czwartek, 4 sierpnia 2016

Ewolucja potrafi być szybka

Procesy ewolucyjne opisuje się zwykle jako powolne, rozciągnięte w tysiącach a nawet milionach lat. Ta rozciągłość staje się zresztą dla wielu przyczyną wątpliwości co do tego czy w ogóle zachodzi, skoro wszystkie dowody to skamieliny, a żadnej przemiany nie mogliśmy zobaczyć naocznie. Niemniej coraz lepiej uświadamiamy sobie, że w niektórych przypadkach, genetyczna przebudowa populacji może przebiegać znacznie szybciej. Wręcz na naszych oczach.

Ale może na początek uściślijmy - co to jest proces ewolucyjny?
Cała teoria wynika z kilku podstawowych założeń, możliwych do obserwacyjnego potwierdzenia.
1. W populacji danych organizmów występuje naturalna zmienność cech, które przybierają różną formę i natężenie oraz zmieniają się w kolejnych pokoleniach, mogąc pojawiać się wskutek mutacji lub przetasowania genów.
2. Cechy te są dziedziczone (o ile są to cechy wrodzone, bo nabyta blizna nie jest dziedziczna)

3. Cechy organizmu wpływają na jego przeżywalność w danych warunkach, i na reproduktywność

Z tego zaś wynika kilka istotnych wniosków:
A. W danych warunkach cechy umożliwiające dobrą przeżywalność i reproduktywność będą często dziedziczone, przez co większość populacji będzie zawierała te pozytywne cechy. Zatem populacja w większości będzie dostosowana do warunków.
B. Cechy pogarszające przeżycie i rozmnażanie będą stanowiły margines, będąc obecne bądź przez ciągłe powstawanie za sprawą zmienności, bądź przez statystykę (jest niezerowe prawdopodobieństwo że niedźwiedź-albinos znajdzie jednak jakąś partnerkę i będzie miał z nią potomstwo)
C. Zmiana warunków w których przebywa populacja musi pociągać za sobą przebudowę rozkładu cech, czyli zmienić ich częstość, zwiększając częstość tych pozytywnych a zmniejszając tych negatywnych.
D. W różnych populacjach pojawiać się będą różne mutacje

Proces ewolucyjny, to zmiana częstości cech w danej populacji, prowadząca do najlepszego dostosowania do warunków. Mogą być to cechy już istniejące, ale mogą być to też cechy nowe, powstające wskutek mutacji. Mutacje letalne są eliminowane, mutacja neutralne są rzadkie ale pozostają w populacji, mutacje pozytywne upowszechniają się. Czasem pozytywny lub negatywny skutek mutacji ujawnia się dopiero w pewnych warunkach.
 Tak na prawdę, ewoluują nie organizmy, lecz geny i to ich częstość jest w tym procesie zmieniana. Część genów nie ujawnia się w cechach zewnętrznych, przez co wewnętrzna zmienność może być ukryta. Znamy ok. 1000 mutacji hemoglobiny, z których tylko kilkanaście daje różne formy anemii.
Powstawanie nowych gatunków jest tylko pochodną tego procesu - jeśli w pewnej grupie osobników, odizolowanej od reszty gatunku, proces ewolucyjny nagromadzi tak dużą ilość nowych cech, że osobniki tej grupy przestaną się krzyżować z osobnikami gatunku wyjściowego, to można uznać iż powstał gatunek nowy.
Częściej jednak obserwujemy zachodzenie mniej  drastycznych zmian, pojawianie się nowych cech które jeszcze są zbyt małe aby doszło do specjacji.

Motyle z Samoa
Czynnik który wywołuje brak możliwości rozmnażania u większości osobników, jest najsilniejszym czynnikiem selekcyjnym, jaki może działać na populację. Prosta sprawa - nie masz cechy odporności, nie masz potomstwa.

W takiej właśnie sytuacji znalazły się motyle Hypolimnas bolina nazywane też motylami błękitnego księżyca z powodu jasnych plam z opalizującą błękitną otoczką na skrzydłach męskich osobników, żyjące na dwóch samoańskich wyspach Upolu i Savaii. Gatunek ten występuje na wielu wyspach Polinezji, Australii, Nowej Zelandii, południowej Azji i wreszcie na Madagaskarze. Na tych dwóch wysepkach zaszła jednak sytuacja szczególna - na motylach zaczęła pasożytować bakteria, prawdopodobnie z rodzaju Wolbachia. Bakteria ta może być przekazywana potomstwu zarażonych owadów poprzez jaja, nie może natomiast zakażać przez plemniki, przez co męskie osobniki są dla bakterii "ślepym zaułkiem". Bakteria maksymalizuje swe rozprzestrzenianie poprzez zabijanie jajeczek noszących męskie osobniki. Zarażona samica składa pakiet jajeczek, z których wykluwają się tylko samice.
Ten typ bakterii najwyraźniej nie występował wcześniej na wyspach, a motyle nie były na nie odporne. Pierwsze oznaki zaburzeń ilości samców zauważono już w końcówce XX wieku. Gdy w 2001 roku przeprowadzono badania populacji 99% osobników stanowiły samice. Groziło to wyginięciem gatunku w tym obszarze, bo tak niewielka liczba samców nie była w stanie "obskoczyć" wszystkich samic, i rzeczywiście liczebność motyli szybko malała. Gdy w 2006 roku przeprowadzono kolejne badanie, naukowcom nie udało się złapać ani jednego samca i choć było to badanie o mniejszym zakresie, wskazywało to iż osobniki męskie są na wyspie rzadkością.
Wobec tak wyjątkowej sytuacji ponowne badanie wykonano w następnym roku, a jego wyniki były zaskakujące - w populacji samce stanowiły 40%.
Jak łatwo się domyśleć, jeśli w którymś osobniku spontanicznie pojawiła się cecha, nadająca mu odporność na bakterię, jego potomstwo miało nad innymi motylami bardzo wyraźną przewagę. Potomkowie tego osobnika byli niemal jedynymi męskimi motylami na wyspie i dokonywali większości zapłodnień. Przekazywali swą pozytywną cechę potomkom zapłodnionych samic. W efekcie nowa cecha, która była na początku bardzo rzadka, w wyniku potężnej presji selekcyjnej stała się powszechna. Zatem proces ewolucyjny zaszedł, i to w ciągu niespełna kilkunastu miesięcy. [1] [2]

Myszy na Maderze
Warunkiem koniecznym dla nagromadzenia się dużej ilości zmian w grupie osobników, jest oddzielenie pewnej populacji od reszty gatunku. W przeciwnym razie nowe cechy byłyby "rozcieńczane" przez krzyżowanie z osobnikami bez nich. Jeśli jakaś grupa oddzieli się od populacji, wówczas dostosowuje się do zmiennych warunków na swój sposób. W ten sposób na małych wyspach powstają nowe gatunki zwierząt podobnych do tych znanych z kontynentu, analogicznie nowe gatunki ryb formują się w jeziorach odciętych od większego akwenu.

Ciekawy przypadek specjacji wywołanej zmianą warunków oraz izolacją geograficzną, możemy zauważyć na Maderze. Ta tropikalna wyspa została już w XV wieku zasiedlona przez Portugalczyków, którzy wraz ze sobą przywieźli na gapę zwykłą szarą mysz domową. Mysz ta rozprzestrzeniła się szybko na całą wyspę, dzieląc się z czasem na mniejsze populacje, oddzielone łańcuchami górskimi. Ta izolacja zarówno od myszy kontynentalnych jak i od myszy z sąsiednich populacji, wraz z dostosowaniem do klimatu różnego w różnych częściach wyspy spowodowały, że w 1999 roku stwierdzono występowanie na wyspie sześciu podgatunków, każdy zasiedlający inne terytorium:
Zewnętrznie gatunki te różnią się głównie umaszczeniem, w mniejszym stopniu sposobem żerowania, wewnętrznie natomiast różnią się dość istotnie - pierwotna szara mysz miała w swym genomie 40 chromosomów. U myszy wyspiarskich część z nich połączyła się, toteż różne populacje mają od 22 do 30 chromosomów. Różnica ilości chromosomów utrudnia krzyżowanie. W badaniach stwierdzono że myszy różnych populacji po skrzyżowaniu w 60% nie dają potomstwa, zaś u tych które dają, 70% potomków jest bezpłodne. Bariera krzyżowania się jest zatem już dosyć mocna, prawie tak silna jak u konia i osła.[3]

Podobna sytuacja dotyczyła myszy na Wyspach Owczych, które wprowadzili na archipelag Wikingowie w X wieku.


Jaszczurki jarskie
Ten przypadek jest wynikiem świadomego eksperymentu. W 1971 naukowcy wprowadzili pięć par włoskich jaszczurek murowych (Podarcis sikula)  na małą, chorwacką wysepkę, gdzie wcześniej nie występowały. Jaszczurki wzięto z dużej wyspy o częściowo pustynnym klimacie, gdzie żywiły się głównie owadami. Mała wysepka Mrcara była natomiast gęsto porośnięta bujną roślinnością.
Naukowcy zamierzali co kilka lat sprawdzać, jak jaszczurki sobie radzą, jednak wojna na Bałkanach na dłuższy czas przerwała badania. Gdy w 2006 roku naukowcy wrócili na wyspę, stwierdzili że jaszczurki mocno się zmieniły.

Na małej wyspie z ograniczoną ilością owadów, jaszczurki zaczęły uzupełniać dietę o rośliny i owoce. Konieczność dobrego przeżucia promowała osobniki o mocniejszych szczękach, przez co nieco zmienił się kształt głowy. Co jednak ważniejsze, jaszczurki zaczęły trawić rośliny przy współudziale bakterii jelitowych. Promowało to przebudowę układu trawiennego. Jelita stały się dłuższe a w jednym miejscu przewężenie wydzieliło poszerzony odcinek, w którym pokarm zalegał dłużej, mogąc fermentować.[4],[5]
Owadożerne jaszczurki w ciągu 35 lat przemieniły się we wszystkożerców z przewagą roślin.


Bakterie nylonożerne
Ten przypadek dotyczy wprawdzie organizmów niezauważalnych, jest jednak dość spektakularny.
Gdy w 1935 roku zaczęto produkować Nylon-6, w ściekach przemysłowych zaczęły się pojawiać nowe substancje, w tym powstający przez hydrolizę kaprolaktamu kwas ε-aminokapronowy. Cząsteczka ta, zawierająca grupę aminową na końcu sześciowęglowego łańcucha kwasu karboksylowego wcześniej nie występowała w przyrodzie. Zarazem jednak jest na tyle podobna do aminokwasu lizyny, że organizmy mogą próbować ją w taki sam sposób zmetabolizować. W efekcie kwas aminokapronowy staje się inhibitorem zatrzymującym działanie pewnych enzymów, i znalazł zastosowanie w leczeniu niektórych chorób.
Gdy w 1975 roku japońscy naukowcy badali bakterie żyjące w zbiornikach ścieków przy fabrykach nylonu, że zdumieniem stwierdzili, że żyje tam szczep pospolitych bakterii Flavobacterium , które były w stanie metabolizować kwas aminokapronowy i kilka innych produktów ubocznych. Dzikie szczepy tych samych bakterii nie miały tej cechy, zatem najwyraźniej musiała się wykształcić spontanicznie w tychże stawach jako skutek pojawienia się nowej dla środowiska substancji.

Bakterie wytwarzają trzy enzymy, nazywane nylonazami, odpowiadające za rozszczepianie krótkich fragmentów polimeru i dalsze trawienie. Prawdopodobnie ich geny powstały z innych dotychczasowych genów wskutek duplikacji i mutacji przesuwającej ramkę odczytu (mutacja powoduje, że fragment sygnalizujący koniec genu pojawia się w innym miejscu, przez co wytwarzane jest dłuższe białko), tak jak można się zresztą po ewolucji spodziewać. Spontaniczne powstanie zupełnie nowego genu jest mało prawdopodobne. Przypadek powoduje raczej złożenie czegoś nowego ze starych części, stąd w genomach organizmów można czasem znaleźć ślady starych genów, już nie aktywnych, z dawnych linii ewolucyjnych. [6]
 
---------
[1] http://news.nationalgeographic.com/news/2007/07/070712-butterflies.html
[2] http://www.sciencemag.org/content/317/5835/214
[3] http://www.genomenewsnetwork.org/articles/04_00/island_mice.shtml
[4] http://www.sciencedaily.com/releases/2015/08/150831101831.htm
[5] https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC2290806/
[6] https://en.wikipedia.org/wiki/Nylon-eating_bacteria

środa, 27 lipca 2016

Wymyślone ADHD

Z pewnością wielu z was słysząc o rozmaitych problemach wychowawczych u współczesnych dzieci, spotkało się z poglądem, że wiele diagnoz dysleksji czy ADHD zostało wymuszonych przez rodziców, pragnących aby ich pociechy miały łatwiej dziki jakiemuś upośledzeniu w papierach. A nawet mogła do was dojść skandaliczna informacja, że takiej choroby jak ADHD nie ma i przyznał to lekarz który ją wymyślił. I problem w tym, że to ostatnie to nie prawda.

Cała ta historia przypomina trochę zabawę w głuchy telefon. Zaczęło się w roku 2012 od artykułu z niemieckiej gazety Der Spiegiel, dotyczącego rosnącej ilości przypadków zaburzeń psychicznych. Artykuł zauważał, że część tego wzrostu może wynikać bardziej ze wzrostu ilości błędnych diagnoz i jako przykład podał ADHD. W artykule zacytowano fragment ostatniego przed śmiercią w 2009 roku wywiadu z Leonem Eisenburgiem, uważanego za jednego z najważniejszych twórców pojęcia nadpobudliwości, w którym mówi on właśnie o tym zbyt częstym diagnozowaniu i przestrzega przed traktowaniem leków jako prostego rozwiązania. Artykuł oczywiście ukazał się w języku niemieckim i wówczas nie wywołał żadnych kontrowersji. Rok później wybuchła afera. Amerykańskie portale podchwyciły fragment wywiadu, w którym miał stwierdzić, że to była choroba zmyślona przez lekarzy. Przy czym oczywiście amerykanie nie cytowali wywiadu po niemiecku lecz w wersji przetłumaczonej.

W oryginalnym wywiadzie pada zdanie:
" ADHD ist ein Paradebeispiel für eine fabrizierte Erkrankung"[1]
czyli "ADHD jest najlepszym przykładem ... choroby". Jakiej?
Użyte słowo "Fabrizierte" ma dwa znaczenia. Może chodzić o "fabrykowanie" czyli zmyślanie, fałszowanie. Ale zdecydowanie częściej chodzi o "produkowanie". Ponieważ było to mówione w kontekście wzrostu ilości nowych diagnoz, łatwo domyśleć się, że chodziło mu o "produkowanie diagnoz". Był to w istocie przytyk w stronę kolegów po fachu, którzy wystawiają takie zaświadczenia zdecydowanie zbyt dużej ilości dzieci.
W dalszej części artykułu cytuje się opinię Eisenburga o tym, że zrzucenie całej winy za powstawanie nadpobudliwości na geny, jest błędem bo zwalnia rodziców z dalszych działań wychowawczych. Jego zdaniem powinno się zwrócić większą uwagę na wpływy środowiskowe i rozpoznanie psychospołecznych przyczyn zaburzeń behawioralnych, na przykład zbadanie czy nie ma aby jakiś problemów w rodzinie. To jednak jest trudniejsze i trochę trwa, dlatego lekarze wybierają prostsze rozwiązanie - przepisać coś na uspokojenie i nie wnikać.

Oczywiście nie trudno dostrzec, że gdyby miał dręczony wyrzutami tuż przed śmiercią wyznać, że chorobę wymyślił i że nie istnieje, to nie dodawałby potem, że teraz trzeba się skupić na środowiskowych i wychowawczych przyczynach tejże choroby.

Jednak podczas tłumaczenia na angielski nie przytoczono wszystkich wypowiedzi lekarza. Artykuły które podchwyciły temat cytowały wyłącznie to jedno zdanie o produkcji diagnoz, decydując się na użycie drugiego znaczenia słowa "fabrizierte", przez co w świat zdanie poszło w wersji
"ADHD to wymyślona choroba"
 Od tego czasu cytat ten jest chętnie cytowany przez różne strony i osoby niechętne medycynie, jako dowód naukowych oszustw. I mogą to robić bezkarnie, bo przecież nikomu się nie będzie chciało sprawdzić, co nie?

--------.
Źródła:
[1]  http://www.spiegel.de/spiegel/print/d-83865282.html - nie udało mi się natomiast znaleźć tego ostatniego wywiadu który jest w artykule tylko cytowany. Powinien był się ukazać na początku 2009 roku

poniedziałek, 25 lipca 2016

Kiedy nadejdzie Era wodnika?

Idea Ery Wodnika zdobyła sobie dużą popularność w latach 60. stając się w dużym stopniu symbolem ogólniejszego poglądu, że świat musi przejść mentalną i duchową przemianę. I mimo upływu lat wciąż jest żywa, będąc podczepianą pod różne daty i zjawiska. Ale właściwie skąd się wzięła era Wodnika, i kiedy nadejdzie?

Aby zrozumieć o co w tym wszystkim chodzi, należy spojrzeć na Ziemię z innej perspektywy, mianowicie kosmicznej. Planeta będąca z grubsza kulą wykonuje dwa podstawowe ruchy - obrotowy wokół osi przechodzącej przez bieguny i obiegowy na orbicie wokół Słońca.
Oś obrotu Ziemi jest przekrzywiona, nie będąc prostopadłą wobec płaszczyzny orbity i wskutek efektu żyroskopowego zajmuje w przestrzeni stałe położenie, będąc nakierowaną w okolice Gwiazdy Polarnej w "ogonie" Małej Niedźwiedzicy. Jednym ze skutków tego położenia są różnice kąta pod jakim na powierzchnię pada światło słoneczne, a co za tym idzie sezonowe zmiany temperatury od lata do zimy. Gdy Ziemia znajdzie się w takim położeniu, że po stronie w którą celuje oś znajdzie się Słońce, północna półkula będzie lepiej oświetlona i zapanuje tam lato zaś na półkuli południowej zima. Szczególnym jednak przypadkiem jest sytuacja, gdy słońce ustawi się z prostopadle do linii osi. Promienie słońca równomiernie oświetlą całą planetę, będzie stało dokładnie w zenicie na równiku i na wysokości horyzontu na biegunach. Następuje to w momencie gdy na położenie słońca nasunie się punkt przecięcia płaszczyzny równika i płaszczyzny orbity. Istnieją dwa takie punkty a zatem są także dwa dni gdy pojawia się ta sytuacja.

Zauważalnym na ziemi efektem jest wówczas równonoc, a więc sytuacja gdy dzień i noc trwają tak samo długo. Względy symboliczne powodowały, że równonoc stała się bardzo ważnym dniem w wielu ludzkich kulturach. Była postrzegana jako czas przejścia, zmiany, zaś w pierwotnej umysłowości podobne miejsca i momenty zawsze uważane były za dobre do tego aby przesterować ścieżki losu we właściwą stronę. stąd liczne przesądy związane z rozstajnymi drogami, bramami, progami, graniami górskimi i mostami, stąd też szczególny kult czterech punktów kardynalnych - równonocy wiosennej, gdy po zrównaniu dni stają się coraz dłuższe, przesilenia letniego z najdłuższym dniem w roku, równonocy jesiennej będącej początkiem chłodnej połowy i przesilenia zimowego, najciemniejszego i najkrótszego dnia roku.

Drugim ruchem ziemi jest obieg wokół Słońca powodujący że z naszego punktu widzenie słońce zdaje się wędrować przez gwiazdozbiory. Te przez które przebiega jego pozorna wędrówka nazywane są gwiazdozbiorami zodiakalnymi i zgodnie z europejskim podziałem gwiazdozbiorów jest ich 13 (tym dodatkowym jest Wężownik, nie ujmowany przez astrologów).
Astrologowie dość arbitralnie podzielili sobie ekliptykę, czyli drogę pozornej wędrówki słońca przez gwiazdozbiory, na 12 równych części po 30 stopni kątowych. Tym co wyliczają w swych horoskopach nie jest więc położenie słońca na tle gwiazdozbiorów, bo te mają różne rozmiary,lecz na tle tych arbitralnych odcinków ekliptyki, nazywanych znakami zodiaku. Punktem zerowym od którego liczą się granice znaków zodiaku jest punkt równonocy wiosennej.

Jednak nakierowanie osi obrotu ziemi nie jest stałe na dłuższą metę. W ciągu bardzo długiego czasu wynoszącego około 25 tysięcy lat przedłużenie osi przesuwa się po pewnym kole, raz to zbliżając się raz to oddalając od różnych gwiazd. Efekt ten, nazywany precesją, skutkuje tym, że co kilka tysięcy lat inna gwiazda staje się tą Polarną, wskazującą na kierunek północny. Obecnie jest to Polaris w gwiazdozbiorze Małej Niedźwiedzicy, oddalona od przedłużenia osi o 0,8 stopnia kątowego. 4,7 tysięcy lat temu rolę tą pełnił Thuban w gwiazdozbiorze Smoka.

Zmiany nakierowania osi Ziemi, zmieniają też położenie w przestrzeni płaszczyzny równika, a co za tym idzie także punktu skrzyżowania z płaszczyzną orbity. W efekcie punkt na niebie w jakim musi być widoczne słońce w dniu równonocy przesuwa się wzdłuż ekliptyki, wędrując w ciągu 25 tysięcy lat przez gwiazdozbiory zodiakalne. Z przyczyn magicznym największe znaczenie przypisuje się punktowi równonocy Wiosennej, nazywanemu punktem Barana, bo w tym gwiazdozbiorze leżał w starożytności. Obecnie przesunął się już do Ryb i zmierza powoli w stronę Wodnika. Jego wędrówka powoduje też przesunięcie się po niebie astrologicznych znaków, będących odcinkami ekliptyki, w efekcie obecnie na tle gwiazdozbioru Panny znajduje się cały astrologiczny znak Wagi i czśsć znaku Skorpiona.
Efekt przesunięcia punktu równonocy zainteresował oczywiście astrologów ale w zasadzie aż do XX wieku nie przypisywano jego położeniu znaczenia - precesja punktu równonocy jest zbyt powolna aby miała znaczenie dla danego pokolenia. Dopiero pomysł, że jesteśmy już bardzo blisko punktu przejścia wzbudził zainteresowanie i stał się źródłem mitu o czasach duchowej przemiany.

Kiedy?
Z odpowiedzeniem na pytanie kiedy nastąpi to przejście jest problem, ze względu na to, że różni ludzie różnie liczą. W wielu opracowaniach astrologicznych popularny jest na przykład podział ekliptyki na 12 części równej długości utożsamianymi z nieruchomymi gwiazdozbiorami, z przejściami od ery do ery następującymi co 2000 lat. Próbuje się nawet dopasować to do historii, na zasadzie że w roku urodzenia Jezusa weszliśmy w wiek Ryb, co wiąże się z symboliką chrześcijan-ryb, w związku z czym w następny wiek powinniśmy wejść w roku 2000. Ponieważ rok ten minął próbuje się go przesuwać, ostatnio do 2012.
Taki sposób liczenia zawiera jednak ten mankament, że długość okresu precesji jest dłuższa (25 920 lat) niż zakłada, a gwiazdozbiory mają różne rozmiary. Gwiazdozbiór Skorpiona obejmuje tylko kilkanaście stopni ekliptyki a słońce przebywa na jego tle tylko przez 6 dni.

Trzeba zatem liczyć moment w którym punkt równonocy wyjdzie z obszaru jednego gwiazdozbioru a wejdzie w następny. I tu pojawia się kolejny problem, bo gdzie mamy ustalić granice między gwiazdozbiorami? Międzynarodowa Unia Astronomiczna wydzieliła obszary nieba mieszczące 88 gwiazdozbiorów, ale jest to granica ustalona na podstawie umowy. A nawet astrologowie nie są w stanie powiedzieć w jaki sposób "naturalnie" należałoby je oddzielać.
Zależnie więc od tego jak ustalimy przebieg granicy, różny będzie czas przejścia.

Aktualnie punkt równonocy znajduje się jeszcze dość głęboko w gwiazdozbiorze Ryb:

Najbliższą gwiazdą tworzącą rysunek gwiazdozbioru jest Lambda Piscum i punkt ten nadal się będzie do tej gwiazdy przybliżał. Minie ją około roku 2150, po czym będzie się przesuwał równolegle do granicy gwiazdozbiorów, ale wciąż zdecydowanie bliżej Ryb. Granicę tą osiągnie dopiero około roku 2600 i wtedy formalnie będzie można mówić o nowej epoce astrologicznej.

Bardziej naturalną granicą między gwiazdozbiorami wydaje się punkt dokładnie pomiędzy najbliższymi gwiazdami tworzącymi podstawowe rysunki sąsiednich gwiazdozbiorów, tak że po jego przekroczeniu punkt równonocy będzie bliżej następnego niż poprzedniego. Przy czym akurat w tym przypadku przebieg granicy ustalonej przez Unię Astronomiczną jest taki właśnie wypośrodkowany. Na poniższej przybliżonej konstrukcji widać że środki odcinków łączących gwiazdy Ryb i Wodnika są bliskie oficjalnej granicy, a linia środków przecina ekliptykę tylko nieco dalej od granicy, przez co punkt równonocy osiągnie to miejsce kilkadziesiąt lat później:
Wygląda więc na to, że niezależnie od tego jak liczyć, Era Wodnika zacznie się dopiero za kilkaset lat, a ci który twierdzą że to już albo za kilka lat zwyczajnie piszą bzdury.

A co dalej?
Posługując się programem Stellarium symulującym widok nieba dla zadanej daty, sprawdziłem jak wygląda przyszłość Punktu Równonocy.

Na początek wejście w gwiazdozbiór Wodnika:
Data jest przybliżona. Różnica o kilka lat daje niewielkie przesunięcie.

Następnie rok  w którym punkt wejdzie w gwiazdozbiór Koziorożca:
A tu wejście w Skorpiona:


sobota, 16 lipca 2016

1933 - Trąba powietrzna w Gnojniku

Rok 1933 zaczął się dość mokro, ciągle padające deszcze spowodowały powodzie na Dolnym Śląsku, potem na Huculszczyźnie a na początku lipca na Zakarpaciu i w mniejszym stopniu na Podkarpaciu i w Małopolsce.
Ale wraz z deszczem przyszły także gwałtowne burze a z nimi i trąby powietrzne:

Trąba powietrzna w Małopolsce zachodniej
Nad gminą Gnojnik, powiatu brzeskiego, w Małopolsce zachodniej przeszła trąba powietrzna pasem szerokości 100 metrów a długości 1000 metrów.

10 domów zostało zupełnie zniszczonych. Wypadków z ludźmi nie było, tylko jedna osoba została lekko kontuzjowana.
Równocześnie z pochodem trąby powietrznej wezbrały nagle wody Uszwicy. Na znacznej przestrzeni zalane zostały pola w gminie Uszew.

[Nowiny Codzienne Warszawa 18 lipca 1933 EBUW]
Już same rozmiary pasa zniszczeń potwierdzają, że musiała być to trąba powietrzna.
Inne artykuły na ten temat dorzucają więcej szczegółów. W samym Gnojniku zniszczonych zostało 10 gospodarstw, w Lewnicowej kilka zabudowań; ponoć wiatr skręcił tam dąb "w formę korkociągu". Zerwane dachy i szczątki domów znajdowano w znacznej odległości, belki konstrukcji dolatywały do kilkuset metrów od zniszczonego budynku, drobne sprzęty domowe do 5 kilometrów, a dokumenty i poduszki znajdowano nawet 10 kilometrów dalej.[1]
Jeden z artykułów opisywał, że po jednym z domów nic nie zostało  - trąba nie tylko zawaliła drewnianą chałupę, ale też uniosła ze sobą szczątki włącznie z deskami z podłogi, toteż kobieta która widząc trąbę uciekła, po powrocie zastała tylko obrys po domu.

-------
[1] Kurjer Bydgoski, 21 lipca 1933 KPBC

piątek, 17 czerwca 2016

1829 - trąba powietrzna w Wyszkowie

Kolejne szaleństwa dawnej Polskiej pogody:

Nie tylko Pułtusk i jego okolice doznały d. 30 z. m . okropnej klęski,  i z innych miejsc podobne doniesienia ; umieszczamy jedno z nich przysłane z Wyszkowa:
»W d. 30 czerwca o godzinie 7 wieczorem przyszła z za Buga gwałtowna burza czyli wietrzna trąba z gradem wielkości kurzego jaja, zajmowała szerokości pół mili pomiędzy Brańszczykiem i Rybieńkiem, szła przez Turzyn i Wyszków, wyrwała z korzeniami najstarsze drzewa,  kilkuset sztuk ogromnych lip i drzew owocowych w folwarku Wyszkowie przewróciła, okna wszystkie wybiła, a dachówka z domu folwarcznego latała w powietrzu jak małe ptaszki.

W téj chwili gdy ta burza nadeszła, płynęła tratew drzewa pod Wyszkowem, na niéj było 4 ludzi , w oka mgnieniu rozerwała na cząstki drzewo , a ludzie będący na niéj utracili życie. Grad ten nadzwyczajny zniszczy zboża i leża nazajutrz do południa wysoko do pół łokcia. Cała burza obróciła się ku Pułtuskowi przez lasy, które tak położyła jak zboże koszone!
[Gazeta Polska nr.177 6 lipca 1829, EBUW]

Od Starego Rybieńka do Brańszczyka jest w linii prostej 12 km. jeśli między tymi miejscowościami zniszczenia ograniczyły się do pasa o szerokości pól mili to taki szlak jest mocną przesłanką za wystąpieniem trąby

wtorek, 17 maja 2016

1939 - Trąba powietrzna koło Miastka

Ostatnie miesiące przed wybuchem II wojny światowej obfitowały w gwałtowne zjawiska pogodowe, zupełnie jakby stanowić miały zapowiedź większego nieszczęścia. Jedno z nich opisuje lakonicznie stara gazeta:

Niszczycielski pochód trąby powietrznej
nad Prusami Królewskimi

BERLIN. 17.5. - Wsie Glodor i Waldow w powiecie miastkowskim w
Prusach Królewskich, nawiedzone zostały wczoraj przez gwałtowną trąbę powietrzna, która wyrządziła poważne szkody.
Trąba powietrzna wytworzyła na pobliskim jeziorze słup wody wysokości 20 metrów i uniosła stodołę należącą do gospodarza Blanka w
Glodorze, rzucając ją na odległość 100 metrów.

W Waldow trąba powietrzna rozerwała zabudowania w zagrodzie gospodarza Dubberka. rozrzucając zwaliska w promieniu 500 metrów. Nad jeziorem burza położyła pokotem drzewa wysokości do 25 metrów.

[Gazeta Białostocka Dzień Dobry 1939.05.18 PBC Biaman]
Glodor i Waldow w dawnym powiecie miastkowskim, to dziś Wałdowo i Głodowo koło Miastka w województwie Pomorskim, dość stare wsie kaszubskie na pojezierzu Bytowskim. Między nimi leżą jeziora Wałdowskie Duże, Wałdowskie Małe i Bluj, to na którymś z nich powstał słup pyłu wodnego stanowiący dowód, że zjawisko było faktycznie trąbą powietrzną.

Między wsiami jest w linii prostej około 3,2 km i tyle też co najmniej wynosiłaby długość pasa zniszczeń.

czwartek, 12 maja 2016

50 nazw śniegu?

Wśród popularnych mitów, przekazywanych z ust do ust faktoidów i ciekawostek, zaszczytne miejsce zajmuje przekonanie o niesamowitej ilości słów określających różne rodzaje śniegu u Eskimosów. Zwykle służy do uwypuklenia różnic kulturowych lub do potępienia współczesnego Europejczyka, który oderwał się od rytmu przyrody i jego ubogość duchową ma unaoczniać porównanie "eskimosi mają X słów na określenie śniegu a my tylko jedno - jak to o nas świadczy?".


Ile wynosi to X to już zależy od źródła, na zachodzie w krajach anglojęzycznych utrwaliła się formuła z 50 słowami, w polskim internecie panuje duża dowolność; jest mowa o 40-50 ale bardzo popularna jest wersja ze 100 słowami a niektóre portale chcące olśnić czytelnika piszą o 250-400 słowach.

Mit ten jest bardzo stary. Jego początki można znaleźć w pracy Franza Boasa na temat Inuitów z roku 1911. Zauważa on tam, że warunki lokalne mają duży wpływ na język i dla przykładu podaje, że Inuici mają trzy słowa na określenie śniegu: aput czyli śnieg na ziemi, quana czyli śnieg padający i piqsirpoq czyli śnieg zwiewany oraz qimuqsuq czyli zaspa  - a Anglicy tylko jedno.
Pogląd ten został zacytowany w popularnym artykule Benjamina Whorofa z 1940 roku w wersji, że Eskimosi mają wiele określeń odmian śniegu, z czego podał 7 ale nie podał tych słów tylko co miały znaczyć. Nie precyzyjne określenie "wiele słów" zaowocowało tym, że kolejni autorzy opisujący to przekonanie podawali coraz większe liczby aż w latach 70. utrwaliła się wersja z 50 słowami, choć czasem pojawiała się liczba 100 słów.[1]

Warto zauważyć, że w tym przekonaniu czają się pewne ukryte założenia - pierwsze, że istnieje jeden język eskimoski, a drugie że chodzi o takie słowa jak w znanych nam językach, zaś kolejne to założenie, że chodzi o nazwy rodzajów śniegu. Tymczasem po pierwsze wyróżnia się pewną ilość języków eskimo-aleuckich i liczne lokalne dialekty. Jeśli brać znaczące to samo ale różniące się między sobą słowa z poszczególnych języków, to rzeczywiście otrzymamy poważną ilość, ale to trochę tak jakby mówić o języku "słowiańskim" i na dowód zróżnicowanej leksyki zbierać do kupy słowa z języków polskiego, czeskiego, białoruskiego etc.

Problemem jest też założenie, że odnalezione różne wyrazy są różnymi słowami. W odróżnieniu od języka angielskiego języki eskimoskie są aglutynacyjne, a więc posiadają pewną liczbę rdzeni do których dodaje się końcówki, przedrostki, przyrostki oraz często łączy się rdzenie tworząc wyraz, zastępujący szersze wyrażenie. W efekcie otrzymujemy pozornie odmienne "słowa" będące właściwie gramatycznymi formami rzeczowników i czasowników, czasem ich złożeniami.
Ślad takiej cechy widać zresztą w języku polskim, charakteryzującym się silną fleksją. Odmiana czasownika wygląda tak, że w słowie zawiera się temat, do którego dodaje się końcówki, a czasem następuje też rozszerzenie tematu (temat+ końcówka traktowany jak osobny temat, do którego dodaje się nową końcówkę). Takim aglutującym przypadkiem może być "widziałybyśmy" - temat "widzia" z cechą czasu przeszłego "ł" i końcówką określająca rodzaj żeński "y" tworzą temat rozszerzony "widziały" który może funkcjonować jak osobne słowo; do tego partykuła określająca tryb niedokonany "by" i końcówka osobowa "śmy" precyzująca, że dana osoba mówi o więcej jak jednej osobie, ale w tym o sobie. Taka wersja czasownika zastępuje równoważne stwierdzenie "my byśmy widziały".[2]

W językach eskimoskich zlepianie może zachodzić jeszcze dalej, tak że tworzone wyrazy łączą w sobie wiele rdzeni i stają się równoważne dłuższym wyrażeniom. Wyraz "Pariliarumaniralauqsimanngittunga" to w rzeczywistości jedno zdanie, znaczące "Nigdy nie powiedziałem, że chcę jechać do Paryża"[3] Na podobnej zasadzie tworzone są wyrazy będące opisami form lub zjawisk związanych jakoś ze śniegiem czy lodem. Mieszkańcy wschodniej Grenlandii używają jednego słowa "siku" aby nazwać lód na morzu. Słowo to jest używane potem we wszystkich określeniach typu "lód jaki" zapisywanych zgodnie z gramatyką jako jeden wyraz. Cienki lód to "sikuaqu", topniejący lód to "sikurluk", pak lodowy to "sikursuit".
Oznacza to zatem, że liczba eskimoskich słów zależy od tego co uznamy za słowo.

Kolejny problem to zakładanie, że nazwy dotyczą śniegu jako takiego, a nie form jakie on przybiera. W języku polskim istnieje dużo słów na określenie form śniegowych i lodowych, inną formą jest zaspa, inną nawis, inną półka śnieżna, inną deska śniegowa; czym innym jest zawieja, czym innym zamieć, czym innym lawina. trudno jednak wliczać te słowa jako "nazwy różnych rodzajów śniegu" bo nie różnicują one materiału wedle jego właściwości tylko wedle miejsca i postaci występowania, a w przypadku zjawisk także wedle sposobu zachowania. Wyliczane przez słowniki i cytowane w niektórych powtarzających mit artykułach dziesiątki eskimoskich słów śniegopochodnych to zatem w większości złożenia, nazwy form śnieżnych, formy gramatyczne i nazwy zjawisk śnieżnych.

Mit ten od samego początku funkcjonuje w formie, która przeciwstawia eskimoskiej wielości angielską ubogość. Już pierwszy autor mówiący o trzech słowach na określenie śniegu, twierdził że w języku angielskim funkcjonuje tylko jedno słowo "snow" i dowodzi to wpływu warunków lokalnych na język. W rzeczywistości w języku angielskim znaleźć można wiele słów na określenie różnych rodzajów śniegu. Forma podstawowa to "snow"; deszcz ze śniegiem to "sleet" (zwłaszcza w odmianie australijskiej i kanadyjskiej), suchy zgranulowany śnieg to "corn", ziarnisty ale świeży śnieg, który przeszedł nadtopienie i przemarznięcie to "névé ", który po przetrwaniu sezonu tworzy utrzymujący się w górach bardziej zbity "firn". Błoto śniegowe to "slush". Brudny, nadtopniały śnieg, zwłaszcza miejski to "snirt". [4]
Podobny mit funkcjonuje na temat słowa "miłość" które ponoć ma wiele odmian w języku greckim (słyszałem też wersję z francuskim) a ponoć tylko jedną w angielskim, co ponoć ma odzwierciedlać jak mało romantyczni są anglofoni.

A jak rzecz wygląda w języku polskim? Ze względu na klimat mamy do czynienia ze śniegiem wystarczająco często, aby powstały dla niego różne określenia. Jedną z prób podsumowania polskich nazw śniegu jest praca Joanny Szadury, którą będę tu cytował, wybierając pojedyncze słowa [5].

Powszechnie znanych jest kilka nazw opadów śnieżnych lub rodzajów pokrywy śnieżnej (niezależnie od nazw form ukształtowanych ze śniegu). Podstawowa to po prostu śnieg, opad atmosferyczny w formie drobnych kryształków lodu i ich nie zbitych skupień. Ale śnieg może padać w różnych formach - w formie pojedynczych lub częściowo zlepionych ale płaskich cząstek jest nazywany płatkami; drobne białe kulki o porowatym wnętrzu, odbijające się od podłoża to krupa (czyli kasza).
Śnieg świeżo spadły, bardzo miękki i napowietrzony to puch, puchem lub puszkami nazywane są też bardzo miękkie spadające płatki.
Jeśli chodzi o rodzaje pokrywy śnieżnej, poza świeżo spadłym puchem, znany jest jeszcze firn to jest śnieg zleżały, częściowo nadtopiony i złożony z małych nie połączonych grudek, narciarze i taternicy mówią też o gipsie czyli zleżałym, twardym, suchym śniegu, zaś pokrywa z twardą, częściowo zlodowaciałą warstwą na powierzchni to szreń. Przypadkiem na granicy między formą śniegu a formą lodową jest lepa, czyli warstwa śniegu który spadł do wody i nie roztopił się ani nie zamarzł (tej nazwy Szadura nie wymienia).
Myśliwi dodatkowo wyróżniają ponowę to jest warstwę śniegu świeżo spadłego, gładkiego, na której dobrze odciskają się tropy zwierzyny.
Pozostałe pospolite nazwy to określenia złożone z dwóch lub trzech słów, na zasadzie "śnieg x-owy" lub "y śnieżny", na przykład "czerwony śnieg", "śnieg zleżały", "śnieg suchy" "zaspa śnieżna" itp.

Oprócz tych pospolitych, często spotykanych, wyróżniono też słowa pochodzące z gwar i dialektów języka polskiego*. Tak jak posługujący się mitem o 50 słowach traktują języki eskimoskie jako całość, tak też i my możemy uznać, że nazwy z poszczególnych regionów są słowami przynależnymi ogółem do języka polskiego. A wówczas, gdyby je dokładnie policzyć, okazałoby się że jest ich również całkiem sporo. Wymienię tylko te które są pojedynczymi słowami:

- mąknisko, piarzëdło, polatawa, przëpruszka, miałczëzna - sypki, drobny, suchy śnieg
-  pióra, fledry, szatory (czyli szmaty), szwatoły, flafory, flachcie, fafeły (czyli kudły włosów), lopy, bałwany, chochoły, baby - lepkie płaty padającego śniegu
- żelãzniãk, mrozicha - zlodowaciały, twardy śnieg
- macz, mokrawa, trzap, ćpa, plusk, pluskotnica, brëzy, gizdraga - mokry, rozpryskujący się śnieg padający z deszczem
- chlapa, chlapanina, chlapaczka, chlaptaczka, chlaptula, szląp, cap, cziaplecka, czaplec, mitka - mokry, topniejący śnieg
- przypirsek - pierwszy śnieg

Jak widać jest tego sporo. Wraz z wymienionymi wcześniej nazwami ogólnymi mamy tutaj 46 słów na określenie samego tylko śniegu, gdyby dodać jeszcze rzadsze określenia narciarskie, typu "boraks" czy "sztruks" (śnieg ubity ratrakiem) doszlibyśmy do 50. W większości są to synonimy, czyli różne słowa na określenie tego samego. 
-----------------
* Szadura cytuje dużo nazw kaszubskich, przy czym jedni językoznawcy uznają kaszubski za język zbliżony do polskiego a inni za dialekt. 

[1] http://users.utu.fi/freder/Pullum-Eskimo-VocabHoax.pdf
[2]  http://free.of.pl/g/grzegorj/gram/koniugp.html
[3]  https://pl.wikipedia.org/wiki/Inuktitut
[4] https://en.wikipedia.org/wiki/Types_of_snow
[5] Joanna Szadura, Sposoby nazywania przedmiotu jako narzędzie profilowania jego wyobrażenia bazowego,  Etnolingwistyka (27) 2015, s. 129-145 (PDF)