełny obrót, to słońce jest już nieco z boku. Zależnie od miesiąca ziemia albo musi wykonać jeszcze trochę obrotu aby swoją pozycją dogonić mknące słońce, albo już zdążyła zanim upłynął pełen obrót. Jeśli byśmy wykonywali o tej samej godzinie zdjęcia co miesiąc z nieruchomego aparatu i po roku nałożylibyśmy wszystkie zdjęcia na siebie, to okazałoby się, że słońce poruszając się po linii od najwyższego górowania do najniższego "chwieje się na boki" wykonując ruch podobny do dużej ósemki. Jest to tak zwana analemma i są miłośnicy fotografii, którzy starają się ten efekt uchwycić.

Na tym zdjęciu słońce fotografowano z tego samego miejsca co miesiąc o tej samej godzinie po południu. Dolna pętla to część roku, gdy ziemia jest bliżej słońca, wtedy wszystko dzieje się szybciej i efekty wpływające na przesunięcie słońca są większe. Górna pętla jest mniejsza, bo to ten czas gdy ziemia jest dalej. Na półkuli południowej mniejsza pętla jest widoczna niżej niż większa. Szerokość analemmy wynosi 6 stopni kątowych i jest niezależna od miejsca geograficznego.

Gdybyśmy rejestrowali analemmę w południe słoneczne, wybierając sobie godzinę, o której słońce góruje w równonoc, to odtworzona figura stałaby pionowo - większa pętla na dole, mniejsza na dole, z pionową linią między maksymalnymi wychyleniami. Im bliżej ranka lub zachodu, tym bardziej nachylona jest ta linia. Aż w końcu dochodzimy do sytuacji, gdy w pewnych dniach słońce o tej godzinie jest w części analemmy pod horyzontem, i jest noc. Łatwo zrozumiałe staje się więc, że od tego czy w danym miesiącu słońce jest bardziej po prawej czy lewej od linii punktów skrajnych, ten niewielki efekt wpływa na to czy zachód lub wschód są o parę minut przesunięte.

Nachylenie tego kształtu w porze zachodu słońca jest zależne od szerokości geograficznej. Na biegunach analemma jest pionowa, na równiku leży całkowicie na boku. W obszarach pomiędzy analemma "o godzinie zachodu" jest pochylona na ukos, tym bardziej, im bliżej jesteśmy równika. Zauważmy w tym momencie, że ze względu na zaokrąglony kształt końców tak przekrzywionej figury, najniższy punkt słońca na tej krzywej nie leży wcale w punkcie skrajnym, w położeniu słońca podczas przesilenia zimowego, lecz w rzeczywistości nieco z boku:

Oznacza to, że pomimo iż położenie słońca w południe jest najniższe w dniu przesilenia, to w godzinie zachodu i wschodu słońca może ono jeszcze opadać. A zmiany położenia w górę i w dół w tej szczególnej godzinie decydują o tym kiedy dokładnie minie horyzont.

Popatrzmy więc jeszcze na jedną ilustrację:

Kształt analemmy powoduje, że kilka dni przed przesileniem zimowym słońce osiąga horyzont kilka minut wcześniej niż w dniu przesilenia, mimo że jest jeszcze wtedy odrobinkę wyżej w południe. W godzinie wschodu słońca ten kształt jest obrócony i tego dnia, gdy następuje wcześniejszy zachód, słońce jest w niekorzystnym położeniu do tego aby wcześniej wzejść. Dopiero po minięciu punktu skrajnego w dniu przesilenia, zaczyna wyprzedzać swoje położenie z tego dnia aby dojść do punktu, w którym wschodzi kilka minut później, pomimo ogólnie wyższego górowania słońca. To wtedy następuje najpóźniejszy wschód słońca. 

Skutkuje to nietypowym przebiegiem godzin wschodu, zachodu i długości dnia. W miarę zbliżania się do końca grudnia długość dnia spada, coraz później następuje wschód a coraz wcześniej zachód. Oba efekty skracają dzień. Słońce zachodzi w Polsce najwcześniej w dniu 12 grudnia, po czym zaczyna zachodzić później, dodając sekundy i minuty do długości dnia. Ale efekt związany z coraz późniejszymi wschodami na razie jest szybszy i nadal skraca dzień. Stopniowo zaczyna on słabnąć i w dniu 21 grudnia jest taki sam jak efekt coraz późniejszych zachodów. Następuje najkrótszy dzień. Ale nie stopuje do zera i wciąż przez kolejny tydzień słońce wschodzi jeszcze trochę później aż do 30 grudnia. Od tego dnia zarówno późniejsze zachody jak i wcześniejsze wschody wydłużają dzień. 

Daty tych skrajnych dni podaję dla obszaru środka Polski 52*N, bo zależy on od tego jak bardzo nachylona jest analemma godziny zachodu, a to od szerokości geograficznej. Im bliżej bieguna, tym mniej daty skrajnych zachodów i wschodów są od siebie oddalone, bo punkty najniższe wypadają na zaokrąglonym końcu ósemki bliżej punktu przesilenia. Największe oddalenie dotyczy okolic równikowych, w których w godzinie zachodu analemma leży na boku. 

Śledząc samo tylko położenie słońca na niebie co miesiąc o tej samej godzinie można więc znaleźć dowód na tego, że ziemia jest okrągła, obraca się wokół osi i okrąża słońce. 

-------
* Różnice czasów zachodu i wschodów w grudniu w kolejnych dniach stają się tak małe, że przez kilka kolejnych dni zachód następuje o tej samej godzinie co do minuty, już tylko z sekundowymi różnicami 
http://www.sciquill.com/analemma/more.html

czwartek, 24 listopada 2022

1965 - Delfin z nieba

W dawnej prasie pojawiały się doniesienia o deszczu ryb ale takiej sytuacji jeszcze nie widziałem: 

Mieszkańcy niewielkiej osady Łazarewskaja nad Morzem Czarnym spostrzegli ze zdziwięniem, że w odległości około kilometra od brzegu morskiego leży na ulicy delfin. Jak się okazało, półtorametrowy delfin został uniesiony przez trąbę powietrzną, jaka powstała poprzedniego dnia tuż przed sztormem na Morzu Czarnym.
Tak więc delfin spadł na ulicę dosłownie z nieba.

[Dziennik Bałtycki 26 czerwca 1965 BBC]

Z tym, że do doniesień o różnych rzeczy spadających z nieba trzeba podchodzić ostrożnie jeśli świadkowie tego nie widzieli. Zdarzały się przypadki gdy podczas gwałtownej burzy pękał odpływ stawu i gdy ryby znaleziono potem na polu to obserwator uznawał, że musiały spaść z nieba. Tu jeśli podczas sztormu doszło do wezbrania i podtopienia brzegu, delfin mógł się znaleźć na lądzie całkiem normalnie.

poniedziałek, 24 października 2022

1970 - Katastrofa pod Huascaran

 Czytam sobie o katastrofie pod Huascaran w Peru w 1970 i mam wrażenie, że to scenariusz amerykańskiego filmu katastroficznego, o tych władzach małego miasteczka, które uciszają głosy o niebezpieczeństwie, bo zbliża się festyn.
   


A to co się wtedy zdarzyło brzmi jak SF.  Huascaran to jedna z najwyższych gór ameryki południowej. Na jednym z jej zboczy znajduje się lodowiec wiszący - jego dolina kończy się obrywem. Zazwyczaj czoło urywało się przed tym urwiskiem i tylko czasem zimą dochodziły tam lawiny śnieżne.

W lipcu 1962 sezon letni był tak wyjątkowo ciepły, że lodowiec wysunął się poza krawędź. W końcu wielka bryła lodowca spadła do doliny i tam zamieniła się w lawinę błotną a na koniec w falę powodziowa. Powódź spłynęła małą rzeczką i zmyła miasteczko Ranrahirca na końcu doliny. Zginęły 4 tysiące osób.

Po tym wydarzeniu władze planowały odbudować miejscowość w innym miejscu, ale ludzie się na to nie zgadzali, bo rodziny ocalałych miałyby za daleko do pól i plantacji będących ojcowizną. Fala błota musnęła też stolicę stanu Yungay, gdzie mieszkało kilkanaście tysięcy osób, zostawiając sterty kamieni i błota. Naukowcy mówili, że lawina może się powtórzyć za kilka czy kilkanaście lat. Proponowano przenieść zabudowę dalej od rzeki. Ponownie ludzie z okolicy nie zgadzali się, argumentując zresztą, że tamten ciepły sezon był wyjątkową anomalią i pewnie się nie powtórzy. Poza tym właściwe miasto oddzielał od rzeki stumetrowy pagórek. Ostatecznie miasteczko Ranrahirca u wylotu doliny odbudowano w tym samym miejscu, a w stolicy stanu spokojnie rosła liczba mieszkańców. Warunki pod katastrofę zostały przygotowane.

W międzyczasie naukowcy badający lodowiec wydali alarmujący raport o tym, że ściana skalna nad lodowcem jest spękana i niestabilna i grozi lawiną skalną. Władze zakazały publikacji tych informacji w prasie krajowej, aby nie wywoływać paniki.

W 1970 roku miało miejsce bardzo silne trzęsienie ziemi, mające epicentrum niedaleko góry. Jak donosili świadkowie, ze stoku góry nad lodowcem oderwał się blok skalny o szerokości 800m. Spadł na lodowiec i zaczął się po nim zsuwać, krusząc lód na kawałki. Potem zmieszana masa skał i lodu przeskoczyła przez próg skalny, zabierając po drodze rosnącą masę ziemi, błota i kamieni. Lawina spadała po terenie nachylonym pod kątem 30 stopni z wysokości 3 kilometrów, osiągając prędkość przekraczającą 450 km. Niesione nią skały odbijały się od nierówności podłoża i od siebie wzajemnie, rozrzucane dookoła z prędkościami szacowanymi na nawet 600 km/h. Geolodzy odwiedzający potem okolicę znaleźli kilkumetrowe kratery wybite przez głazy. Mieszkańcy wiosek przy dolinie donosili więc o przeciągłym grzmocie lawiny i deszczu wielkich kamieni, które niszczyły domy i zabijały rolników na polach. Największy znaleziony potem w lawinisku głaz miał masę 7 tysięcy ton.




2 minuty po trzęsieniu ziemi lawina zmiotła miasta pod górą. Fala błota i kamieni wspięła się na stumetrowy grzbiet na zakręcie doliny i zalała Yungay, niszcząc wszystkie budynki. W wyniku tej tylko lawiny zginęło około 20 tysięcy osób. Drugie tyle było ofiar trzęsienia ziemi w całym Peru.

W Yungay ocalały jedynie domy leżące na większej wysokości, oraz pagórek z cmentarzem, gdzie przetrwało kilkanaście osób, które odwiedzał groby akurat tego dnia. Stojąca tam figura Chrystusa wznosiła daremnie ramiona nad ruinami zniszczonego miasta. Wiele dzieci z miasta ocalało, ponieważ były na przedstawieniu na stadionie trochę za miastem, który ominęła lawina.


Rząd objął obszar dawnego miasta ochroną jako cmentarzysko i narodowy pomnik - blokując odbudowę. Zdecydowano nie odkopywać ruin i nie poszukiwać ciał zabitych. Miasto przeniesiono bardziej na północ, w bezpieczniejsze miejsce. 

***

Bardzo podobnie wygląda historia innego peruwiańskiego miasta Huaraz, które ze względu na wysokogórskie położenie jest nazywane Peruwiańską Szwajcarią. Znajduje się po drugiej stronie Huascaran niż Yungay. W 1941 zostało częściowo zniszczone przez lawinę błotną wywołaną upadkiem do jeziora Palcacocha powyżej miasta, części zasilającego je lodowca. Z powodu nagłego przepełnienia pękła część moreny lodowcowej piętrzącej jezioro, stąd nagły spływ błota niosącego wielkie głazy. Zginęło kilka tysięcy osób. Ale i tutaj w miarę upływu lat uznano, że ryzyko powtórki jest małe i zniszczone tereny zabudowano. Podczas trzęsienia ziemi w 1970 tysiące osób zginęły z powodu zawalenia się budynków. 

Po tej tragedii udało się w końcu stworzyć planowany już wcześniej projekt kontroli poziomu wysokogórskich jezior. W kilku jeziorach obniżono sztucznie poziom wody aby nie doszło do przepełnienia w razie powodzi lub osuwiska. Praktycznie opróżnione Palcalocha nie wydawało się groźne. Wybetonowano mu kanał wylotu wody aby nie było ryzyka dalszego pęknięcia. Potem jednak mijał czas, lodowiec wpadający do jeziora zaczął się cofać pod wpływem zmian klimatycznych, a opuszczona przez niego misa jeziorna zaczęła się powiększać. Przed katastrofą w 1941 w jeziorze mieściło się 10 mln m3 wody. Po katastrofie i dalszej kontroli wypływu objętość spadła do 0,5 mln m3. W ciągu ostatnich 20 lat wywołane globalnym ociepleniem cofanie lodowca spowodowało, że pomimo utrzymywanego przelewem niskiego poziomu, objętość mieszcząca się w misie wzrosła do 17 mln m3. Jeśli teraz stanie się coś gwałtownego, nastąpi załamanie czoła lodowca lub osuwisko, to jest z czego powstać kolejny spływ wody, błota i porwanych skał. Tymczasem liczba ludności w Huaraz wzrosła do 120 tysięcy i wiele z nich mieszka na dnie zagrożonej doliny i nie zamierza się przenosić.

Więc kto wie, może jeszcze kiedyś ta katastrofa się powtórzy...


czwartek, 20 października 2022

1921 - Trąba powietrzna w Radziechowie

 Kolejny przypadek szaleństw pogody, tym razem trochę bardziej na wschodzie. 

Tę relację znalazłem w jednym z numerów Wiadomości Meteorologicznych, gazetki wydawanej przez przedwojenny Państwowy Instytut Meteorologiczny. Oprócz uśrednionych danych przebiegu pogody w ostatniego okresu i artykułów badawczych, prezentowano też co ciekawsze spostrzeżenie obserwatorów z oficjalnych stacji.  Jedna z nich okazała się wyjątkowo interesująca:

"Stacja Meteorologiczna w Radziechowie (Małopolska) (Obserwator p. Adam Ferens.
Dnia 18-go sierpnia  o godzinie 14-ej obserwowano w Radziechowie zjawisko trąby powietrznej. Przebieg zjawiska był następujący: najpierw nadciągnęła z północo-wschodu większa chmura brudno-granatowa, z której spadały rzadkie lecz bardzo duże krople deszczu. W chmurze tej wkrótce powstał ciemniejszy pas w kształcie torpedy, zwróconej ku wschodowi i słychać było grzechot jakby spadających na blachę ziarnek gradu. Gdy jednak deszcz i wiatr ustały, a grzechot się wzmagał, spostrzeżono, że w chmurze unoszą się kawały desek i blachy, dachówki, snopki i t.p. unoszone ruchem wirowym wewnątrz trąby. Trąba dążyła z północy ku południowo-wschodowi i przebiegła blisko 3 km w ciągu 5 do 7 minut. Dachy, kominy, i drzewa, które znalazły się na jej drodze zostały złamane., skręcone i uniesione w powietrze. Kilkaset dachówek  wyrwanych z dachu jednego z domów krążyło jak stado wron.

Gdy chmura się oddaliła, można było wyraźnie stwierdzić, że ciemny wązki pas w jej wnętrzu przedłużał się poza chmurę jako zupełnie przejrzysty aż do wiru na ziemi, a w nim odbywały się ruchy obrotowe. W trzy kwadranse po przejściu trąby powietrznej nadciągnęła od północo-wschodu wielka chmura, z której spadł ulewny deszcz z gradem (45 mm) lecz gwałtowna powódź jaka nastąpiła po tej ulewie dowodzi, że dalej ku północy w górach nastąpiło prawdopodobnie oberwanie chmury.
Trąba powietrzna zrządziła stosunkowo małe szkody, gdyż przebiegła przestrzeń mało zabudowaną. Wypadków z ludźmi nie było, z wyjątkiem zranienia jednej osoby odłamkiem spadającej deski."

[Wiadomości meteorologiczne - wydawane przez Państwowy Instytut Meteorologiczny w Warszawie nr.7 1921, JBC BJ ] 

Gdy zobaczyłem ten opis, od razu spojrzałem na mapy aby zobaczyć gdzieś to w Małopolsce znajduje się Radziechów, i wygląda na to, że pod Lwowem. Druga miejscowość o tej nazwie leży daleko na Śląsku i w 1921 roku nie należała do Polski, więc polski instytut nie mógł mieć tam swojego obserwatora. 

Opis jest całkiem obszerny choć mało jest tu szczegółów na temat wielkości zniszczeń. Widać było obniżenie podstawy chmury, pewnie funnel cloud. Reszta wiru była przezroczysta i słabo zauważalna Obserwator widział ze swojej strony lej poruszający się od północy do północnego-wschodu, co oznacza, że poruszał się zapewne na ukos z NW na SE. Brak informacji o grzmotach i gradzie, oraz ogólna forma leja, sugerują zjawisko nie związane z mezocyklonem, landspout lub podobne. 

W tym samym numerze inny obserwator podawał, że trąba miała przejść przez Chojnice, ale nie ma tam opisu wyglądu i zachowania zjawiska a sama notatka jest bardzo krótka i trudno coś z niej wywnioskować.


środa, 7 września 2022

1987 - Trąba powietrzna i powódź pod Kańczugą

 22 i 23 maja 1987 przez południowo-wschodnią część kraju przetoczyły się burze i ulewne deszcze, które wywołały bardzo nagłą, regionalną powódź. Zalanych zostało wówczas wiele wiosek, a ostatecznie też Przeworsko i Rzeszów. Moją uwagę przykuła jednak wzmianka o zdarzeniu, do jakiego doszło na tym terenie tuż przed nadejściem ulewy:

 "Zaczęło się około szesnastej. Przez część Siedleczki wąskim, może stumetrowej szerokości pasem przeszło istne tornado. Wiejący z ogromną siłą wiatr zdzierał dachy i ich pokrycia, wyrywał z korzeniami i łamał drzewa - w powietrzu nad głowami przerażonych mieszkańców latały dachówki, kawałki drewna, blachy i eternit.
Później nadeszła potężna ulewa. Gdzieś przed północą (kto patrzył wtedy na zegarek?) potok Nietecz wystąpił ze swojego koryta i poszedł na wieś , zabierając ze sobą co popadło (...)"         [Życie Przemyskie nr.24, 17 czerwca 1987 PBC]

Zdecydowanie brzmi to podejrzanie.  Wąski pas zniszczeń przemawia za tym, że to mogła być trąba powietrzna. Jednoznacznego opisu wyglądu zjawiska jednak nie znalazłem. Dziennikarze zresztą dotarli do tego miejsca już po  przejściu powodzi i ich opisy łączą straty powodziowe z wiatrowymi.  Przykładowo oceniony jako najbardziej uszkodzony dom Kuźniarów stracił cały dach oraz doznał popękania ścian, zarazem jednak został głęboko zalany i trudno ocenić czy ściany popękały od siły wiatru czy od podmycia. 


 

W Siedleczce zerwanych zostało 20 dachów, mniejsze budynki gospodarcze poważniej uszkodzone, zawaliła się jedna obora. Podczas powodzi jaka nadeszła w nocy fala zmyła część budynków a te uszkodzone od wiatru zostały zalane. Wiatr wywołał też zniszczenia w samej Kanczudze, gdzie uszkodzone zostały budynki na osiedlu mieszkaniowym nad rzeką a z elewatora zbożowego zerwany dach. Tutaj wylała rzeczka Mleczka, która zalała zakład produkcyjny Spomasz. Zniszczenia związane z wiatrem i sporej wielkości gradem nastąpiły też w Niżatycach. W okolicznych lasach trąba powaliła 3 hektary lasu. Mieszkaniec wypowiadający się dla gazety opisywał, że będąc w Krzeczowicach został złapany przez burzę z ulewnym deszczem i gradem znacznej wielkości. Były tam kulki wielkości kurzego jaja, ale sam znalazł "rozetę z lodu" która nie mieściła mu się w dłoni i musiała ważyć pewnie 150-200 g.

Ponieważ informacje są szczątkowe i niedokładne trudno coś więcej ustalić. Jeśli faktycznie była to trąba, na co wskazuje głównie informacja o wąskim pasie zniszczeń, mogła mieć siłę F1 skoro zrywała dachy z domów mieszkalnych ale nie wywoływała dalszych uszkodzeń. Z Siedleczki, przez Kańczugę do Niżatyc w linii prostej wzdłuż doliny Mleczki, jest 6 km i tyle przynajmniej wynosiłaby długość pasa zniszczeń. 

W 1987 trąba przeszła także przez Białystok, w maju, co opisywałem 10 lat temu.

-----

* Nowiny 25 maja 1987,

wtorek, 2 sierpnia 2022

1936 - Strzelanina w szkole pod Inowrocławiem

 Gdy media donoszą średnio raz na tydzień, że w USA znowu ktoś strzelał do uczniów w szkole, wzdychamy z ulgą "No na szczęście u nas takich rzeczy nigdy nie było!" - co nie jest tak do końca prawdą. Trochę już napisano na temat strzelaniny w gimnazjum w Wilnie w 1925 roku ale mniej znane pozostaje zdarzenie o dekadę późniejsze. Jak zobaczycie jednak nie ma zbyt wiele wspólnego z "typową szkolną strzelaniną", było to raczej morderstwo nauczyciela dokonane przez innego we wzburzeniu emocjonalnym, i tyle tylko że dokonane w szkole bronią palną.



 Według relacji prasowej w szkole powszechnej w Janikowie pod Inowrocławiem zatrudniony był jako nauczycieloficer rezerwy Stefan Bykowski. Jego praca była jednak źle oceniana, on sam znany był z awantur i kłótliwego charakteru i inspektorat szkolny postanowił go zwolnić. 1 kwietnia dyrektor szkoły, Wojciechowski, przekazał mu, że jego umowa nie zostanie przedłużona. Wiązało się to zapewne z koniecznością wyprowadzenia z mieszkania nauczycielskiego przy budynku szkolnym. Oficer wpadł we wściekłość i mówiąc o zemście wybiegł ze szkoły. Gdy wieczorem wrócił żądając rozmowy z dyrektorem, tego nie było. Poprosił więc o rozmowę z nauczycielką Michaliną Kosmowską, lubianą w okolicy. Ta obawiała się rozmowy z nim w cztery oczy, więc poprosiła służącą Zalitę aby jej towarzyszyła. Gdy znaleźli się w jednym pokoju, Bykowski wyjął rewolwer i zastrzelił obie kobiety. 

Odgłos strzałów przyciągnął uczniów i przechodniów. Oficer zaczął strzelać w ich kierunku, a gdy skończył mu się magazynek, nabił kolejny i poszedł szukać żony. Ta zdążyła się ukryć. Na miejsce przybyli policjanci, którzy otoczyli budynek szkolny. Bykowski wystrzelił w ich stronę kilka kul raniąc poważnie posterunkowego Grzelaka po czym postrzelił się w głowę. 

W szpitalu rana sprawcy okazała się jednak niegroźna. Doprowadzony do przytomności poprosił o swoje spodnie i o zapałki. Gdy na wszelki wypadek został zrewidowany, znaleziono przy nim nabój dynamitowy.  Wystarczyłaby jedna zapałka i wysłałby na tamten świat siebie i może innych wokół.

Pytany o przyczynę ataku odpowiedział "To była walka o byt". 

Ponieważ aresztowany zdradzał objawy rozstroju nerwowego i nie było wiadomo w jakim był stanie w czasie czynu, przez kolejnych kilka miesięcy pozostawał na obserwacji aż lekarze orzekli, że morderstwo zostało dokonane w "stanie nieświadomości". We wrześniu tego samego roku został zamknięty w szpitalu psychiatrycznym w Owińskach.

***

Tyle dawna prasa. Pozostaje tu oczywiście wiele zagadek -  czemu na zastępczą ofiarę wybrał inną nauczycielkę? Wiązała ją z nim jakaś relacja czy może sądził, że zwolnienie wynikało z jej skarg.

Budynek dawnej Szkoły Powszechnej w Janikowie zachował się do dziś, mieści się w nim Centrum Promocji Dialogu. W Narodowym Archiwum Cyfrowym znaleźć można zdjęcie szkoły właśnie z kwietnia 1936; być może zrobione w związku z tą sprawą Ówczesny dyrektor szkoły Jan Wojciechowski zginął z rąk Niemców po wybuchu wojny w 1939 roku w wyniku Intelligentzaction. 


----- 

Dziennik Bydgoski nr 79, 80 i 226 1936, KPBC

Dziennik Ostrowski nr. 80, 1936, WBC 

Polska Zachodnia, nr. 93 3 kwietnia 1936 SBC Org