Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bzdury. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bzdury. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 27 grudnia 2015

Duchy nasze codzienne

Czyli najczęstsze okoliczności, w których ludzie doszukują się czegoś paranormalnego.


Coś stuknęło za szafą
Tajemnicze odgłosy, zwłaszcza w środku nocy, mogą  budzić przerażenie, często jednak znajdują dosyć zwyczajne wyjaśnienie. Duża część mebli składa się z części drewnianych i metalowych. Zmiany temperatury i wilgotności powodują kurczenie się lub rozszerzani tych części o ułamki milimetra. Przesuwanie się części względem siebie i uwalnianie powstających naprężeń tworzy odgłosy podobne do stuknięć.

Ponieważ zaś nocą w domu jest cicho, stuknięcia z mebli są słyszane wyraźniej i gdy nie jesteśmy w stanie ich dokładnie zlokalizować, możemy mieć wrażenie, że to odgłosy czyichś cichych poruszeń.

Telewizor się sam włączył
To zaskakujące ale tak proste zdarzenie jak samoistne włączenie telewizora wystarczy, aby podejrzewano że udział brały w tym duchy. Zazwyczaj wygląda to tak - nowy telewizor włącza się o godzinie 3 w nocy, choć nikt przy nim nie stał. Więc skoro nie majstrował przy nim nikt materialny, to musiał być to duch.
Wyjaśnienie zwykle jest dosyć banalne - wiele telewizorów ma w ustawieniach opcję aktualizacji oprogramowania. Podczas aktualizacji telewizor się włącza. Opcja ta albo jest aktywna w nowym telewizorze albo została przypadkowo włączona przez użytkownika, który chciał sobie coś ustawić tylko mu się nie ten guzik na pilocie wcisnął. Zwykle w przypadkach które wyszukałem dotyczyło to Samsunga. Podobnie zachowują się czasem laptopy.

Talerz pękł w drobny mak
Motyw naczyń samoistnie pękających bez przyczyny jest częstym elementem historii o duchach.

Zdarzenie nastąpiło 25.09.2007 gdzieś po godzinie 23.. siedziałem w kuchni i się uczyłem, jak to często u mnie bywa w godzinach nocnych, a więc siedziałem tyłem do okna mając przed sobą cały widok na kuchnie, nagle usłyszałem dźwięk.. tak jakby coś pękło- roztrzaskało się.. (...) pomyślałem że może coś spadło z ociekacza gdzie są umiejscowione talerze itp. więc zaglądnąłem i nic... drugi pomysł który mi przyszedł na myśl to zaglądnąć do szafki gdzie stoją swobodnie talerze.. a więc to zrobiłem, otwierając szafkę ku memu zdziwieniu ujrzałem rozbity talerz na drobne kawałeczki i kilka większych... kawałki leżały wszędzie, po całej szafce.. tak jakby go coś wysadziło... Najbardziej zastanawiające jest to że talerz nie mógł sam się zbić.. Wykluczyłem takie czynniki jak ciśnienie, ciepło i to że mógł być źle umiejscowiony - poprzez to się sam zsunąć.. Nie wiem co miało to znaczyć - jedynie co mi przyszło do głowy to myśl że był to znak że ktoś się pożegna z naszym domem - być może to ma jakieś nawiązanie do tego że moja siostra ma się niedługo wyprowadzić...[1]
 W ciągu miesiąca samoistnie pękły mi w domu dwa naczynia. Najpierw duża filiżana z ciemnego duraleksu. Rozprysnęła się na drobne kawałeczki, które poleciały na sporą odległość. Powiedziałabym, że to był miniwybuch. Dziś odpadło grube dno grubej szklanki do mycia zębów, umocowanej w uchwycie w łazience. To było parę minut po wirowaniu pralki, ale pralka stoi w kuchni. Nie jestem zabobonna, ale trochę mnie to niepokoi. Czy mogą być jakieś przyczyny łatwo wytłumaczalne?[2]
 Prawie wszystkie takie przypadki  jakie odnalazłem (a było ich kilkadziesiąt) dotyczyły naczyń z grubego, ciemnego "dymnego" szkła, często hartowanego i sprzedawanego jako nietłukące, a ponieważ obserwujący nie mogli znaleźć dla tych zdarzeń materialnych przyczyn, zaczynali szukać tych niematerialnych. Zwykle szuka się powiązania z jakimś zdarzeniem z przeszłości, lub po pewnym czasie wiąże się dawne rozpęknięcie z czymś obecnym.
Jeśli talerz pęknie jakiś czas po śmierci krewnego, to wówczas jest to "znak od ducha". Jeśli pęknie jakiś czas, nawet kilka miesięcy, przed czyjąś śmiercią, to wtedy jest to "zapowiedź nieszczęścia". Inne opcje to kojarzenie pęknięcia z niedawną kłótnią albo nawet z myśleniem o jakiejś sprawie. Jak się będzie dobrze szukać to zawsze się coś znajdzie. Tymczasem szkło może samoistnie, bez niczyjej ingerencji, rozpaść się na kawałki.

Szkło jest ciałem stałym powstającym przy szybkim schłodzeniu stopu krzemianowego. Ma budowę amorficzną, to jest nie posiada krystalicznej struktury a jedynie uporządkowanie krótkiego zasięgu. Przyczyną samoistnego pękania może być powstawanie w masie szklanej kryształu uporządkowanych krzemianów, który mając nieco inną objętość "rozpycha" szkło dookoła". Jest to proces powolny i zachodzi najczęściej w starych szkłach, na przykład w muzealnych naczyniach lub starych witrażach kościelnych.
Zdecydowanie częściej stykamy się z pękaniem wywołanym naprężeniami. Mogą być to naprężenia wywołane szybką zmianą temperatury - nie tak dawno chcąc schłodzić się w upał, nasypałem do szklanki z grubego szkła pokruszonego lodu i sięgnąłem aby dolać do tego wody. Dno odpadło pozostawiając bardzo równą powierzchnię i nie zbyt ostre krawędzie. W wieżowcach okrywanych szkłem o posrebrzanej powierzchni obserwowano czasem pękanie tafli wywołanie nierównym nagrzewaniem - cienka warstwa zewnętrzna, na której leżała powłoka pochłaniająca światło, rozgrzewała się bardziej niż warstwa wewnętrzna. Rozciąganie ogrzanej warstwy wobec braku luzu w ramie powodowało pękanie szyby, niejednokrotnie bardzo niebezpieczne dla przechodniów.
Ciekawszy jest natomiast przypadek pękania szkła bez żadnego ogrzania, ot tak, z pozoru bez przyczyny.
Podczas przygotowywania masy szklanej może się zdarzyć, że od metalowej części odpadnie maleńki okruszek stali, zawierający w swym składzie nikiel. W wysokiej temperaturze i w obecności gazów spalinowych, zamienia się w siarczek niklu lub siarczek żelaza. Kawałeczek ten dostaje się do masy szklanej i czasem bywa widoczny w formie "kamyczka". Gdy masa stygnie, siarczki które uformowały się w strukturze krystalicznej wysoko temperaturowej, ulegają powolnej przemianie w formę krystaliczną nisko temperaturową. A ta druga odmiana ma o 4-5% większą objętość. W efekcie szkło wokół jest coraz bardziej rozpierane, a naprężenia rosną, aż do pęknięcia.
W przypadku szyb obserwuje się wówczas pęknięcia promieniste, dla szyb hartowanych z podłużnymi kawałkami szkła, zaś wokół miejsca rozpychającego kamyka dwa lub trzy symetryczne i wielokątne kawałki, tak zwany "wzór motyla".[3]

W przypadku naczyń rozpad może wywołać na przykład skruszenie dna lub rozpad ścianek. Jeśli w szkle oprócz takich zarodków występują dodatkowe naprężenia, rozpad może przypominać wybuch z kawałkami rozrzuconymi na pewną odległość. Zjawisko może być groźne - zwłaszcza w takich sytuacjach jak pękanie szklanej przesłony prysznica w trakcie gdy ktoś z niego korzystał. Dlatego szyby do takich zastosowań poddaje się testowi wygrzewania w temperaturze 200 stopni - jeśli nie pęknie, to znaczy że nie ma punktów naprężeń.
Osobiście miałem okazję obserwować taką "wybuchową fragmentację" wywołaną naprężeniami mechanicznymi w laboratorium, gdy podczas zajęć za mocno ściśnięto szklaną chłodnicę łapą ze śrubą. Szkło posypało się na całą pracownię, kolegę lekko zraniło w rękę. Chwilę wcześniej przyglądałem się chłodnicy z bliska, z powodu dziwnego dźwięku jaki wydała, ale potem obróciłem się i szkło posypało mi się we włosy.

Podobny efekt obserwuje się czasem w ceramice z gliny, a także w cegłach. Jeśli w masie glinianej znajdował się kawałeczek gipsu, podczas wypalania zamieniał się w anhydryt. Potem pod działaniem wilgoci przemieniał się w krystaliczny gips o nieco większej objętości. Zjawisko to powoduje pękanie cegieł ale czasem też naczyń z terakoty.

Zbudziłem się i nie mogłem się ruszyć
Sytuacja nagłego przebudzenia połączonego z niemożnością poruszania się, to tak zwany paraliż przysenny. Jest to zdarzenie bardzo nieprzyjemne, zwykle towarzyszy mu uczucie duszenia się, poczucie zagrożenia czy bycia obserwowanym. Prawdopodobnie odpowiada za dużą część doniesień o nawiedzeniach demonicznych, duchach i porwaniach przez kosmitów.

Bezwładność ciała w fazie marzeń sennych jest stanem najzupełniej normalnym. Ma na celu zapobiec ruchom ciała w czasie snu, co mogłoby być groźne dla zdrowia (po nocy podczas której śniło mi się, że po twarzy chodzi mi pająk, rano stwierdziłem że przez sen rozdrapałem sobie nos do krwi, mam bliznę w tym miejscu). Zaburzenia tego mechanizmu zwykle objawiają się mówieniem przez sen, lub ruchami przez sen, zwykle gestykulacją lub ruchami głowy, czego zazwyczaj nie rejestrujemy świadomie.
Zdarza się jednak, że mechanizm ten bądź nie zupełnie wyłączy się po nagłym przebudzeniu, bądź włączy się zanim do końca zaśniemy. Kończyny są wówczas bezwładne, ciężkie, mięśnie szkieletowe poruszają się słabiej, odpowiednio do spłyconego oddechu we śnie co sprawia wrażenie ucisku na pierś. Stan ten utrzymuje się od kilkunastu sekund do kilku minut. Jakby tego było mało, paraliżowi często towarzyszą halucynacje będące odpowiednikiem snu nałożonego na jawę.
Halucynacje hipnagogiczne są też czasem obserwowane po przebudzeniu się nawet bez paraliżu, mogą stanowić nałożone na rzeczywistość elementy snu (kiedyś po obudzeniu się ze snu, w którym goniły mnie wilki, zobaczyłem miniaturową sylwetkę wilka przebiegającą po stole). W przypadku tych towarzyszących paraliżowi trwają dłużej a ich treść zależy głównie od luźnych skojarzeń i autosugestii. Przykładowo wrażenie bycia obserwowanym może wygenerować halucynację osoby lub nadnaturalnej istoty w pokoju, zwykle stojącej w ciemnym kącie w miejscu gdzie trudno jest jej się przyjrzeć.
Wrażenie nacisku na pierś i duszenia może przez sugestię wywołać halucynację osoby zaciskającej dłonie na szyi lub fantastycznych postaci siedzących na piersi. To wraz z poczuciem zagrożenia powoduje, że duża część przypadków jest uznawana za wynik działania ducha, demona czy czegoś podobnego.

Przykładowo:
To było jakieś 1-2 lata temu. Mieszkam na parterze, stąd w nocy nigdy nie jest u mnie idealnie ciemno, bo latarnie (i często światła z innych mieszkań) świecą mi po pokoju. Nic irytującego, czasem nawet się przydaje, jak w nocy po coś muszę wstać etc. No ale wróćmy do tematu. Spałem, była gdzieś 3-6 rano. Nagle trochę się rozbudziłem i ujrzałem że od okna (okno jest na przeciwległej ścianie, co drzwi) powoli idzie coś. To mnie zobaczyło i zaczęło biec, przesuwać się w stronę drzwi. Było czarne, trochę jakby z dymu, trochę jak zwierze, jakby włochate, wielkości niskiego człowieka. Jakby się rozpłynęło, drzwi się nie otworzyły, a mimo tego tego nie było. Strasznie się bałem, pamiętam, że jak to widziałem, to zesztywniałem i nie mogłem się nawet ruszyć lub odezwać ze strachu. To się wydarzyło tylko raz. Nie wiem, co to było, ale myślę, że nie sen, bo nigdy nie miałem snu, w którym czułbym tak silne emocje, w dodatku, jeśli miałem koszmar, to się budziłem, więc tu też bym się obudził (i pamiętał wybudzenie)[4].
Treść halucynacji jest wynikiem autosugestii i zależy od przekonań i lęków danej osoby, wśród relacji pojawiają się na przykład przypadki widzenia w tym stanie włamywaczy, demonów, aniołów, czarownic czy psów siedzących na piersi.
--------
[1]  http://www.paranormalne.pl/topic/12219-rozbity-talerz/
[2] http://www.fizycy.fora.pl/dla-gosci,12/szklo-samo-peka-prosba-o-wyjasnienie,193.html
[3] http://www.glassonweb.com/articles/article/96/
[4]  http://www.paranormalne.pl/topic/31841-czarne-stworzenie/?p=518255

piątek, 4 września 2015

Chodzenie po ogniu - mistyfikacja czy prosta fizyka?

Temat chodzenia po ogniu wzbudza jak się przekonałem, sprzeczne opinie. Zasadniczo możliwość przejścia się gołą stopą po rozżarzonych węglach i nie poparzenia się, jest uważana za nieprawdopodobną. Kontakt skóry z ogniem powinien wywołać oparzenie, jak to wielu miało okazję się przekonać przypadkiem, zatem to łażenie po rozgrzebanych ogniskach wydaje się podejrzane. Jak można zaobserwować, wyjście z tego założenia prowadzi do dwóch interpretacji - albo podczas takich pokazów stosuje się triki, albo zachodzi wówczas coś niesamowitego. Co takiego? A to już zależy od oceniającego...

Cudowne energie i plazmowa otoczka
Zacznijmy od wyjaśnień fantastycznych:
Rozwijająca się od 30 lat w różnych uniwersyteckich ośrodkach badawczych na świecie bioelektronika próbuje wyjaśnić to zjawisko. Według uczonych na skórze stopy tworzy się warstwa, która z punktu widzenia bioelektroniki jest fizyczną plazmą biologiczną, tzw. bioplazmą[1]
Wiele źródeł bełkocze też coś o mocy umysłu czy sugestii, która powoduje że nie powstają oparzenia.

Robota szatana
Chodzenie po ogniu bez oparzeń to na pewno sprawka piekielnych demonów, które z ogniem mają wiele wspólnego - tak przynajmniej tłumaczą rzecz egzorcyści chrześcijańscy. Czasem tłumaczą się biblijnym zakazem "przeprowadzania przez ogień" ale główne uzasadnienie to twierdzenie "bez nadprzyrodzonych mocy to niemożliwe".[2]

Mokre stopy, efekt poduszkowca i dziwne maści
Niektórzy autorzy sięgają po inne naturalistyczne wyjaśnienia oparte o ochronną otoczkę. Stosunkowo częste jest tłumaczenie w oparciu o efekt Leidenfrosta. Gdy upuścimy kroplę wody na rozgrzaną blachę, nie wyparuje od razu, lecz będzie przez pewien czas ślizgać się po powierzchni, odpychana od bezpośredniego kontaktu warstewką pary wodnej. Podobny efekt zachodzi też dla upuszczania cieczy na suchy lód czy wkładania ręki do ciekłego azotu (próbowałem). Stąd pomysł aby tłumaczyć firewalking powstawaniem takiej warstewki w oparciu o wilgoć stopy.
Problem polega na tym, że po pierwsze pot jest wchłaniany przez popiół a po drugie powierzchnia węgielków jest trochę zbyt porowata i przy nacisku całego ciała para będzie wypychana na boki.

Świadomi tych wszystkich wad autorzy proponują niekiedy tłumaczenie oparte na mistyfikacji - że chodzący po żarze smarują stopy jakąś azbestowa maścią. Trudno jednak przypisać to samo uczestnikom rozmaitych kursów motywacyjnych, którzy wchodzą boso bez smarowania.


Więc jak?
No dobra; ponaśmiewałem się i poodrzucałem trochę teorii, nawet tych naukowo brzmiących - a jak wobec tego prosto i logicznie sam wyjaśnię?
Zapewne zdarzało się wam bawić ze świecą, przesuwając palec przez płomień i nie doznając poparzeń, a dlaczego gorący płomień nic nam nie zrobił? - bo działał za krótko. Ilość energii pochłoniętej przez powierzchniowe warstwy skóry była niewielka, za sprawą krótkiego czasu oddziaływania.
A jaki ma to związek z deptaniem po węgielkach?. No to wykonajmy drugi eksperyment, albo przypomnijmy go sobie, bowiem przeprowadzaliśmy go osobiście wiele razy wyjmując z piekarnika na przykład brytfannę z zapiekanym mięsem, oczywiście w rękawicach ale jednak mimo wszystko wkładające ręce do wnętrza rozgrzanego do 100-120 stopni. Gdyby to była woda, oparzylibyśmy się natychmiast, natomiast tu nieobjęta rękawicami skóra jakoś wytrzymuje chwilowy kontakt z gorącym powietrzem. Jaka jest tego przyczyna? - a no ilość energii cieplnej, jaką posiada powietrze w piekarniku, jest znacząco niższa od tej jaką zawiera wrząca woda czy nagrzany metal. A skoro energii jest mniej to mniejsza jej ilość będzie wchłaniana przez skórę.
Moje wyjaśnienie zagadki chodzenia po żarze to połączenie tych dwóch opisanych sytuacji - krótkiego czasu i małej ilości energii zawartej w materii mającej kontakt ze skórą. I po trosze możliwość skóry do rozprowadzania ciepła.

Właściwość mówiąca nam o ilości energii cieplnej w jakiejś substancji, to pojemność cieplna, zwykle podawana jako ilość energii w dżulach potrzebna do ogrzania kilograma substancji o jeden stopień Celsjusza. Różne substancje składają się z cząsteczek różnych rozmiarów i w różnym stopniu ograniczanych przez pozostałe, ponieważ zaś temperatura ciała jest w istocie miarą energii kinetycznej ruchów cząstek ciała, dla różnych ciał osiągnięcie tej samej temperatury wymaga dostarczenia różnej ilości energii. Co zaś za tym idzie, ilość energii możliwej do przekazania innemu ciału jest różna.
Woda ma stosunkowo wysoką jak na ciecze wartość pojemności cieplnej, wynoszącą 4,18 J/g*K. Węgiel drzewny natomiast niską, bo 1 J/g*K[3]. Czyli ma cztery razy mniej energii. Jeśli X g węgla przekaże wodzie tyle ciepła, iż jego temperatura obniży się o 4 stopnie, to woda ogrzeje się o jeden stopień.
Ponieważ w sytuacji kontaktu dwóch ciał o różnej temperaturze, energia z ciała cieplejszego wnika do chłodniejszego, pojemność cieplna wpływa na to jak dużo energii cieplnej "jest dostępne" do wymiany. 

Druga własność fizyczna to przewodnictwo cieplne, czyli skłonność do przenikania ciepła wewnątrz materiału. Gdy zaczniemy mieszać metalową łyżką gorącą herbatę, dość szybko poczujemy, że staje się coraz cieplejsza, aż wręcz parzy. W przypadku mieszadełek plastikowych trudno to natomiast zaobserwować.
Przekazywanie ciepła z jednej części przedmiotu do drugiej zachodzi z różną szybkością dla różnych materiałów. Wysoką przewodność ma miedź, bo ok. 370-400 W/mK (watów na metr długości materiału razy kelwin zmiany temperatury), nieco wyższe ma srebro, żelazo kilka razy mniejszą. Dla tworzyw sztucznych jest niska - polietylen 0,5; szkło akrylowe 0,2; styropian 0,03.
A węgiel drzewny? 0,2 W/mK. Bardzo podobną ma drewno.[4]
Z tego też powodu spokojnie możemy trzymać w dłoni kawałek węgla, którzy żarzy się z drugiej strony, bo przy takiej przewodności żar prędzej się do nas dopali niż węgiel się nagrzeje.
Dosyć niską przewodność cieplną ma też skóra, ok. 0,37. Ma to tą dobrą stronę, że ciepło nie tak szybko wnika w warstwy głębsze. Z drugiej strony w przypadku poparzeń skóra utrzymuje ciepło przez pewien czas. Zalecenia aby poparzenie polewać wodą ma na celu nie tylko zmniejszenie bólu ale też odebranie ciepła izolowanym skórą tkankom.

Trzecią wartością jaką trzeba brać pod uwagę, jest próg oparzenia. Jest to ilość energii cieplnej jaka jest potrzebna do wywołania oparzenia. Dla oparzeń pierwszego stopnia to ok. 10 J/cm2[5]. Ilość pochłoniętej energii zależy od czasu i od strumienia ciepła, a ten od przewodności i pojemności cieplnej ciała stykającego się ze skórą. 

Teraz złóżmy te trzy rzeczy do kupy - uczestnik kursu szybkim krokiem wkracza na ścieżkę wysypaną węgielkami. Gdy stopa zaczyna dotykać żaru, odbiera ciepło od zewnętrznej warstwy węgla, a woda w skórze zaczyna się ogrzewać. Ponieważ jednak węgiel ma niską przewodność cieplną, pobranie energii z głębszych warstw żarzącego się węgla następuje dość powoli. W zasadzie więc w stopę wnika ciepło pochodzące z najbardziej zewnętrznej warstwy, która za sprawą małej pojemności cieplnej nie zawiera wiele energii. We wnikaniu energii przeszkadza też mała przewodność cieplna skóry, czemu sprzyja grubsza warstwa naskórka na podeszwie stóp.
 Oczywiście gdyby stopa nadal stała na tej powierzchni, to po około sekundzie w końcu by się tej energii tyle zebrało, aby osiągnąć próg oparzenia. Jednak szybko dreptający ogniochodziarz stawia stopę na żar na znacznie krócej. Gdy podnosi stopę, ciepło z zewnętrznych warstw skóry zaczyna być rozprowadzane za sprawą krążenia krwi. Przy odpowiednio szybkim rytmie bez zatrzymywania, możliwe staje się przejście całej ścieżki bez nagromadzenia w stopach energii powyżej progu oparzenia.

I tyle. Bez żadnych cudów czy szatanów. Prawa fizyki i trochę doświadczenia.

Mimo wszystko można się jednak przy czymś takim oparzyć. Zwykle dochodzi do tego gdy jakiś węgielek dostanie się między palce i ma dłuższy kontakt. Powodem może być też ścieżka ułożona z za grubej warstwy, przez co stopa zapada się w żarze, i palce pozostają w kontakcie nieco dłużej. Także sytuacja gdy węgielek wpadnie na wierzch stopy.
Szczególnie niebezpieczna jest sytuacja gdy w żarze pojawią się części metalowe, na przykład kapsle czy gwoździe. Metale mają dużą pojemność i przewodność cieplną. W czasie kontaktu stopy z żarem będą w stanie przekazać temu miejscu wystarczająco dużo energii aby wywołać lokalne oparzenie. Niewskazana jest też wilgoć - duża ilość potu na skórze może powodować przyklejenie się węgli, a woda dobrze przekazuje ciepło. Podobnie jest w przypadku gdy rozgrzebany żar zawiera jeszcze dużo wilgotnego drewna lub rozstał rozpostarty na wilgotnej ziemi - wtedy para wodna przekazuje ciepło łatwiej.

Podobny w mechanizmie jest pokazywany przez fakirów cud płonącej kamfory, gdzie kropla płonącej cieczy może być utrzymywana w ręku za sprawą niskiej temperatury płomienia oraz szybkiego przelewania, dzięki czemu nie styka cię ciągle z tym samym kawałkiem skóry.

Niestety wobec dużej popularności chodzenia po ogniu jako elementu kursów integracyjnych czy motywacyjnych, oraz prób przeprowadzenia ich na dużej liczbie osób na raz, coraz częstsze są wypadki. W 2012 roku podczas masowego kursu Tony'ego Robbinsa podczas chodzenia po ogniu ciężko poparzyło się 21 osób.

--------
[1] http://neurolingwistyka.com/chodzenie-po-ogniu
[2] http://www.fronda.pl/a/nie-chodze-po-ogniu-poniewaz-jestem-chrzescijaninem,28802.html
[3] http://www.engineeringtoolbox.com/specific-heat-solids-d_154.html
[4] http://www.engineeringtoolbox.com/thermal-conductivity-d_429.html
[5] http://nop.ciop.pl/m6-2/m6-2_3.htm

niedziela, 28 grudnia 2014

Ktoś żartuje a ktoś kręci

Dawno już tu nie opisywałem naukowych wpadek portali, tymczasem na jednym z nich mi się nazbierało wątpliwych punktów.

Jak opisuje dziś portal Twoja Pogoda, po internecie krąży fałszywe ostrzeżenie NASA, przestrzegające przed efektem "grawitacyjnego wyrównania" i chwilowego zaniku grawitacji na Ziemi. Jak łatwo się domyśleć, jest to hoax mający tylko nakręcić klikalność. Wie zresztą o tym sam, portal, tytułując artykuł "4 stycznia na Ziemi zaniknie grawitacja? NASA ostrzega" zamiast "Zaniknie grawitacja? Kolejna mistyfikacja".

Zresztą, oddajmy głos TP. Najpierw informacja:

Tydzień ciemności, którego mieliśmy doświadczyć tuż przed świętami, skończył się fiaskiem, a już media społecznościowe obiegła kolejna mrożąca krew w żyłach wiadomość. Tym razem mamy utracić swoją naturalną wagę, a to za sprawą pewnego, nie do końca poznanego zjawiska.
Jest nim wzajemne oddziaływanie grawitacyjne Plutona i Jowisza. Oba ciała niebieskie wraz z Ziemią mają się znaleźć na jednej linii w dniu 4 stycznia 2015 roku o godzinie 18:47 czasu polskiego (9:47 rano czasu pacyficznego). Ma to ponoć doprowadzić do zaniku grawitacji i wytworzenia się tzw. mikrograwitacji, którą znamy chociażby z pokładu Stacji Kosmicznej.
Tak wieści wpis na Twitterze, który miała opublikować NASA. Oczywiście wpis okazał się być spreparowany, bo żadnej takiej wiadomości NASA nigdy nie zamieściła.(...) Nie wiadomo też dokładnie, jak miałby wyglądać owy fenomen. Według jednej wersji zaczęlibyśmy się, wraz z wszelkimi przedmiotami, unosić w powietrze, a według innych wersji, tylko "zrzucić" kilka kilo wagi. Oczywiście na pierwszy rzut oka brzmi to zabawnie. W rzeczywistości mikrograwitacja na Ziemi mogłaby doprowadzić do kataklizmu, bo np. budynki obracałyby się w ruinę, a ludzie unosiliby się nad ulicami, niczym baloniki wypełnione helem.
 Aha, znowu ktoś kogoś wkręca a setki internautów uwierzyło. Teraz jednak portal zaczyna demaskować historię, ujawniając ignorancję własną:
Skąd wzięła się ta ponura wizja? Otóż wymyślił ją rzekomy brytyjski astronom Patrick Moore. Jeśli rzeczywiście jest naukowcem, i w ogóle istnieje, to z pewnością wie, że siły grawitacyjne planet innych niż Ziemia, ze względu na odległość, nie mają na nas żadnego, ale to żadnego wpływu. Jakby tego było mało, to jeszcze 4 stycznia Pluton, Jowisz i Ziemia wcale nie znajdą się na jednej linii. Cała teoria trzęsie się tym samym w posadach.
Czego się tu czepiam? A no tego że wystarczy 15 sekund w Google aby sprawdzić, że Patrick Moore istnieje. I że cała historia to żart z długą brodą.

Sir Alfred Patrick Moore, lord Caldwell jest znaną postacią wśród brytyjskich popularyzatorów nauki. Nie miał formalnego wykształcenia astronomicznego, lecz interesując się tematem od dziecka, osiągnął w nim wielką biegłość. W 1953 napisał książkę o obserwacjach Księżyca, w późniejszym czasie napisał jeszcze wiele przewodników obserwacji, w tym znaną mi osobiście książkę "Niebo przez lornetkę", jednak jego największymi osiągnięciami były wykonywane wprawdzie amatorsko, lecz bardzo dokładne obserwacje.
Zbudował 12,5 calowy teleskop, i obserwował obszary księżyca położone teoretycznie po niewidocznej stronie, zauważalne czasami tylko dzięki libracji. Wśród nich znajdowało się Mare Orientale - ciemny basen uderzeniowy, widoczny jedynie jako cienka kreska na samej krawędzi w sprzyjąjących okolicznościach. W 1968 roku opisał  Przemijające Zjawiska Księżycowe - anomalie wyglądu księżyca polegające na pojawianiu się na nim jasnych punktów lub cieni, bądź krótkotrwałe zmiany barwy pewnych obszarów; w późniejszym czasie stworzył katalog takich obserwacji.

Od 1957 roku prowadził comiesięczny program telewizyjny o astronomii The Sky at Night, nadawany aż do roku 2013 w którym umarł. Tym samym stał się najdłużej pracującym prezenterem telewizyjnym w historii i postacią najbardziej kojarzoną z astronomią w Wielkiej Brytanii.
I dlatego też mógł sobie pozwolić na pewien astronomiczny żart.

Podczas primaaprilisowej audycji w radiu BBC w 1976 roku ogłosił, ze tego dnia w wyniku koniunkcji Jowisza i Plutona, o godzinie 9:49 na chwilkę osłabnie grawitacja. Wielu słuchaczy dzwoniło tego dnia do studia donosząc o zauważonym spadku wagi, czy nawet unoszeniu się w powietrzu, co bywa czasem przedstawiana na dowód tego, jak bardzo ludzi może ogłupić sugestia i media. W rzeczywistości żartobliwy charakter miała zarówno audycja jak i telefony od słuchaczy.

Jak łatwo jest wam teraz zauważyć, tegoroczny hoax to po prostu powtórzenie tamtego żartu. Moim zdaniem miał to być w zamierzeniu twórców dowcip wyśmiewający apokaliptycznych panikarzy (apokalipaników), zawsze skłonnych uwierzyć w katastrofalną wieść z internetu.
I tylko zastanawia, czemu Twoja Pogoda uważa Patricka Moore, za postać rzekomą, która zapewne nie istnieje, skoro można to łatwo sprawdzić? I czemu nie publikuje komentarzy, zwracających ich uwagę na tą drobną pomyłkę?

Na początku grudnia TP opublikowała artykuł o przebiegunowaniu ziemskich biegunów magnetycznych, które zgodnie z badaniami może nastąpić szybciej niż sądzono. Oprócz informacji o samych badaniach i odkryciach, mamy tam standardową medialną papkę o potencjalnych zagrożeniach, jak burze magnetyczne, zwiększone promieniowanie itd. :

Już niewielki ubytek w polu magnetycznym może sprawić, że wszelkie urządzenia z nim skalibrowane będą zakłócane, z czasem stając się zupełnie bezużyteczne. Człowiek, zwierzęta i rośliny zostaną wystawieni na działalność wiatru słonecznego i promieniowania rentgenowskiego.

Ptaki, używające pola magnetycznego do nawigacji, mogą nagle "zwariować". Magnetosfera jest dla nas jak ochronny klosz, bez którego znajdziemy się dla zabójczych sił działających w kosmosie, jak na przysłowiowym talerzu.
To oznacza powolną degradację wszelkich form życia. Skutki będą odczuwalne również na orbicie, gdzie na wyrzuty materii ze Słońca będą narażone satelity.
No dobrze, możne przesadzają ze straszeniem i katastrofami, ale te rzeczy teoretycznie są możliwe. A na końcu portal strzela takiego babola:

Nie wiadomo też jak pole magnetyczne wpływa na nachylenie osi obrotu Ziemi i czy zamiana biegunów np. nie spowoduje zmiany kierunku obrotu naszej planety wokół własnej osi lub jej "przewrócenia się". Skutki tego byłyby opłakane. Podobne zjawisko mogło mieć miejsce na Wenus, która wiruje w przeciwnym kierunku niż Ziemia.
U sąsiadujących z Ziemią planet proces zmiany pola magnetycznego był bardzo gwałtowny. Na przykład na Marsie mógł zakończyć proces tworzenia się prymitywnego życia, co miało miejsce 4 miliardy lat temu.

I w tym momencie nie wiadomo, czy się śmiać czy płakać.

 Położenie ziemskich biegunów magnetycznych nie ma zupełnie związku z nachyleniem osi ziemskiej, ani z kierunkiem obrotu planety. Bieguny wędrowały sobie przez setki lat z dużą dowolnością:

A Słońce przeżywa przebiegunowanie co 11 lat a ani się nie przekręca ani nie odwraca wirowania. Mars nie ma pola magnetycznego, i nie jest to wynik jakiejś strasznej katastrofy - jest o połowę mniejszy od Ziemi i jego wnętrze w znacznym stopniu ostygło. Materiał jądra jest tylko częściowo płynny, a słaba konwekcja nie wystarcza do stworzenia pola magnetycznego. Żadnej nagłej katastrofy związanej z przebiegunowaniem nie było.
Podobnie jest z Wenus - nieco inny skład jej wnętrza z większą ilością ciężkich pierwiastków powoduje, że konwekcja we wnętrzu jest słaba, a pole magnetyczne nie występuje. Tym samym nie było biegunów których nagłe przebiegunowanie miało rzekomo przekręcić  planetę.

Powtarzając te bzdury za Patrickiem Gerylem, który opisał je w swej książce o katastrofie w roku 2012, redakcja naukowa TP strzela sobie w kolano. Niestety  komentarze zwracające na to uwagę, nie są publikowane.

niedziela, 22 czerwca 2014

Allah dba o twoje zdrowie

Po ostatnim wpisie na temat "naukowych" potwierdzeń prawdziwości Koranu, zajmę się inną osobliwością z cytowanej strony - "naukowym" potwierdzeniem że zasady halal są bardzo zdrowe i zostały zesłane przez Allaha dla wspomożenia ludzkości.

Halal a koszer
Religijne tabu żywieniowe zarówno w Judaizmie jak i islamie jest bardzo podobne, opierając się oczywiście na poleceniach ze świętych ksiąg. Samo określenie Halal znaczy tyle co "nakazane" i rozciąga się na wszystkie dziedziny życia, dotycząc czynów, modlitw, oraz jedzenia. Zasadniczo w obu grupach nakazy są takie same - zakaz spożywania krwi i mięsa niewykrwawionych zwierząt, mięsa wieprzowego i zwierząt nieczystych, do czego zaliczają się też owoce morza. Zwierzęta muszą być zabite w sposób rytualny, przez poderżnięcie gardła w obecności duchownego recytującego modlitwy; co do szczegółów, islam wymaga aby zabijane zwierzę było zwrócone głową w stronę Mekki. Co ważniejsze, zabijane zwierzę nie może być ogłuszone lub zabite tuż przed cięciem w jakiś inny sposób. Jeśli zwierzę zabije się bolcem wstrzeliwanym w czaszkę na minutę przed podcięciem gardła, to już będzie traktowane jak padlina, a padliny spożywać też nie wolno.
Stąd właśnie te wszystkie kontrowersje wokół uboju rytualnego.

Ta nie zdrowa wieprzowina
Kwestie złego wpływu alkoholu, lichwy, nałogu czy cudzołóstwa na razie pominę, i skupię się na najobszerniej omówionej wieprzowinie, której niespożywanie ma wynikać z jej szczególnych właściwości; a więc po kolei:

a.Kwas moczowy
Jak poucza Way to Allah, wieprzowina jest niezdrowa z powodu nasycenia kwasem moczowym:

1. Świnia wydala tylko 2% kwasu moczowego z orga­nizmu.

98% tego związku pozostaje w jej tkankach. Nadmiar kwasu moczowego w organizmie człowieka jest przyczyną wielu chorób, na przykład dna mo­czanowej, kamicy nerek.[1]
To ciekawe... Gdyby tak było roczny świniak w większości składałby się z kwasu moczowego i miał wygląd zeskorupiałej bryły. Skąd te liczby trudno dociec. Wieprzowina faktycznie zawiera kwas moczowy i nie jest polecana podagrykom, ale to co tu podano to gruba przesada.

b. pasożyty nie do zabicia
[mięso] jest źródłem zakażenia włośniem krętym’Trichinella spiralis’. Pasożyt ten występuje tylko u świń i dzików(ryjących we własnych odchodach) i co najważniejsze (w przeciwieństwie do pasożytów występujących u innych np.krów),że jego larwy nie niszczy proces gotowania i smażenia. Pasożyt ten powoduje wiele chorób m.in.zatrucia pokarmowe, zaburzenia metaboliczne,zmiany skórne.

 istnieje możliwość zakażenia pasożytem ‘Taenia Solum’ występującym tylko w wieprzowinie i powodującym w ciele człowieka zaburzenia trawienia,zaparcia,brak apetytu,biegunki.[1]
Rzeczywiście, włosień nazywany trychiną stanowi  najpoważniejszy problem związany ze spożyciem wieprzowiny. Świnia jest ich głównym żywicielem, z niej włośnie mogą dostać się do organizmu człowieka, wywołując poważną chorobę, która może nawet kończyć się śmiercią lub uszkodzeniami ważnych narządów. 
Jednak świńskie włośnie, podobnie jak wszystkie inne, giną podczas gotowania, smażenia oraz zamrażania, więc tłumaczenie że są niezniszczalne i dlatego powinno się unikać wieprzowiny wszelkiej to brzydkie oszustwo. Tak na prawdę niebezpieczeństwo pojawia się tylko gdy spożywa się mięso niedogotowane, pochodzące od zwierzęcia nieprzebadanego. Notabene dobrym sposobem który zabija włośnie, jest pieczenie w mikrofalówce.

Taenia Solum to inaczej Soliter, czyli tasiemiec uzbrojony. Pasożytuje w jelitach gdzie wchłania składniki pokarmowe, rozwija się w długą na kilka metrów wstęgę i nieustannie produkuje jaja wydalane wraz z kałem. Niekiedy larwy formują torbiele w innych organach wewnętrznych. Zasadniczo jednak drogami zakażenia jest kontakt z kałem, ewentualnie zjedzenie niedogotowanych podrobów. Aby się w stu procentach przed nim uchronić, należy nie jeść mięsa, występuje bowiem u wszystkich kręgowców, a więc świń, owiec, krów itp. Zatem mamy kolejne kłamstwo - nie jest to pasożyt występujący tylko w wieprzowinie.

c. tajemnicze substancje


badania wykryły obecność substancji ‘mukopolysic’ bogatej w siarkę ,wywołującej choroby stawów także wykryto duże stężenie hormonu wzrostu(GH) co doprowadza do deformacji tkanki organizmu człowieka i eliminuje z organizmu witaminy E i A powodując hipowitaminozę[1].
Miałem problem ze znalezieniem co to za substancja, właściwie określenie to występuje tylko w kopiach tego artykułu. Podejrzewam że chodzi tu o  glikozaminoglikany, których gromadzenie się w organizmie wywołuje mukopolisacharydozę. Te zawierające siarkę to heparyna i siarczan heparanu. Ich nadmiar w organizmie wywołuje szereg chorób rozwojowych, mogących prowadzić do śmierci, ale tylko u osób z pwnymi mutacjami, jest to bowiem choroba genetyczna.
Substancje te są wytwarzane przez nasz organizm, stanowiąc lepiszcze decydujące o powiązaniu tkanek i będące substancją tkanki łącznej. Są też składnikiem mazi stawowej, zatem raczej chronią stawy niż wywolują ich choroby.
U zdrowych ludzi bez zmutowanych genów, ich spożycie nie wywołuje negatywnych skutków, zatem i ten powód nie jest uzasadnieniem dla Halal.

Pozostałe uzasadnienia dlaczego nakazy religijne są zdrowe, sformułowano w równie naciągany sposób - nakaz rytualnych ablucji ma tłumaczyć potrzeba nawilżania skóry, modlitwa i codzienne recytowanie sur wzmacnia pamięć, ramadan jest dobry bo to zdrowotna głodówka, picie wody jest dobre ale najlepsza woda to ta ze świętej studni w Mekce którą odwiedzają pielgrzymi.

Niestety duża część medycznych wskazań Koranu nie przedstawie dziś dużej wartości. Zdaniem Koranu na gorączkę nie potrzebna jest aspiryna, albowiem gorączka bierze się z ogni piekielnych i trzeba ją zwalczać woda, jest jednak jeszcze jeden środek, który Prorok polecał na wszystko.

Wielbłądzi mocz
Mocz wielbłąda jako lek na wszystkie choroby wystepuje w Koranie kilkukrotnie, zazwyczaj w formie: do Proroka przybył chory z pytaniem o radę, Prorok powiedzial mu aby pił wielbłądzi mocz i ten człowiek wyzdrowiał.
Od tego czasu pobożny muzułmanin nie śmie stwierdzić że to nie prawda, w efekcie "islamscy naukowcy" starają się usilnie wykazać jaki to wspaniały środek. Znalazłem na ten temat zabawną stronę[2] gdzie jako dowód potwierdzenia mocy moczu najpierw podawane są cytaty duchownych powołujących się na Koran, potem cytaty lekarzy powołujących się na tych duchownych a na koniec lekarzy powołujących się na tamtych lekarzy. Następnie mamy garść anegdot o jakiśtam badaniach klinicznych opisanych w pacy magisterskiej z lat 50. i nieco ogólników o bakteriobójczym działaniu wielbłądziego moczu.
Mocz jest bakteriobójczy, ale każdy. Nawet świński.
Literalny odczyt świętych ksiąg napisanych wieki temu musi prowadzić do takich absurdów.
------
[1] http://www.way-to-allah.com/pol/topics/Gesundheit_pl.html
[2] https://sites.google.com/site/bankfatw/Home/MEDYCYNA/wielbladzi-mocz-jako-lekarstwo

wtorek, 15 kwietnia 2014

Klątwa krwawych księżyców?

Inspiracją artykułu był ten oto film z Youtube:


(oh jejku, przez pomyłkę zamieściłem nie dokończony wpis)

Teoria przedstawia się następująco: co pewien czas następuje niezwykłe zjawisko czterech zaćmień księżyca w ciągu dwóch lat. Księżyc przybiera wówczas czerwoną, krwawą barwę, zgodną z opisem Czasów Ostatecznych w księdze Joela i księdze Apokalipsy, wobec czego cztery takie Krawawe Księżyce muszą stanowić znak od Boga. Zjawisko to następuje niezwykle rzadko, bo trzy razy na ostatnich 500 lat, przy czym zawsze jego następowanie miało związek z ważnymi wydarzeniami dla narodu żydowskiego. Były to:
- Wygnanie Żydów z Portugalii
- Powstanie państwa Izrael
- Wojna Sześciodniowa


Następna tetrada nastąpi w latach 2014-2015 a pierwsze zaćmienie nastąpiło przedwczoraj. Wobec tego należy spodziewać się gwałtownych zmian w Izraelu, oraz być może następującej po tym paruzji Chrystusa - czyli końca świata. Tak w każdym razie rzecz przedstawił Mark Blitz w bestsellerowej książce "Cztery krwawe Księżyce" z 2008 roku. Ale czy to na pewno prawda?


Zaćmienia księżyca następują w sytuacji, gdy księżyc znajdzie się dokładnie po drugiej stronie Ziemi niż Słońce. Wchodzi wówczas w cioeń planety i staje się niewidoczny. Załamywanie światła w atmosferze powoduje jednak doświetlenie tej przestrzeni, co zabarwia tarczę księżyca czerwonym blaskiem, tej samej natury co czerwień zachodów słońca.
Zaćmienia nie następują podczas każdej pełni, gdyż płaszczyzna orbity Księżyca jest nieco przekrzywiona względem orbity ziemskiej, przez co zwykle przechodzi nieco nad lub pod cieniem. Aby nasunąć się dokładnie, musi znaleźć się w jednym z dwóch punktów w których jego przekrzywiona orbita przecina się z płaszczyzną orbity ziemskiej - są to punkty węzłowe, nazywane też smoczymi:

Jeśli linia łącząca te punkty zbliży się do linii Ziemia - Słońce, to podczas pełni nastąpi zaćmienie księzyca a podczas nowiu zaćmienie Słońca. Trzeba więc trafu aby te czynniki nastąpiłu równocześnie, bowiem punkty węzłowe nie zajmują stałego położenia w przestrzeni, lecz wędrują ruchem precesyjnym. Okresy precesji i czasu okrążeń księżyca wokol ziemi i ziemi wokol słońca składają się w pewnej wielokrotności, stanowiącej czas, w którym liczba i kolejność zaćmień powtarza się - tak zwany Saros trwający 18 lat i 11 dni.
 Wbrew pozorom zaćmienia słoneczne zdarzają się częściej niż księżycowe - stosunek wynosi ok 3:2. W ciągu roku wystąpić może maksymalnie 4 a minimalnie 2 zaćmienia słońca, i maksymalnie 3 zaćmienia księżyca. Zdarza się też, że w danym roku księżyc nie zaćmi się ani razu. Zazwyczaj jednak w okresie 2 lat następuje od 2 do 4 zaćmień księżycowych.

Czy ta liczba wam czegoś nie przypomina? Jeśli normalną częstością roczną jest do 3 zaćmień księżyca, to siłą rzeczy cztery Krwawe Księżyce w ciągu dwóch lat, nie mogą być taką rzadkością. Zajrzałem sobie na listę zaćmień w XX wieku i znalazłem następujące tetrady:
*1902 - 22 kwietnia i 17 października oba całkowite
*1903 - 14 kwietnia i 6 października, oba częściowe  

*1905 - 19 lutego i 15 sierpnia, oba częściowe
*1906 - 9 lutego i 4 sierpnia, oba całkowite

*1909 - 4 czerwca i 27 listopada, oba całkowite
*1910 - 24 maja i 17 listopada, oba całkowite

*1913 - 22 marca i 15 września, oba całkowite
*1914 - 12 marca i 4 września, oba częściowe

Nie chce mi się tu dalej wypisywać, ale kolejne tetrady zaćmień miały miejsce w latach 1916-1917, 1920-1921, 2924-1925, 1927-1928, 1930-1931, 1935-1936, 1938-1939, 1941-1942, 1945-1946, 1949-1950, 1953-1954, 1956-1957, 1960-1961, 1963-1964, 1967-1968, 1971-1972, 1974-1975, 1978-1979, 1982-1983, 1985-1986, 1989-1990, 1992-1993, 1996-1997, 1999-2000... (pogrubiłem tetrady z tylko całkowitymi)
Czy to aż tak rzadkie zjawisko?


Wygląda na to że autorzy wybrali sobie z setek tetrad trzy które pasowały im do koncepcji "coś się dzieje z Izraelem". A jak jest z tymi świętami żydowskimi - czy nakładanie się zaćmień i świąt to jakaś rzadkość?

Religijny kalendarz Hebrajski jest kalendarzem księżycowym przystosowanym do słonecznego przez wprowadzenie przestępnych miesięcy. Zanim okresy obu cykli się wyrównają mija trochę czasu, dlatego prawie wszystkie święta judaistyczne są ruchome. Świętem porządkującym jest Pasha, zaczynająca się podczas pierwszej pełni księżyca po przesileniu wiosennym. 163 dni po tym święcie w nów księzyca następuje Rosz Haszana czyli żydowski Nowy Rok.. Początek każdego miesiąca nastepuje tuż po nowiu, gdy po raz pierwszy pojawia się cienki sierp młodego księżyca, co też stanowi mały dzień świąteczny. Święto Sukkot ma następować 14 dnia pierwszego miesiąca - a że miesiąc zaczyna się tuż po nowiu, dzień ten często przypada podczas pełni. Tubi-szat jest odprawiane 15 dnia miesiąca Szwat i też często przypada podczas pełni. Purim jest obchodzone 14 dnia miesiąca Adar i też może zdarzyć się w pełnię.

To powiązanie dat świąt z cyklami księżyca powoduje, że często wypadają one podczas pełni, a tylko w pełnię księżyca następują zaćmienia. Wobec czego święta i zaćmienia mogą się na siebie nasuwać i to dosyć często. Podczas ostatniej tetrady z lat 1996-1997 dwa zaćmienia przypadały w Paschę a dwa w Sukkot. Z 230 zaćmień księzyca w XX wieku, 39 miało miejsce w czasie któregoś ze świąt hebrajskich[1] Dotyczy to także wypisanych wcześniej tetrad

Skoro zaś tak to cała teza "czterech krwiawych księżyców podczas świąt żydowskich, bardzo rzadkiego zjawiska" które ma coś tam zapowiadać, bierze w łeb.
Niestety chrześcijanie dają się na to nabrać, choć powinni pamiętać, że nikt nie zna "dnia ani godziny".

Boże - widzisz te głupoty w twoje imię, i nie grzmisz!
Bo cię pewnie nie ma...
------

sobota, 5 kwietnia 2014

Jednym rośnie a innym opada

Ach, te wykresy!
Nieodzowny element każdego publicznego wystąpienia polityka, przekonującego o słuszności swych racji, naukowca prezentującego dane i pseudonaukowca prezentującego swój brak danych. W zamierzeniu mając jedynie obrazować i ułatwiać zrozumienie zebranych danych, czasem stają się celem same w sobie. Wykres niejednokrotnie staje się dowodem, tym wiarygodniejszym im lepiej wygląda.
Wiele rzeczy próbuje się udowadniać wykresami - wzrost zużycia prezerwatyw w Afryce w pewnym stopniu koreluje ze wzrostem zapadalności na HIV, stąd też próby dowodzenia, że prezerwatywy zwiększają szanse zakażenia. Tymczasem jest odwrotnie - prezerwatywy zaczęto stosować dla ochrony przed zakażeniem. Wzrost urbanizacji następuje w tym samym czasie co wzrost zapadalności na raka, ale oba trendy łączy tylko kierunek w tym samym czasie.
Jest wiele zjawisk których wielkość rośnie lub spada - wzrasta wciąż liczba osób na świecie, wzrasta liczba samochodów, produkowanych cukierków i powierzchnia działających baterii słonecznych. Spada liczba rolników używających koni do orki, użytkowników telewizorów kineskopowych. Powierzchnia przydomowych ogródków warzywnych czasem spada a czasem rośnie, w przeciw-rytmie ze wzrostem i spadkiem powierzchni trawników. Ale samo stwierdzenie, że dwa zjawisko w tym samym czasie rosną i opadają, nie potwierdza jeszcze związku między nimi. Dopiero gdy odnajdziemy jakiś związek przyczynowo-skutkowy, będziemy mogli powiedzieć - jedno zjawisko wpływa na te drugie.

 Postanowiłem zebrać kilka takich przykładów wykresów, które dobrze wyglądają ale niczego nie dowodzą:

Sprzedaż zdrowej żywości i zapadalność na autyzm:
Oba wykresy korelują ze sobą w niesamowicie zgodny sposób. Jednak sama korelacja danych to nie to samo co związek przyczynowo-skutkowy.

Internet Explorer i ilość morderstw:
Udział przeglądarki IE w domowych komputerach spada tak samo jak ilość morderstw. Podobnie jak w poprzednim przypadku korelacja to nie związek. Jest wiele rzeczy, których częstość lub liczebność spada i rośnie w tym samym czasie, ale z różnych przyczyn.

Ilość użytkowników Facebooka i obligacje Grecji:

Otyłość i ilość zadłużonych:

Import meksykańskich cytryn zmniejsza liczbę śmierci na autostradach:
Piraci hamują globalne ocieplenie:
Konsumpcja czekolady zwiększa szanse na Nobla?

Akurat o tym ostatnim przypadku piszą ostatnio na blogu Xjentifika.

sobota, 8 marca 2014

Racjonalista nie zawsze racjonalny

Portal Racjonalista jest najstarszym polskim portalem propagującym racjonalistyczny i sceptyczny światopogląd, promując ateizm i świeckość państwa. Poszerza swoją formułę o wiadomości naukowe, informacje na temat praw człowieka i artykuły przeglądowe dotyczące historii, nauk ścisłych czy filozofii. I o religii.

Niedawny artykuł na temat upadku imperium Azteków, przypomniał mi o pewnym starym artykule, w którym założyciel portalu daleko odszedł od racjonalnego podejścia do faktów. Może już go zmienili? - zastanowiłem się. Jednak nie. A skoro mimo licznych zastrzeżeń nadal tam wisi, to może napiszę dlaczego mi się nie podoba.

Ewangelizacja Indian
Kolonizacja obu Ameryk była wielką tragedią rdzennych mieszkańców. Przybysze z Europy uznali te ziemie za swoje zaś mieszkańców za swych poddanych, których należy nauczyć życia po europejsku, ale którzy zarazem stanowią na tyle prymitywną formę człowieka, iż można w doskonały sposób wykorzystać ich do niewolniczej pracy.
Podboje, zakazy kultywowania dawnych zwyczajów, zabijanie starszyzny i arystokracji, przerwanie ciągłości kulturowej - te powody sprawiły, że dawna cywilizacja upadła i możemy tylko domyślać się jej wyglądu, odszukując niezatarte ułomki. Podboje białego człowieka wyrządziły tym kulturom wielką krzywdę. Jednak czytając wspomniany artykuł, mam wrażenie, że Agnosiewicz grubo przesadził z ich wyliczeniem i przypisaniem wszystkich tylko duchownym.

150 na dzień
Po wstępie na temat bulli papieskiej przyznającej te ziemie kolonizatorom i zacytowaniu Kolumba, mającego nadzieję na dużą liczbę nawróceń i korzyści materialne, zaczyna się atak liczbami:
Indianie nie byli skorzy do przyjmowania Trójcy bądź to z powodu przywiązania do religii ojców, bądź też dlatego, że ich zabito. W chwili przybycia katolików na Haiti mieszkało tam ok. 1,1 mln mieszkańców. W 1510 zostało ich już zaledwie 46 tys., zaś w 1517 - tysiąc.

Milion zabitych w ciągu 18 lat? To po 150 mordów dziennie, przy pomocy niewielkiej liczby osób, dzień w dzień wliczając święta, w związku z czym Katolicy nie mieli by czasu na cokolwiek innego. Niestety brak źródeł tej informacji, a bardzo szkoda, bo te które przejrzałem szacują całkowite zaludnienie wyspy Haiti na 300-500 tysięcy osób w chwili przybycia Europejczyków[1], zaś oficjalny spis ludności z roku 1517 podawał liczbę tubylców na 14 tysięcy. To nadal gigantyczny spadek, tylko że wobec tego w artykule żadna liczba się nie zgadza.
Skąd jednak wziął się ten gigantyczny spadek? Czyżby holokaust w imię Boga i z powodu religii, jak zdaje się sugerować artykuł? Jednak nie.
Hiszpanie po kolonizacji zmienili organizację rolnictwa - wielu ludzi zostało przymuszonych do upraw bawełny, nikt nie liczył się z terminami siewów, a tradycyjne tarasowe rolnictwo uznano za niepraktyczne. Zbiory żywności znacząco zmniejszyły się a Haitańczykom zaczął doskwierać głód. Na dodatek kolonizatorzy przywieźli ze sobą nieznane choroby, na które tubylcy byli zupełnie nieuodpornieni. Pierwsza epidemia ospy nastąpiła prawdopodobnie w roku 1507, nie wiadomo jak szeroki miała zasięg, jednak zważywszy że druga w roku 1518 zabiła 90% zarażonych, musiała zebrać gigantyczne żniwo.[2] W ciągu pierwszych dziesięciu lat od kolonizacji na wyspie następuje szereg epidemii, w tym grypy.[3] To wraz z głodem doprowadza do spadku ludności.
 Agnosiewicz o tym nie wspomina.

Zniszczenie Azteków
Ta część jest bardzo krótka i traktuje ona temat dosyć pobieżnie:
Ferdynand Cortez również poważnie potraktował nakaz Pana. W roku 1519 wraz z armią uzbrojoną w broń palną, krzyże i Biblie wyruszył głosić Ewangelię Indianom meksykańskim. Było im o tyle łatwiej, że wśród Indian krążył mit o białym bogu, używającym znaku krzyża, który przybył na te ziemie, by nauczyć ludzi uprawy roli, rzemiosła, zapoznać ich z pismem, przekazać wiedzę, a podstępnie zmuszony do opuszczenia kraju obiecał, że kiedyś powróci. Jako bogowie swoją hekatombę w imieniu Ewangelizacji narodów prowadzili łatwo i szybko. Podobnie jak w przypadku Sasów „Bóg wszechmogący zatriumfował". Tylko znów ewangelizowanych zostało jak na lekarstwo.
Cortez faktycznie wymordował wielką liczbę Indian a innych zniewolił. Rzeczywiście też niewielu pozostało ewangelizowanych - ale czy zostali oni zabici przez katolików w ramach ewangelizacji? Niestety tekst jedynie napomyka o tym problemie, sugerując takie rozwiązania. Tymczasem my zajrzyjmy do źródeł historycznych. W okresie pierwszych najazdów, imperium Azteków liczyło 20-25 mln ludzi. Cortez zaczął swoje podboje w roku 1519. W roku 1520 jeden z afrykańskich niewolników, których sprowadzano wcześniej na Haiti, zaniósł do Meksyku ospę. Epidemia rozszerzyła się tak szybko że wkrótce ogarnęła stolicę państwa i największe miasta. Zmarła wówczas większość wojsk i ok. 25% populacji stolicy, na prowincji zmarła nawet połowa ludności.[4] Jeden z misjonarzy opisywał wówczas że Indianie ginęli jak pluskwy, ciała zmarłych piętrzyły się na ulicach stosami. Bywało, że wszyscy w danym domu umierali i nie było komu chować zmarłych - domy takie obalano, zamieniając je w grobowce.
Dwie następne epidemie ospy pojawiły się w latach 1545-48, potem w 1578 tyfus, w międzyczasie też koklusz, odra i grypa.[5] W 1545 i 1576 pojawiła się tam także gorączka krwotoczna. Niecałe 60 lat wystarczyło aby epidemie zabiły 80% Azteków.
O czym autor artykułu nie wspomina.

Zniszczenie Inków
W tym fragmencie w zasadzie nie bardzo jest się z czym spierać, no może tylko niezbyt poważne źródło akapitu (czasopismo Świat Wiedzy), warto jednak dodać kontekst, bo czytelnik może odnieść wrażenie że konkwistador obalił całe państwo garstką ludzi. Po tym jak epidemia ospy wybiła znaczną część Azteków, przedostała się do państwa Inków, jednak jeszcze w latach 20. XVI wieku nie miała dużego zasięgu. Zabiła jednak władcę, zaś jego synowie wszczęli krwawą i wojnę domową, zakończoną zwycięstwem Atahualpy. Dopiero wraz przybyciem Hiszpanów epidemia rozpanoszyła się na dobre, w kilku falach zabijając około 60% ludności, w tym dużą część wojsk. Stolica była już znacznie osłabiona w momencie obalenia króla. Następujące potem jedna po drugiej epidemie ospy, odry, dyfterytu, tyfusu i grypy wybiły większość niedobitków, niszcząc kulturę Inków skuteczniej niż sama tylko kolonizacja.[6]

Znowu liczby
Do dalszych części na temat palenia ksiąg Majów, czy relacji o metodach tortur właściwie nie mam zastrzeżeń, brakuje mi jednak informacji o tym kim był Bartolome de Calas, autor relacji O wyniszczeniu Indian. Wcześniej autor chętnie wymienia liczebność kapłanów w koloniach i powiązania z kościołem poszczególnych osób, tu natomiast pomija fakt, ze Bartolomeo też był duchownym, a gdy wytknięto mu to w komentarzach, uznał że to nieistotne i że w artykule na temat zbrodni duchownych katolickich nie trzeba pisać, że duchownym był człowiek który stawał w obronie Indian i opisywał okrucieństwa innych. Może nie ma, ale wymowa artykułu byłaby tym szczegółem osłabiona.
Wymowę ratuje cytat o tym, że w ciągu 150 lat ewangelizacji w Ameryce Południowej zginęło 70 mln mieszkańców. To spora liczba. Większa niż całkowite zaludnienie obu Ameryk w tamtym czasie, które szacuje się na 50-60 mln.
Brak tu źródła ale pojawia się tu przypis, który dopiero teraz napomyka że zapewne większość zmarła od chorób. Zaraz, zaraz - to najpierw czytaliśmy długi artykuł o mordowaniu milionów Indian przez katolików, żeby na koniec dowiedzieć się, że zabiła ich epidemia? Coś tu nie styka. Jakoś nie słyszałem aby zarażanie chorobami stanowiło metodę ewangelizacyjną katolickich duchownych.

W komentarzach do artykułu zachowała się jednak pierwotna forma tego akapitu, z przypisem M. Mettner. Czyżby jakiś historyk specjalizujący się w sprawach kolonizacji? Jedyny jakiego znalazłem to Matthias Mettner, autor książki o Opus Dei "Katolicka Mafia". Co to ma do Indian trudno powiedzieć.

Oczywiście wiem, że uprawiam tu straszne czepialstwo, że wygrzebuję jakiś mały, stary artykuł sprzed wielu lat, którego już pewnie nikt nie pamięta, ale o ile można zrozumieć, że autor nie będący historykiem mógł popełnić przed laty błędy w doborze źródeł, o tyle dziwi że artykuł nadal jest na portalu obecny. Jeśli przejrzycie komentarze, to w zasadzie wszystkie powyższe argumenty zostały już wytknięte, a jedyną reakcją było usunięcie najbardziej wątpliwych liczb (w tym fragmentu wedle którego w środkowym Meksyku miano zabić więcej ludzi niż ich żyło w całej Mezoameryce) i dodanie tego przypisu o epidemiach, natomiast cała reszta oskarżenia o "ewangelizacyjny holokaust milionów Indian" pozostaje.

Coś podobnego przydarzyło się w artykule na temat prześladowań czarownic, gdzie podaje, że tylko w XVI i XVII wieku spalić miano 750 tysięcy osób, ale mówi się o milionach. Owszem, byli i tacy którzy mówili o dziesięciu milionach, ale brak dowodów na poparcie. Obecnie szacunki podają liczby rzędu 40-100 tysięcy ofiar na podstawie liczby spraw, i to w dłuższym okresie bo od XV do XVIII wieku[7] To i tak ogromna liczba z której trudno się kościołowi wytłumaczyć, więc po co wyolbrzymiać?
-------
[1] http://www.hartford-hwp.com/archives/43a/100.html
[2] http://images.library.wisc.edu/AfricanStudies/EFacs/Lovejoy/reference/africanstudies.lovejoy.dhenige.pdf
[3] The Born to Die: Diesease and New World Conquest.
[4] http://colonialdiseasedigitaltextbook.wikispaces.com/1.3+Smallpox+in+Mexico
[5] http://www.allabouthistory.org/aztec-history-faq.htm
[6]  http://colonialdiseasedigitaltextbook.wikispaces.com/1.4+Smallpox+in+Peru
[7]  http://www.summerlands.com/crossroads/remembrance/current.htm

http://en.wikipedia.org/wiki/History_of_smallpox
http://en.wikipedia.org/wiki/Population_history_of_the_indigenous_peoples_of_the_Americas
http://en.wikipedia.org/wiki/Aztec_Empire
http://en.wikipedia.org/wiki/Inca_Empire
http://en.wikipedia.org/wiki/Taíno_people
http://en.wikipedia.org/wiki/Hispaniola

poniedziałek, 11 listopada 2013

Różaniec kontra bomba atomowa - cuda w Nagasaki i Hiroshimie

Jeśli myślicie, że będzie to wpis ewangelizacyjny, to grubo się mylicie.

Chrześcijaństwo przybyło do Japonii wraz z pierwszymi europejczykami, spotkało się z dosyć entuzjastycznym przyjęciem - praca misyjna Franciszka Ksawerego i innych Jezuitów doprowadziła do konwersji tysiące Japończyków. Jednak oficjalne władze odnosiły się do chrześcijaństwa chłodno. Nowa religia godziła w wielowiekowe tradycje. Japońscy bogowie mieli zarówno dobre jak i złe cechy, katolicyzm zrównywał wszystkich nazywając ich demonami, w dodatku ówczesna ostra interpretacja "poza nami nic" w zasadzie spychała wszystkich nieochrzczonych przodków, czczonych w domowych ołtarzykach, do piekła. Inną kwestią były polityczne wpływy chrześcijan - Europa ostrzyła sobie zęby na Azję, szukając miejsc do kolonizacji. Japonia wprawdzie stawiała temu opór, ale wraz z działalnością misyjną rosły wpływy europejczyków. Misje stały się też centrami handlu między kontynentami, co z czasem doprowadziło do sporu między Portugalią a Hiszpanią o to czyi duchowni mają prawdo do kontynuowania działalności (a tym samym który kraj ma utrzymywać handel). Ostatecznie prawa wyłączności przypadły Portugalii.
Jedną z pierwszych utworzonych diecezji, była ta w portowym mieście Funai, dziś znanym jako Nagasaki. Przez pewien czas jezuici pełnili w nim rzeczywistą władzę polityczną, zaś z całej Japonii ściągały tam rzesze chrześcijan. Ale taki spokojny stan nie mógł trwać długo.
Gdy generał Hideyoshi przejął władzę nad dopiero co zjednoczonym krajem, zwrócił uwagę na chrześcijan stanowiących zagrożenie dla stabilnych rządów. Nie tylko rozbijali strukturę klasową i wnosili elementy obce kulturowo, ale też zdobywali realną władzą zależną od Europy, pozwalając sobie na handel niewolnikami czy też podobno przymusowe chrzty. Wykorzystując za pretekst wieść, że kapitan rozbitego europejskiego statku rzekomo wyjawił, iż chrześcijanie przygotowują się do inwazji na Japonię, wydał edykt zakazujący nowych chrztów i nakazujący misjonarzom opuścić wyspy. Gdy ci nie podporządkowali się, nakazał ich schwytać i pokazowo zamęczyć przez przybijanie do krzyży i dźganie włóczniami. Zmarli stali się znani jako 26 męczenników z Nagasaki, zaś chrześcijaństwo zeszło do podziemia.

Japońscy chrześcijanie, oderwani od europy i zmuszeni do ukrywania się (za czasów Szogunatu ujawnieni chrześcijanie byli więzieni i torturowani), przyjęli ciekawą formułę, będącą w pewnym stopniu połączeniem pewnych dawnych elementów i maskowania się, stając się znani jako Kakure Krishitan.
Aby móc praktykować obrządek ale nie być zadenuncjowanymi, umieszczali w domach buddyjskie ołtarzyki, na odwrotnej stronie, obracanej na co dzień do ściany, mające wyryty krzyż i Chrystusa. Figury świętych i Maryi z dzieciątkiem odlewano w takiej formie, aby były zbliżone do wyglądu świętych buddyjskich. Modlitwy upodobniono w brzmieniu do mantr. Biblię przekazywano ustnie, tłumacząc pewne elementy na japońskie odpowiedniki.

Równocześnie jednak zmianie uległ obrządek. W europejskie kanony wpleciono dużą ilość elementów tradycji, przez co ukryte chrześcijaństwo zbliżyło się do kultu przodków, gdzie zamiast zmarłych członków rodziny kultem obdarzano pierwszych męczenników. Kult w takiej formie przetrwał bardzo długo, koncentrując się w okolicach Nagasaki, aż do połowy XIX wieku kiedy to poluzowano zakazy i pozwolono chrześcijanom wyjść z podziemia.
W tym samym czasie z europy przybyli misjonarze zarówno katoliccy, jak i protestanccy czy prawosławni. Pod koniec tego wieku w niemal w całości chrześcijańskiej wsi Urakami na obrzeżach Nagasaki, zbudowano pierwszą katedrę w stylu europejskim z dwiema wieżami.
W latach 30. do Japonii przybył Ojciec Kolbe, który przyczynił się do odnowy i wzrostu wspólnoty. Dziś chrześcijanie stanowią jednak ok. 1% ludności Japonii.

Uczestnictwo Japonii w II wojnie światowej oraz ataki na amerykańską flotę doprowadziły do jednych z najgorszych ataków w historii wojen. Najpierw naloty dywanowe wywołały pożar Tokio, zabijając około 120 tysięcy osób, aż wreszcie użyto najpotężniejszej broni - bomby atomowej.
Na Hiroshimę spadła niewielka i jak na późniejsze osiągi, raczej słaba bomba, nazwana żartobliwie Little Boy. Eksplodując 6 sierpnia 1945 roku, na wysokości 500 metrów nad centrum miasta, w jednej chwili burzyła i spaliła większość, przeważnie drewnianych budynków w mieście, zabijając ponad 70 tysięcy osób, a wielu skazując na ciężkie obrażenia i chorobę popromienną. Trzy dni po tym bomba Fat Man eksploduje nad miastem Nagasaki, zabijając co najmniej drugie tyle osób. Przerażony cesarz kilka dni później decyduje się wycofać z działań wojennych. Najkrwawsza wojna w historii świata wkrótce ma się zakończyć.

Wokół tego czy ataki na prawdę były potrzebne, i czy nalezy uznać je za uzasadnione działania czy raczej zbrodnię wojenną, do dziś trwają zażarte spory. Ja jednak skupię się na innym wątku - podczas ataków zginęło wielu chrześcijan, wielu też przetrwało go. Tymczasem na rozmaitych stronach internetowych krąży opowieść o cudzie niewytłumaczalnego przetrwania katolików odmawiających różaniec. Wpis będzie próbował zweryfikować te popularne twierdzenia i porównać ze zdarzeniami rzeczywistymi.

Hiroshima
Cud w Hiroszimie jest o tyle szczególny, że w miarę upływu czasu staje się coraz cudowniejszy. W podstawowej wersji przedstawiua się następująco - po wybuchu bomby atomowej wszyscy znajdujący się w pobliżu centrum zginęli. Ale zdarzył się cud - niedaleko epicentrum przetrwało ośmiu duchownych katolickich, którzy w tym czasie odmawiali różaniec. Zwykli Japończycy zginęli, katolicy odmawiający różaniec przetrwali - zatem obroniła ich modlitwa. Przykładową formułę cytuję poniżej:

Na sześć miesięcy przed atomowym atakiem lotnictwa USA w Hiroszimie i Nagasaki pojawiło się dwóch mistyków, którzy trzem milionom katolików głosili konieczność nawrócenia, odmawiania Różańca i pokuty jako jedynego ratunku przed czekającymi dniami nieszczęść. Nawoływali oni japońskich katolików, aby przygotowali się, żyli w stanie Łaski Uświęcającej, często przyjmowali Sakramenty Święte, nosili sakramentalia, byli ostrożni z kim obcują, a w swoich domach trzymali poświęconą wodę i świecę (gromnicę) i odmawiali codziennie Różaniec (przynajmniej jedna część).
    Po atomowym ataku okazało się, że:

- w Hiroszimie bomba została zrzucona o 5 mil od zaplanowanego celu i wylądowała w samym centrum społeczności katolickiej; (...)


Rankiem, 6 sierpnia 1945 r., po odprawionej Mszy Św. ojciec Schiffer właśnie zabierał się do śniadania. Kiedy zanurzył łyżeczkę w świeżej połówce grejpfruta, coś nagle błysnęło. Początkowo duchowny pomyślał, że pewnie eksplodował tankowiec w porcie. W końcu Hiroszima była głównym portem, w którym japońskie łodzie podwodne uzupełniały paliwo. Potem, jak powiedział ojciec Schiffer: "Nagle potężna eksplozja wstrząsnęła powietrzem. Niewidzialna siła uniosła mnie w górę, wstrząsała mną, rzucała, wirowała niczym liściem podczas jesiennej zawieruchy."
    Gdy ojciec znalazł się na ziemi i otworzył oczy, zdał sobie sprawę, że wokół jego domu nie ma nic. Wszystko zostało zniszczone. Tymczasem on miał zaledwie niewielkie zadrapania z tyłu szyi.

    Nieliczna wspólnota, licząca ośmiu jezuitów, do której należał ojciec Schiffer, mieszkała w domu blisko kościoła parafialnego, oddalonego jedynie o osiem budynków od centrum wybuchu. W tym czasie, kiedy Hiroszima była pustoszona przez bombę atomową, wszyscy jezuici zdołali uciec nietknięci, podczas gdy każda inna osoba znajdująca się w odległości do półtora kilometra od centrum wybuchu natychmiast umierała.

    Dom, w którym mieszkali katoliccy duchowni, stał na swoim miejscu, podczas gdy wszystkie inne budynki rozpadły się niczym domki z kart.

    W czasie, kiedy to się zdarzyło, ojciec Schiffer miał 30 lat. Ten jezuita nie tylko przeżył, ale cieszył się również dobrym zdrowiem przez następne 33 lata.

    W jaki sposób kapłan i pozostali misjonarze mogli przeżyć wybuch atomowy, który spowodował śmierć wszystkich innych w promilu dziesięciu kilometrów od epicentrum wybuchu, a katoliccy duchowni byli oddaleni od niego zaledwie o jeden kilometr? Jest to absolutnie niewytłumaczalne z naukowego punktu widzenia.[1]
 Kolejne wersje dodają jeszcze inne cudowne szczegóły - budynek w którym mieszkali duchowni był nietknięty, nie pękła żadna szyba, nie spadła żadna dachówka, trawa nie spaliła się, nie zwiędły pomidory w ogródku, nawet kot siedzacy na ganku nie doznał żadnych obrażeń. Po prostu szklany klosz. A jak było?

Na początek rozprawię się z pierwszą nieprawdziwą informacją - bomba spadła dokładnie tam gdzie miała. Na przepływającej przez Hiroshimę rzece znajduje się wyspa, przez którą poprowadzono szeroki most Aioi oryginalnej konstrukcji - w kształcie litery T, a więc oparty na dwóch brzegach i z odchodzącą od środka odnogą na wyspę. Jego kształt jest dobrze widoczny z dużej wysokości i dlatego został ustalony jako punkt orientacyjny. Bomba wybuchła nad szpitalem w dzielnicy na brzegu rzeki 170 metrów od mostu; nie było żadnego nieplanowanego zboczenia o 5 mil.

Czy na prawdę każdy kto był bliżej niż półtora kilometra od centrum musiał zginąć?
Osoby które zostały dotknięte atakami jądrowymi są znane w Japonii jako Hibakusha, i zazwyczaj przysługują in renty lub wsparcie leczenia chorób związanych z doznaniami, są też żywymi świadkami historii dlatego stara się zebrać ich relacje aby odtworzyć tamte zdarzenia. Dzięki takim projektom dysponujemy opisami przypadków osób które przetrwały wybuch, często ze znaną odległością od miejsca wybuchu. Ostatnie badanie na ten temat, gdzie porównywano zeznania ze zdjęciami lotniczymi po wybuchu, pozwoliły określić położenie 540 osób będących w chwili wybuchu bliżej niż kilometr od epicentrum! [2]
20-letnia Akiko Takakura pracowała w banku zaledwie 300 metrów od epicentrum. Podmuch który wpadł przez okno przerzucił ją na drugi koniec pomieszczenia. Gdy odzyskała przytomność, pomogła kilku rannym pracownicom. Na ulicach miasta niemal została wessana przez ogniste tornado, które przebiegło tuż obok, opalając jej jedno ucho. Poza tym i oprócz pokaleczenia pleców szkłem, nic więcej się jej nie stało.[3]
15-letnia Taeko Temarae była w centrali telefonicznej pół kilometra od wybuchu, gdzie w ramach mobilizacji skierowano uczniów. Po wybuchu została przygnieciona ścianą, udało się jej jednak wyczołgać na zewnątrz. Wraz z grupą kilku innych uczennic i z nauczycielem przepłynęła przez rzekę do osiedla gdzie miał stać jej dom. Doznała drobnych ran na nogach i ramionach, oraz stłuczeń na twarzy.[4]
Znanym przykładem wręcz zbiorowego przetrwania, są pasażerowie tramwaju jadącego około 750 metrów od epicentrum. Z prawie setki, przeżyło dziesięć osób, spośród których znane są relacje siedmiu.[5]

16-letnia Akira Onogi mieszkała 1,2 km od epicentrum. Ich dom stał bardzo blisko murowanego magazynu, którego wysokie mury osłoniły dom przed falą uderzeniową. Gdy zaskoczona pięcioosobowa rodzina wyszła na zewnątrz, zobaczyli że wszystkie inne domy na ich ulicy zostały zniszczone.[6]
17-letnia Hiroko Fukada pracowała w biurze komunikacji pocztowej 1 km od epicentrum. Pamięta jasny rozbłysk i huk od którego wyleciały szyby. Gdy wraz z pracownicami wyszła na zewnątrz, zobaczyła zniszczenia i wielu rannych ludzi. Poczuła się nawet zakłopotana tym, że sama nie została choćby draśnięta. Pożar miasta był tak intensywny, że wraz z innymi udała się w stronę rzeki - nie było to zbyt bezpieczne miejsce, woda była ciepła a po powierzchni pływały na wpół spalone ciała. Próbowała wpław dostać się do dzielnicy w której mieszkała. Gdy była już na środku rzeki zaczęły na nią opadać gorące przedmioty uniesione silnym prądem pożaru. Zanurzyła więc twarz w wodzie i wówczas woda zaczęła wirować, niemal jej nie topiąc. Jak się potem okazało przez rzekę przeszło wtedy ogniste tornado zrodzone z burzy ogniowej nad zniszczonymi dzielnicami. Ostatecznie dopłynęła na miejsce i zaczęła szukać rodziny. Wybuch przeżył też jej starszy brat, który podczas akcji wyburzania budynków dla poszerzenia ulic, w trakcie eksplozji przebywał pod betonowym dachem, zaś młodszy przeżył pod gruzami zawalonej szkoły podstawowej.[7]

Zatem tak blisko wybuchu można było przeżyć - warunkiem było jednak posiadać jakąś osłonę, a więc dach, mur osłaniający o strony wybuchu, budynek czy nawet innych ludzi obok. W tej sytuacji historia duchownych nadal jest niezwykla, ale przestaje być tak cudowna. Ale idźmy dalej.
W którym dokładnie miejscu znajdowali się duchowni? W Hiroshimie było wówczas kilka kościołów, ale szukając po nazwiskach odnalazłem informację, że ojciec LaSalle przetrwał wybuch w kościele parafii Nobori-Cho, położonym 1,5 km od epicentrum[8] Kościół został po wojnie odbudowany w stylu modernistycznym z elementami sztuki japońskiej i dziś znany jest jako Katedra Pokoju .
Chm... Jeśli do kilometra od epicentrum przeżyło 500 osób, a ojcowie znajdowali się 1,5 km od tego miejsca, to mieli całkiem spore szanse.
Jest kilka źródeł, które mogą pomóc nam ustalić rzeczywisty przebieg wydarzeń. Najlepsze są oczywiście relacje samych duchownych. Jednym z nich był Ojciec Kleinsorge.

 Jest on znany na całym świecie jako jeden z bohaterów reportażu "Hiroshima" Johna Hersey'a. Ta niewielka, wydana w 1946 roku, opowiadała w  częściowo fabularyzowanej formie historie sześciu ocalonych, opracowane na podstawie wywiadów. Szybko stała się bestsellerem i do dziś ma nowe wydania. Jest także dostępna w wersji elektronicznej, dzięki czemu możemy dowiedzieć się jak przebiegały zdarzenia z punktu widzenia jednego z ocalonych duchownych.
Reporter opisuje go jako chudego człowieka i chłopięcym wyglądzie i słabej kondycji, nie mogącego przyzwyczaić się do orientalnej diety. Rankiem w dniu wybuchu sprawował mszę w niedużej kaplicy misyjnej, tego bowiem dnia przybyło niespełna trzech wiernych, w tym student teologii mieszkający opodal. Gdy już kończył mszę modlitwą dziękczynną, rozległ się alarm przeciwlotniczy, toteż z pozostałymi ojcami udał się do większego budynku. Tam przebrał się w wojskowy mundur, który nosił w trakcie nalotów (?). Po alarmie udał się z pozostałymi na śniadanie, podczas którego ogłoszono sygnał, że niebezpieczeństwo nalotów minęło - to tylko jeden samolot przeleciał nad miastem. Każdy udał się więc do swojego pokoju - Kleinsorge do pokoju na poddaszu, gdzie przebrał się i zaczął czytać, ojciec Cieslik do swojego pokoju, ojciec Schiffer usiadł, zamierzając napisać list, ojciec przełożony Lasalle stanął przy oknie. Tego co się stało w trakcie wybuchu, nie pamiętał, musiał zapaść się na niego dach, potem zapewne wyszedł na zewnątrz. Gdy ocknął się stał w ogrodzie czegoś szukając. Budynki dookoła zostały zniszczone, ich dom, o konstrukcji wzmocnionej na wypadek trzęsienia ziemi, ocalał.
Ojciec La Salle widząc błysk odwrócił się od okna, toteż wypchnięte szkło zraniło go tylko w plecy. Ojciec Cieslik wyszedł bez szwanku - zaraz po rozbłysku uciekł z pokoju, stając za drzwiami, które osłoniły go od szczątków. Ojciec Schiffer miał rozcięcie na głowie z którego bardzo krwawił. Wszyscy jednak żyli.
Wtedy przybiegła do nich jedna z katachetek prosząc o pomoc - dom jej rodziny opodal misji zawalił się, przysypując matkę i córkę. Kleinsorge zdołał odkopać przysypane. Tymczasem okazało się że dom mieszkającego najbliżej lekarza zawalił się i spłonął. Ogień z dzielnicy przybliżał się tak szybko, że niewiele zostało czasu na ratunek. Ojcowie szybko spakowali się i odeszli w stronę parku, zabierając ze sobą pana Fukai, który zajmował się finansami misji, a po eksplozji nie chciał opuścić domu, chciał zostać i umrzeć. Gdy dotarli do parku Fukai wyrwał się i odbiegł. Początkowo pobiegł w stronę mostu, ale zaraz zawrócił i wbiegł między płonące domy. Tyle go widzieli.
Ojcowie wysłali studenta teologii do nowicjatu na obrzeżach miasta, aby sprowadził pomoc. Gdy ojcowie z nowicjatu przybyli, przetransportowali rannych łodzią. Kleinsorge miesiąc po ataku zachorował, prawdopodobnie na chorobę popromienną, ale objawy cofnęły się po kilku miesiącach. Powróciły w postaci wysypki i spadku odporności w latach 70.[9]

Na temat tego zdarzenia mamy jeszcze jedno bardzo dobre źródło - relację księdza Johna Siemesa który był wówczas w mieście, i która jest dostępna w całości w ramach cyfrowego projektu Avalon biblioteki w Yale. Nie będę tłumaczył całego tekstu, który jest dosyć długi, a jedynie streszczę najważniejszy wątek.

Duchowny opisuje ten ranek, gdy cała dolina w której leżało miasto rozbłysła niesamowitym blaskiem, po którym całą okolicą wstrząsnął katastrofalny podmuch. Znajdował się on wówczas w Nowicjacie - zapewne chodzi o seminarium duchowne - należącym do Jezuitów i leżącym na przedmieściach, dwa kilometry od miasta. Podmuch dosłownie wdmuchuje szybę do środka, raniąc go szkłem. Wielu innych ludzi w budynku zostało zranionych w podobny sposób. Wkrótce do nowicjatu przybywają ranni i spragnieni ludzie z miasta, którym wszyscy starają się pomagać.
W ten sposób przybywa z miasta ojciec Kopp, który był w klasztorze w mieście, jest ranny w głowę i plecy, oraz poważnie poparzony w dłoń - w chwili wybuchu wychodził z kaplicy, sięgając dłonią do zewnętrznej klamki.
Siemes w tym momencie zaczyna się obawiać o czterech duchownych, którzy byli w centrum miasta w domu parafialnym - trzech księży i ojciec przełożony. Centrum podobno zostało całkowicie zniszczone, ale jak na razie nikt z Nowicjatu nie był jeszcze w mieście. Wreszcie pod wieczór do seminarium dociera student teologii mieszkający niedaleko plebanii. Opowiada, że ojciec przełożony LaSalle i ojciec Schiffer zostali ciężko ranni, i że uciekając przed pożarem schronili się w parku nad rzeką. Ponieważ jasne było, że ocalali nie przedostaną się do Nowicjatu o własnych siłach, zorganizowano wyprawę mającą im pomóc - znalazł się w niej też ojciec Siemes.
Jeśli chodzi o obrażenia czterech duchownych, jak się okazało na miejscu ojciec Schiffer miał ranę ciętą głowy, w wyniku której stracił dużo krwi; ojciec przełożony LaSalle miał głęboką ranę podudzia. Pozostali, ojcowie Cieslik i Kleinsorge mieli tylko drobne rany. Wybuch zastał ich w plebanii przyległej do kościoła. Podmuch eksplozji wybił wszystkie okna i poprzewracał meble. Ojciec Schiffer został przygnieciony fragmentem przewróconej ściany, ojciec LaSalle został trafiony odłamkami szyby, które zraniły go w nogi i plecy. Jednak poza tymi uszkodzeniami, sztywna konstrukcja plebanii wytrzymała wybuch. Znajdująca się obok szkoła katolicka zawaliła się, podobnie jak sklepienie kościoła.
Gdy zastanawiano się jak przetransportować rannych, pomoc nadeszła z nieoczekiwanej strony - pastor lokalnego kościoła protestanckiego, który też przeżył wybuch, oferuje swoją łódź. Kolejne akapity opisują nędzę ocalałych mieszkańców, próby uratowania rannych, mimochodem wspominając że ojcowie Cieslik i Kleinsorge  dwa tygodnie po wybuchu doznali silnego osłabienia, trwającego jeszcze do września, gdy pisano relację. Wedle lekarzy przyczyną była leukopenia, jeden z objawów choroby popromiennej...[10]

Co zatem pozostaje z całej legendy? Plebania i jej otoczenie zostały uszkodzone, sami ojcowie poranieni, nawet dosyć ciężko, doznali też choroby popromiennej. Budynek przylegał do murowanego kościoła, który w dużym stopniu został zniszczony, i który jak można przypuszczać częściowo zasłonił plebanię przed podmuchem eksplozji - w podobny sposób w innej części miasta przetrwała rodzina Onogi, której dom osłonił murowany magazyn, o czym pisałem wyżej. Gdy ojcowie uciekli przed ogniem, plebania została w dużej części spalona - w relacji wspomina się że możliwe do odzyskania były tylko naczynia liturgiczne zakopane na dziedzińcu przed ucieczką.
Kościół po wybuchu przedstawia prawdopodobnie to zdjęcie:


Wspomnę jeszcze o jednym aspekcie sprawy, będącym dość przykrym oszustwem. Artykuły o cudzie zwykle piszą o ojcu Schifferze, nawet cytując jego własną relację w taki oto sposób:

Rankiem, 6 sierpnia 1945 r., po odprawionej Mszy Św. ojciec Schiffer właśnie zabierał się do śniadania. Kiedy zanurzył łyżeczkę w świeżej połówce grejpfruta, coś nagle błysnęło. Początkowo duchowny pomyślał, że pewnie eksplodował tankowiec w porcie. W końcu Hiroszima była głównym portem, w którym japońskie łodzie podwodne uzupełniały paliwo. Potem, jak powiedział ojciec Schiffer: "Nagle potężna eksplozja wstrząsnęła powietrzem. Niewidzialna siła uniosła mnie w górę, wstrząsała mną, rzucała, wirowała niczym liściem podczas jesiennej zawieruchy."

Gdy ojciec znalazł się na ziemi i otworzył oczy, zdał sobie sprawę, że wokół jego domu nie ma nic. Wszystko zostało zniszczone. Tymczasem on miał zaledwie niewielkie zadrapania z tyłu szyi.[1]

Jak jednak stwierdziłem szukając źródeł pierwotnych, nawet tą jego własną, osobistą relację zdarzeń autor artykułu musiał pociąć i ukrywając kontekst, dopasować do legendy o cudzie. Ojciec Schiffer, który był jednym spośród tych cudownie ocalałych wydał w 1957 roku broszurkę "The Rosary of Hiroshima", która oprócz wezwań do odmawiania różańca z intencją zachowania światowego pokoju, zawierała jego relację z tego dnia. Ponieważ skan oryginalnego wydania jest dostępny elektronicznie [11] zacytuję tu fragmenty w moim tłumaczeniu, a trzeba przyznać, opis ten jest bardzo ciekawy:



Bomba wybuchła nad miastem o 8:15 rano. Nadeszła jako zupełna niespodzianka ze słonecznego, błękitnego nieba. Nagle, między jednym a drugim oddechem, w mgnieniu oka nieziemska, nie do wytrzymania jasność zalała wszystko wokół mnie; niewyobrażalne, wspaniałe światło o oślepiającej intensywności. Nie mogłem patrzeć ani myśleć. W jednej krótkiej chwili wszystko stanęło w miejscu. Zostałem sam zanurzony w oceanie światła,  bezradny i przestraszony. Pokój zdawał się brać oddech w tej śmiertelnej ciszy. Nagle straszliwa eksplozja wstrząsnęła powietrzem w jednym grzmocie. Niewidoczna siła podniosła mnie z krzesła i rzucała w powietrzu wstrząsając mną, obijając, wirując  ze mną wciąż wokoło, jak podmuch jesiennym liściem.
Nagle światło zniknęło.  Wszystko było ciemnościami, ciszą, pustką. Nie byłem nieprzytomny, ponieważ starałem się myśleć o tym co się dzieje. Czułem swoje palce w otaczającej mnie całkowitej ciemności. Leżałem twarzą w dół na połamanych i rozbitych kawałkach drewna, niektóre ciężkie kawały wgniatały się w moje plecy, krew spływała mi po twarzy. Nie widziałem niczego, nie słyszałem dźwięków. Muszę być martwy – pomyślałem.
Wtedy usłyszałem swój własny głos. Było to najbardziej przerażające doświadczenie w tym wszystkim, bowiem przekonało mnie, że jeszcze żyję i że doszło do straszliwej katastrofy. Wybuch? Boże, to była Bomba! Bezpośrednie trafienie! Potem uświadomiłem sobie z przerażeniem - Hiroszima, dom połowy miliona osób, został zmazany z powierzchni ziemi. Pozostały tylko ciemności, krew, oparzenia, jęki, ogień i rozprzestrzeniający się strach. Czterech jezuitów było wówczas w kościele Wniebowzięcia Matki Bożej: ojciec Hugo Lasalle, ojciec przełożony całej jezuickiej misji w Japonii, ojcowie Kleinsoge, Cieslik i Schiffer. Spędziliśmy cały dzień w piekle płomieni i dymu, zanim ratownikom udało się do nas dotrzeć. Wszyscy czterej zostali ranni, ale dzięki łasce Bożej przeżyliśmy

Ktoś kto wycinał fragment z tej relacji musiał wiedzieć, że przedstawia ona całkiem inny obraz zdarzeń, niż legenda o "szklanym kloszu" pod którym z plebanii ani dachówka, ani szyba. A jednak to zrobił.

Nagasaki
Odnośnie cudu w Nagasaki, to nie byłem w stanie znaleźć informacji, na czym własciwie polegał. W tekstach zazwyczaj jednym tchem wymienia się oba miasta i informację o cudownym przetrwaniu katolików odmawiających różaniec, ale o ile cud w Hioroshimie zostaje obszernie omówiony, to o Nagasaki zaledwie się wspomina. W przypadku tego miasta prawdą jest, że doszło do nieplanowanego zboczenia, bowiem wskutek złej pogody piloci zrzucili bombę nie nad centrum miasta lecz na położoną na obrzeżach dzielnicę katolicką. Nie wiem jednak co ma być w tym fakcie tak cudownego. Inną często powtarzaną kwestią ma być niewytłumaczalne ocalenie figur w katedrze Urakami. O samej katedrze nie da się tego powiedzieć: .

W dniu eksplozji wewnątrz modlilo się kilkadziesiąt osób i dwóch kapłanów, w wyniku zawalenia się stropu i pożaru wszyscy zginęli. Z całej katedry we w miarę dobrym stanie zachowały się narożniki i front, odsunięty tyłem do miejsca wybuchu i tam, w niszy portalu wzorowanego na styl romański, przetrwały nietknięte dwie figury: Ale czy przetrwanie kamiennych figur w osłoniętym miejscu, to jakiś specjalny cud?
 Katedra została po wojnie odbudowana w mniej ozdobnym stylu, z dawnego budynku zachowano fragment muru w podstawie jednej z dwóch wieżyczek. Potrzaskane figury oraz szczątki hełmu wieży stoją obok jako jedna z licznych pamiątek. Fragment muru z narożnika ze szkarpami przyporowymi i częścią łuku wejścia, został przeniesiony do Parku Pamięci w pobliżu symbolicznie oznaczonego epicentrum.

Podsumowując:
Historia o cudownym ocaleniu czwórki księży, których dom przetrwał nienaruszony, którym nic się nie stało i którzy byli jedynymi ocalonymi tak blisko centrum wybuchu - bo odmawiali różaniec - okazała się punkt po punkcie nie prawdziwa. Duchowni zostali ranni, ich plebania została poważnie uszkodzona a kościół zawalił się; dwóch z nich zapadło nawet na chorobę popromienną. Znaleźli się w odległości 1,5 km od centrum wybuchu, tymczasem do kilometra od tego punktu znane są przypadki 540 Japończyków którzy także przeżyli eksplozję. Istnieją trzy zgodne ze sobą relacje pochodzące od ocalonych duchownych, jednak autorzy artykułów o tym "cudzie" zupełnie pomijają je, nie pasują one bowiem do zmyślonej historii.
I tak fakt okazał się fałszem.


--------
http://www.lazyboysreststop.org/mary25.htm - strona chrześcijanina piszącego na temat Biblii i Kościoła, ale sceptycznie odnoszącego się do historii "cudu w Hiroszimie", dzięki niej odnalazłem większość cytowanych tekstów

[1]  http://www.tajemnicamilosci.pl/cudowne-zjawiska/cudowne-ocalenia-po-wybuchu-bomby-atomowej-hiroszima-nagasaki.html
[2] http://sciencelinks.jp/j-east/article/200414/000020041404A0349052.php
[3] http://www.inicom.com/hibakusha/akiko.html
[4] http://www.inicom.com/hibakusha/taeko.html
[5] http://www.inicom.com/hibakusha/hatchobori.html
[6] http://www.inicom.com/hibakusha/akira.html
[7] http://www.inicom.com/hibakusha/hiroko.html
[8] http://hiroshima.catholic.jp/~pcaph/cathedral/?page_id=2
[9] http://archive.org/stream/hiroshima035082mbp/hiroshima035082mbp_djvu.txt
[10] http://avalon.law.yale.edu/20th_century/mp25.asp
[11]  http://digitalcommons.sacredheart.edu/cgi/viewcontent.cgi?article=1001&context=library_specialcollections