Na początku XIX wieku, do Santa Fe, dziś miasta w stanie nowy Meksyk,
 sprowadził się zakon Sióstr Loretto (nie jest to znane w Polsce 
zgromadzenie Loretanek), będący amerykańskim, katolickim zgromadzeniem. 
Jednym z podstawowych zadań zakonu jest udostępnianie edukacji dzieciom z
 biedniejszych rodzin, i co było na początku innowacją, także 
czarnoskórych i o pochodzeniu mieszanym. Założyły na południu Stanów 
kilkanaście szkół, w tym także Akademię Loretto w Santa Fe.
Akademia miała charakter religijny, toteż obok zespołu budynków 
szkolnych musiała się zmieścić kaplica. Do jej zbudowania wynajęto 
dobrego architekta Antoine Moulda, który wcześniej zaprojektował w 
mieście katedrę świętego Franciszka. Kaplicę zbudowano w nietypowym dla 
tych okolic stylu neogotyckim, inspirowanym kamienną architekturą 
Francji, wykorzystując jasny piaskowiec wydobywany w okolicy. Już sam 
budynek to architektoniczna perełka, w okna wprawiono artystycznie 
wykonane witraże sprowadzone z Francji - jednak tym, co wzbudza 
największe zainteresowanie, są schody.
Gdy kończono budynek w 1878 roku miał on jeden niewygodny mankament -
 nad wejściem zaprojektowano balkon dla chóru, ale brakowało do niego 
dojścia. Architekt zapewne zaplanował jakąś klatkę schodową na chór, być
 może zewnętrzną, ale zmarł przed ukończeniem budynku. Gdy zaś siostry 
wezwały cieśli z okolicy, aby zbudowali coś lepszego od długiej drabiny,
 problemem okazała się mała ilość miejsca w przedsionku. Schody 
pokonujące wysokość ponad 6 metrów zajęły by część nawy. Dokładne 
szczegóły rozmów z okolicznymi architektami nie są znane, możliwe że 
rzecz rozbiła się nie tylko o rozmiar klatki schodowej, ale też o cenę i
 konieczność przeróbek w już ukończonym budynku, dość, że siostry 
zostały ostatecznie bez schodów i na chór wchodzono długą drabiną.
No i tutaj wkraczamy w obszar legend i mitów. Opowieść ta nie stała 
się słynna od razu w czasach, w których się zdarzyła, toteż znamy ją w 
najlepszym razie z drugiej lub trzeciej ręki, z opowieści i zapisków 
kolejnego pokolenia sióstr i ich uczniów.
Wejście na chór było niebezpieczne, a pertraktacje z innymi 
architektami nie doprowadziły do zadowalających rozwiązań, toteż siostry
 postanowiły zdać się na moce wyższe - zaczęły się modlić do świętego 
Józefa, aby znalazł się ktoś, kto wykonałby coś odpowiedniego. I wówczas
 stało się coś niezwykłego - zgłosił się do nich cieśla, który 
twierdził, że słyszał o ich problemie i chce wykonać im schody z dobrego
 serca. Powinny nie zajmować zbyt wiele miejsca, akurat w sam raz tyle, 
ile można na nie przeznaczyć. Co do dalszych wydarzeń, są różne wersje. 
Ponoć pracował nocami, zamykając kaplicę i nie pozwalając siostrom i 
uczniom zaglądać. Przynosił ze sobą duże ilości drewna o pięknym 
wyglądzie, którego jednak nie kupił w okolicznych tartakach. Zbijał 
części na podłodze, a gdy miał już wszystko gotowe, w krótkim czasie 
złożył całe schody o imponującym wyglądzie. W niektórych wersjach zajęło
 mu to kilkanaście dni, w starszych opisach mowa jednak było o 
"nadzwyczajnie krótkim czasie" kilku miesięcy. 

Gdy schody zostały ukończone, siostry były zachwycone ale też 
zdumione precyzją wykonania. Tajemniczy cieśla nie chciał przyjąć 
pieniędzy. Mimo to siostry urządziły "parapetówkę", zapraszając go, aby 
dać mu jakiś prezent, ten jednak nie przyszedł i nikt go już więcej nie 
widział. Kim był ten fachowiec? Różne wersje legendy różnie podają, ale 
nieprzypadkowo podkreślany jest fakt, że święty Józef był z zawodu 
cieślą... 
Schody faktycznie spełniły wszystkie warunki - są to schody spiralne, 
pokonujące wysokość przy pomocy dwóch skrętów, na których rozłożono 33 
stopnie. Co jednak najbardziej zadziwiło oglądających - cały ciąg nie 
jest podparty centralnym słupem. Nie było też kolumienek pomiędzy 
skrętami ani nawet podparcia pod pierwszymi stopniami. Całe podparcie 
konstrukcji to podest na posadzce i zaczepienie na chórze. W ogóle na 
samym początku schody nie miały też poręczy, wyglądały więc niezwykle 
wiotko, jakby miały się zaraz rozsypać. Konstrukcja była w pewnym 
stopniu elastyczna, podczas schodzenia sprężynowała w pionie, oraz 
chwiała się na boki. Między innymi dlatego zwykle schody takie albo są 
bardzo krótkie, albo mają jakieś pionowe elementy usztywniające. Siostry
 oraz uczniowie z chóru obawiali się nimi schodzić, wedle przekazów 
często schodzono z chóru tyłem i na czworakach.
 

 
W roku 1886 miejscowy cieśla dorobił do stopni poręcz, która trochę 
je usztywniła, oraz dodał na wysokości górnego skrętu oparcie o kolumnę,
 aby ograniczyć chwianie na boki. Na samym dole schodów znajduje się też
 niewielkie podparcie wewnętrznej części sięgające do trzeciego stopnia,
 ale nie znalazłem informacji, czy tak było na początku, czy dodano je 
wraz z poręczą.
Schody są mocne, zachowały się zdjęcia z lat 50. pokazujące członków 
chóru pozujących na nich; mieściło się tam bez szkody dla konstrukcji 12
 osób. W latach 60. szkoła została zlikwidowana. W późniejszych latach 
wyburzono resztę kampusu, zaś odsłonięta kaplica stała się muzeum oraz 
kaplicą ślubną. To wtedy legenda o cudownych schodach zaczęła się 
upowszechniać. Dziś kaplica jest popularnym miejscem wycieczek, w ciągu 
roku zagląda do niej nawet 200 tysięcy turystów.
 
Na czym jednak polega tajemnica? Cóż, jeśli pominąć zawarte w 
folderach turystycznych anonimowe opinie o tym, że stopnie nie mają 
prawa stać, że powinny się zapaść pod własnym ciężarem i tak dalej; 
jeśli pominiemy cudowne szczegóły, to zdanie zawodowych stolarzy jest 
nieco mniej nadzwyczajne. Architekci wypowiadający się na ten temat 
uważają, że jest to naprawdę porządnie wykonana ciesielska robota, ale 
bez potrzeby angażowania w to sił nieznanych inżynierom. Schody stanowią
 konstrukcję samonośną z klejonego drewna, poszczególne stopnie zostały 
zamontowane przy pomocy drewnianych kołków.
Zazwyczaj w kręconych schodach siły są przenoszone przez centralny 
słup, do którego przymocowane są stopnie, lub przez pionowe elementy na 
zewnętrznej stronie. Tutaj natomiast mamy do czynienia z tak zwanymi 
schodami policzkowymi. Właściwym elementem trzymającym stopnie są boczne
 powierzchnie, policzki, mające postać skręconych helikalnie belek 
klejonych z zachodzących na siebie elementów. To właśnie te dwie helisy z
 elementów o dostatecznej szerokości przenoszą naprężenia pionowe. Warto
 też zauważyć, że wewnętrzny policzek tworzy bardzo wąski centralny 
prześwit, oraz ma dużo bardziej pionowy przebieg, toteż przy takich 
parametrach jest dosyć sztywny i działa podobnie jak słup. Część ciężaru
 opiera się na posadzce, część zaś wisi na chórze. Wykonanie takich 
elementów i dobre ich spasowanie na miejscu to kawał precyzyjnej roboty,
 ale jednak coś możliwego do wykonania.
 
Co do tajemniczego cieśli, to lokalni historycy mają dowody 
wskazujące prawie na pewno na odpowiednią osobę. Wiadomo, że schody 
zbudowano między rokiem 1877 a 1881, kiedy to już pojawiają się 
informacje o korzystaniu z chóru. W archiwach zakonu zachował się 
rachunek za "drewno" wystawiony na mieszkającego w okolicy farmera, 
pochodzącego z Francji Jeana Rochasa, znanego jako cieśla podejmujący 
się różnych prac w okolicy. 150 dolarów zapłaconych Rochasowi było 
niezłą sumą, musiał więc wykonać dla zakonu jakąś większą robotę 
ciesielską. W roku 1894 Rochas zginął, a lokalna gazeta poświęciła mu 
artykuł wspomnieniowy, wymieniający między innymi, że wykonał on schody w
 kaplicy Loretto.
 Spotkałem się ze spekulacjami, że może schody były oryginalnie 
zaprojektowane jako kręcone i część drewnianych elementów zdążono 
wykonać, ale po śmierci architekta lokalni budowniczy nie umieli 
spasować części wzdłużnic, więc Rochas był tym fachowcem, który wszystko
 posklejał, pozbijał i dorobił brakujące części. Tłumaczyłoby to jak 
udało mu się wykonać całą robotę samemu, oraz czemu elementy nie zostały
 wykonane z miejscowego drewna (zamówiono je w innym miejscu). 
Tłumaczyłoby to nawet czemu tak zaprojektowano chór, z bardzo niewielką 
ilością miejsca na schody w środku - od początku miał tam prowadzić 
zajmujący mało przestrzeni spiralny ciąg.
 
Dziś kaplica w Santa Fe stanowi muzeum, ale o ile mi wiadomo, schody 
nie są używane. Ponoć po upływie niemal 150 lat nie są w najlepszym 
stanie, a tłumy turystów jeszcze by go bardziej pogorszyły. Co ciekawe 
nie są to jedyne takie schody. W 1944 roku amerykański urzędnik, znający
 kaplicę z Fanta Fe, zobaczył niezwykle podobne w Gdańsku, w budynku 
ratusza. Także mają dwa skręty i brakuje im centralnego słupa. Niestety 
podczas bombardowań w 1945 roku doszło tam do pożaru, który objął 
właśnie klatkę schodową. Obecnie istniejące schody są rekonstrukcją 
opartą o zdjęcia, opisy i nieliczne zachowane elementy.
Gdańskie chody mają wewnętrzną spiralę jeszcze węższą, toteż w zasadzie opierają się na skręconym słupie