czwartek, 4 maja 2017

Zgasić Słońce wodą?

Czy możliwe by było zgasić Słońce polewając je wodą? Zupełnie - nie, ale na chwilę... teoretycznie... naginając trochę czasoprzestrzeń i logistykę...


Na pomysł tego wpisu naprowadziły mnie artykuły popularnonaukowe, które na podobne pytanie odpowiadały zawsze tak samo: dolewając do słońca wody tylko bardziej je rozgrzejemy.[1],[2].
Rozumowanie jest następujące - woda w wysokiej temperaturze gwiazdy będzie się rozkładać na wodór i tlen. Wodór jest dla gwiazdy paliwem, potrzebnym do przeprowadzenia reakcji termojądrowych, toteż dodanie nowej porcji tylko zwiększy ilość produkowanej energii. Ponadto dla dużych ilości wody masa słońca zostanie zwiększona na tyle, że wewnątrz wzrośnie ciśnienie i zwiększy się szybkość reakcji.
I otóż problem w tym, że w tym rozumowaniu kryją się pewne znaczące uproszczenia, które wpływają na końcową odpowiedź.

Słonce jest gwiazdą, a więc kulą gazu o tak dużej masie i grawitacji, że ciśnienie w jego jądrze dosłownie wciska jądra atomowe w siebie. Z połączenia się czterech jąder wodoru powstaje jedno jądro helu, o masie nieco mniejszej niż masa czterech jąder wodoru. Ta brakująca masa  jest zgodnie ze słynnym wzorem Einsteina zamieniana na energię. Ilość tej energii jest olbrzymia - mówi się że energia otrzymana z wodoru zawartego w szklance wody wystarczyłaby na pokrycie ziemskiego dziennego zapotrzebowania.
Jednak transport tej energii z jądra na zewnątrz gwiazdy jest bardziej skomplikowany i o wiele dłuższy niż by to się mogło wydawać.

Wnętrze gwiazdy wokół jądra jest złożone głownie z bardzo gęstej, mocno lub całkowicie zjonizowanej plazmy. Jest ona w dużym stopniu przezroczysta dla promieniowania, toteż transport energii odbywa się w niej głównie promieniście, poprzez światło, ultrafiolet, promieniowanie X i gamma. Jest to tak zwana strefa promienista, która w naszym Słońcu stanowi ok. 70% objętości,
Ze względu na ten duży stopień przezroczystości gradient temperatury w tej strefie jest względnie mały, mniejszy od gradientu adiabatycznego związanego z rosnącym w miarę głębokości ciśnieniem warstw gazu.
W takiej sytuacji nie następuje termiczna konwekcja, strefa ta nie jest więc dobrze wymieszana. Ze względu na dużą gęstość i obecność mimo wszystko nie całkiem zjonizowanych jonów, światło z jądra wiele razy jest pochłaniane i reemitowane, przez co jego druga do powierzchni trwa bardzo długo.

W miarę oddalania się od jądra plazma ochładza się i zwiększa się w niej udział jonów, zwłaszcza silnie pochłaniającego światło anionu wodorkowego. W efekcie w pewnym oddaleniu plazma staje się nieprzezroczysta, przekaz promienisty staje się nieefektywny, a główną rolę w przekazie energii przejmuje konwekcja, to jest ruch wznoszący gorętszych strumieni. Ta tak zwana strefa konwektywna zajmuje około 25% promienia naszego Słońca. To w tej strefie materia jest dobrze i dość równomiernie wymieszana.

Dopiero dalsze ochładzanie plazmy w zewnętrznych warstwach powoduje, że większość jonów i elektronów rekombinuje a głównym składnikiem staje się niezjonizowany gaz o wysokiej temperaturze. Jest on już na tyle przezroczysty, że wypromieniowywane przezeń światło wyrywa się w kosmos i po 8 minutach dociera do ziemi. Strefa ta, fotosfera, jest tym co widzimy jako powierzchnię słońca. Ma temperaturę około 5,6 tysięcy stopni, zdecydowanie mniej niż w jądrze (ok. 15 mln stopni).
Częste cykle pochłaniania i emisji w gęstym wnętrzu, oraz wolny transport energii w nieprzezroczystej strefie konwektywnej powodują, że fotony wytworzone w jądrze docierają do powierzchni słońca dopiero po czasie od dwustu tysięcy do miliona lat.

Sedno sprawy mogło wam umknąć w tych wyjaśnieniach, więc powtórzę tylko to co najważniejsze - tylko zewnętrzna strefa konwektywna jest dość dobrze wymieszana. W wewnętrznej, strefie promienistej, nie zachodzi mieszanie materii. A zatem dodatkowa porcja wodoru z wody zrzuconej na Słońce nie ma szans dotrzeć do jądra i wytworzyć więcej energii cieplnej. A zatem popularne tłumaczenia, że woda zrzucona na słońce je rozgrzeje, są błędne.
Również wzrost ciśnienia we wnętrzu gwiazdy nie spowoduje zbyt szybkiego wzrostu ilości energii wypromieniowywanej przez powierzchnię, bo jej transport trwa dość długo.

Pytanie zatem - czy gdyby użyć na prawdę dużej ilości wody i zrzucić na zewnętrzną warstwę słońca, dałoby się je choćby na chwilkę przygasić?

Całkowita moc promieniowania słońca to 3,86×1026 W. Tyleż więc dżuli energii wypromieniowuje całą powierzchnią w ciągu sekundy. Gdybyśmy zrzucili na słońce równocześnie tyle wody, aby to ciepło pochłonąć, może dałoby się na tą sekundę wystarczająco wychłodzić fotosferę, aby nie świeciła w zakresie widzialnym, a tym samym na chwilę przygasić słońce.
Zacznijmy wyliczenia od prześledzenia mechanizmu - zrzucamy na słońce wodę w formie lodowych brył, o temperaturze 0 stopni C. Ze względu na niskie ciśnienie ogrzewając się nie zamieni się ona w formę ciekłą tylko wysublimuje. Zamieni się zatem w parę która następnie zostanie ogrzana aż do temperatury termicznego rozkładu. Na koniec rozkład wody pochłonie kolejną porcję energii.
Do oszacowania ilości wody potrzebnej na pochłonięcie mocy promieniowania słońca potrzebne są pewne stałe fizyczne:


Entalpia sublimacji wody - 51,059 kj/mol[3]
Ciepło właściwe - 4,19 kj/kg*K (dla uproszczenia przyjmuję ciepło właściwe dla warunków standardowych, w rzeczywistości rośnie ono wraz z temperaturą)
temperatura rozkładu: wedle źródeł powyżej 4500 K woda ulega niemal całkowitemu rozkładowi na wodór i tlen a głównymi wykrywanymi składnikami są obojętne atomy i rodniki [4]
entalpia tworzenia - 285,8 kJ/mol

Przeliczmy więc to dla tony wody, zakładając że najpierw tona lodu sublimuje w temperaturze 0*C, potem powstała para ogrzewa się aż do 5 tysięcy stopni i następnie ulega rozkładowi na pierwiastki.

Tona lodu to 55555 moli wody. Na jej sublimację zużyje się (55 555*51,059) 2836583 kj energii. Ogrzanie par do 5000 K zużyje (55 555*4,19*4763) = 1108709468 kj energii
Rozkład zużyje (55 555*285,8) 15849842 kj energii
Razem 1127395893 kj czyli 1,1274*10^12.
Ponieważ należy pochłonąć 3,86×1026 J energii, potrzebnych jest około 300 000 000 000 000 ton lodu. Ilość ta rozłożona na powierzchni słońca (ok. 1520 mld km2) utworzyłaby warstwę grubą na 197 metrów. Już samo pokrycie słońca taką warstwą zatrzymałoby światło, przynajmniej na moment. Pochłonięcie jednosekundowej mocy promieniowania fotosfery miałoby jednak mniejszy wpływ niż całkowite przyciemnienie, bowiem spod spodu ochłodzonej warstwy promieniować będą warstwy głębsze i gorętsze. Niemniej już sama obecność dużej ilości jonów i rodników powstałych z rozkładu wody może spowodować częściowe osłabienie docierającego do ziemi światła.
----------
[1] http://www.what-if.pl/2013/03/krotka-pika-1.html
[2] http://wyborcza.pl/1,145452,18619223,kto-zgasi-slonce.html
[3] http://www1.lsbu.ac.uk/water/water_properties.html
[4]  https://www.researchgate.net/profile/Andrey_Samokhin/publication/226277308_Oxidizing_purification_of_water_using_thermal_plasma/links/54dd7e680cf28a3d93f96409.pdf?origin=publication_detail

niedziela, 30 kwietnia 2017

Zwierzęce sado-maso

Czyli perwersje ze świata zwierząt, o jakich nie śniło się seksuologom...


Wybuchowe zapłodnienie
Jedynym zajęciem trutni w roju pszczół, jest zapłodnienie nowej królowej. Odbywa się to wiosną podczas lotu godowego, a ponieważ do królowej podlatuje zwykle kilkunastu chętnych, samiec musi się streszczać aby wstrzyknąć co jego. Natura wyposażyła trutnie w pokaźne penisy które pęcznieją wewnątrz królowej. Ciśnienie w jamie penisa szybko wzrasta aż kilka sekund po wsunięciu następuje wybuchowe uwolnienie nasienia. Ponoć ludzie stojący w pobliżu mogą wtedy usłyszeć ciche "puf!". Narząd trutnia odpada i pozostaje w jamie królowej, zaś wyczerpany truteń odskakuje i umiera.

Zapłodnienie traumatyczne
Stosunek u owadów potrafi być gwałtowny i niebezpieczny dla obojga partnerów. Czasem większa samica nadgryza samca, kiedy indziej samiec unieruchamia szarpiącą się samicę. Szczególną strategią jest zapłodnienie traumatyczne, polegające na tym, że samiec wbija  swój narząd kopulacyjny gdzieś w odwłok samicy. Plemniki uwolnione do wnętrza wędrują w stronę gonad i mogą doprowadzić do zapłodnienia.
Jest to raczej nieczęste zachowanie, w większości przypadków zdarza się w szczególnych sytuacjach, na przykład gdy do jednej samicy chce się przeczepić dwóch samców, u pewnych gatunków jest dość częste a u pluskiew domowych stanowi praktycznie jedyny obserwowany sposób. Pluskwy nawet w pewnym stopniu dostosowały się do tego za sprawą nieco bardziej miękkiego pancerza na brzuchu i specjalnego organu wewnętrznego kierującego plemniki w odpowiednią stronę i przyspieszającego gojenie.


Swój sobie w siebie
Niewielki wirek Macrostomum hystrix rozwija podobną strategię. Hermafrodytyczne robaki tego gatunku mogą zapładniać się wzajemnie wbijając w drugiego podobny do igły narząd płciowy, plemniki wstrzyknięte gdzieś w brzuch wędrują do gonad i tam dokonują zapłodnienia. Czyli tak jak u wymienionych owadów. Jeśli jednak nasz robaczek ma problem w znalezieniu drugiego partnera i trwa to odpowiednio długo, może próbować zapłodnić się sam. Nie wytworzył jednak mechanizmu pozwalającego po prostu przepłynąć plemnikom do komórek jajowych, musi dokonać tego "normalną" drogą. Ponieważ zaś jest dosyć krótki i nie bardzo może wycelować w inne miejsce, zdesperowany wirek przebija sobie głowę penisem.
Nie jest to dla niego zbytnią szkodą ze względu na uproszczoną budowę ciała i szybką regenerację. [1]

Ściskając zimną żabkę
Żabie gody zwykle przebiegają dość spokojnie - samiec który upatrzył sobie kumoszkę włazi na jej grzbiet, trzymając ją w silnym uchwycie nóg, tak zwanym ampleksusie, do czasu aż złoży skrzek to jest niezapłodnione jaja. Oblewa je wówczas swoim nasieniem i tak dokonuje się zapłodnienie. Para może tak siedzieć nawet kilka godzin.

Duże pragnienie samca aby posiąść partnerkę, w połączeniu z faktem iż ampleksus jest odruchem, skutkuje niekiedy zabawnymi pomyłkami, w rodzaju wejścia samca na innego, wejścia na samca ściskającego już partnerkę, wejścia od spodu czy z boku, przywarcia do innego zwierzęcia, ryby a nawet butelki po piwie. W przypadku dużego zagęszczenia bywa, że z samic i samców powstaje skłębiona masa kilkunastu wzajemnie się ściskających osobników

Nie jest to sytuacja komfortowa, bywa że samica zostaje zwyczajnie uduszona przez kilku chętnych na raz, co kończy gody, nie pozwalając na wydanie potomstwa. Ale nie zawsze.
W przypadku gatunku egzotycznej żaby Rhinella proboscidea, zaobserwowano, że samiec po zorientowaniu się, że partnerka nie oddycha, może zmienić uścisk i dosłownie wycisnąć z jej masę jaj, doprowadzając do skutecznego zapłodnienia. Podobnie potrafi się zachować po natknięciu się na już martwą żabę. Nazwano to, może nie zbyt stosownie, nekrofilią funkcjonalną [2].

Nazbyt ochotny kaczor
O ile w przypadku tych żab, tego rodzaju nekrofilia ma wartość dodatnią i pozwala na wydanie potomstwa, to u innych gatunków zwierząt nie ma tak dobrze.

Na początku lat 90. Cornelius Moeliker pracujący w Rotterdamskim Muzeum Naturalnym zauważył szczególny wypadek. Budynek muzeum, położony w pięknej okolicy, miał przeszkloną fasadę z dużych tafli szkła. Niestety było to przekleństwem to okolicznej przyrody, bowiem o szyby co pewien czas rozbijały się ptaki. Tego dnia spore łupnięcie wyciągnęło go z gabinetu. Z pomieszczenia na parterze zobaczył, że o fasadę ze skutkiem śmiertelnym rozbił się samiec kaczki krzyżówki. Przykra sprawa. Będzie miał następny obiekt do spreparowania i pokazania na wystawę, takie bowiem postępowanie było praktyczniejsze niż wyrzucenie i utylizacja ptasiego truchła.
Zaraz jednak obok ciała pobratymca usiadł drugi samiec kaczki krzyżówki. Po czym zaszedł go od tyłu i bez żadnego przepraszam zajął się nim dogłębnie. Zaciekawiony badacz przysiadł w oknie notując nietypowy behawior. Drugi samiec musiał być nieźle napalony, skoro po upływie półtora godziny Moleliker musiał go przepędzić. Ponoć nawet jakiś czas po schowaniu jego ofiary do lodówki drugi samiec siedział na trawie koło okna i dukał "roeb-roeb!". [3]

Po kilku latach przeszukiwania prasy pod kątem podobnych przypadków i przełamaniu niechęci, w 2001 roku Moeliker opublikował na ten temat artykuł "Pierwszy przypadek homoseksualnej nekrofilii wśród kaczek". Artykuł który ornitologów może nieco zmieszał, ale nimi nie wstrząsnął. Podobne zachowania niekiedy u ptaków obserwowano, ale badacze wzdragali się przed ich szczegółowym opisywaniem. W roku 2003 otrzymał humorystyczną nagrodę Ig Nobla, co rozsławiło jego pracę. Od tego czasu Moeliker zaczął być uważany za eksperta od ptasich ekscesów seksualnych, a badacze i miłośnicy przyrody wysyłali mu informacje o podobnych obserwacjach. Zachowania nekrofilne opisano dzięki temu u kilkudziesięciu gatunków ptaków. Sam Moeliker uważa, że przyczyną jest zbyt silny instynkt seksualny oraz obecność feromonów, które zbyt łatwo nie wietrzeją. Zwierzę które niedawno umarło może się więc wydawać chętnym partnerem, który wcale się nie opiera.[4]
--------
*  https://en.wikipedia.org/wiki/Traumatic_insemination
[1] https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC4528547/
[2]  http://www.tandfonline.com/doi/abs/10.1080/00222933.2012.724720
[3] C.W. Moeliker "The first case of homosexual necrophilia in the mallard Anas platyrhynchos
(Aves: Anatidae)" DEINSEA 8, 2001
[4]  https://www.vice.com/en_uk/article/the-scientists-who-watch-animals-have-sex

czwartek, 13 kwietnia 2017

1898 - Piorun na mszy

Uderzenia piorunów co roku wywołują wiele szkód, prowokują pożary, niszczą sprzęt elektroniczny a nieraz także bezpośrednio ranią i zabijają ludzi. Jednak dziś z upowszechnieniem piorunochronów i samochodów, do których bezpieczniej jest się schować podczas burzy niż pod drzewo, oraz ze zmianami trybu życia (mniej osób spędza dużą część dnia na zewnątrz, pracując w polu), zagrożenie to spadło i dziś rzadko słyszy się o bardziej znaczących wypadkach.

Inaczej było w dawnych czasach - uderzenie pioruna w budynek zazwyczaj kończyło się pożarem, uszkodzeniem konstrukcji lub przeniknięciem iskry do środka i porażeniem domowników. Do budynków najbardziej zagrożonych uderzeniami należały wysokie, spiczaste wieże kościołów.
Jedną z dawnych metod zapobiegania burzom było bicie w kościelne dzwony. Był to sposób nie dość że mało skuteczny, to jeszcze śmiertelnie niebezpieczny dla duchownego, ładunek mógł bowiem spłynąć po zamoczonym sznurze lub używanym czasem łańcuchu. Pod koniec XVIII wieku w Paryżu zakazano tej praktyki, w związku ze smutnymi statystykami - w ciągu 33 lat 380 uderzeń piorunów w dzwonnice skończyło się śmiercią ponad stu dzwonników.

Także w innych krajach bardziej stawiano na piorunochrony niż cudowne moce poświęconych dzwonów, ale uderzenia piorunów jeszcze długo były problemem - mniejsze kościoły albo nie posiadały takiej ochrony, albo instalacja była źle zrobiona i nie pełniła swej roli (przyczepianie drutu do blachy dachu, traktując pokrycie jak piorunochron, lub brak uziemienia).

Przykład takiej niebezpiecznej sytuacji, gdy piorun poraził jednocześnie wiele osób, opisują gazety sprzed  120 lat:

Śmierć od piorunów.
W Kościelcu koło Chrzanowa, zdarzył się w niedzielę dnia 13-go
czerwca straszny wypadek:
Gdy o godzinie 11-tej ks. Proboszcz miejscowy odprawiał sumę i właśnie zaczął śpiewać prefacyę, uderzył nagle piorun w wieżę, znajdującą się nad wejściem do kościoła. Z wieży dostał się piorun do kościoła i tu przebiegł przez kościół. Na ziemię padło rażonych od pioruna 30 osób, z tych pięć zabitych na miejscu, a 11 ciężko rannych.
Chwila była straszna, gdy 30 osób padło na ziemię, a do tego ktoś zawołał, że kościół się pali. Z początku obecni oniemieli, następnie słychać było jęki, i tłum ludu zaczął się tłoczyć ku ołtarzowi. Rodzina kolatora hr. Antoniego Wodzickiego znajdowała się w ławkach przy ołtarzu. Hr. Wodzicki wstrzymywał i uspokajał lud. Ks. Proboszcz przerwał Mszę św., ale nie odszedł od ołtarza i Ofiary dokończył, gdy nieco przerażenie minęło. Niemal równocześnie, gdy piorun ugodził w kopułę kościoła, dały się słyszeć dwa inne pioruny, z których jeden padł obok pałacu, drugi ugodził w drzwi obok kościoła.
Pod kierownictwem hr. Wodzickiego zaczęto wynosić trupy i rannych przed kościół i do ogrodu. Udzielano rannym pomocy, zakopywano ich w ziemię; doświadczony to środek przeciw porażeniu od pioruna. Księża udzielali umierającym św. Sakramentów. W kwadrans po wypadku nadjechała straż ogniowa z Chrzanowa i 4 lekarzy stawiło się na miejscu nieszczęścia. Przyznać należy, że wśród zgromadzonego ludu uczucie popłochu ustąpiło spiesznie wobec potrzeby ratunku. Jedni wynosili trupów i rannych, inni gasili wszczynający się pożar. Oprócz pięciu na miejscu zabitych, potem umarł jeden z poranionych; jest kilka osób sparaliżowanych, jeden włościanin ma wypalone oczy, inny stracił słuch.

[Nowiny Pismo Ludowe Kraków 1 lipca 1898 JBC UJ]

Kościelec to dziś dzielnica Chrzanowa, musiało chodzić o istniejący do dziś kościół pw. Świętego Jana Chrzciciela. 12 czerwca był pierwszą niedzielą po przypadającym na dziewiątego Bożym Ciele, stąd w kościele znajdowało się wyjątkowo dużo osób. Inna gazeta podaje że porażonych zostało sto osób, ale tylko kilkanaście ciężko.[1]

-------
[1] Gazeta Świąteczna 19 czerwca 1898, EBUW

sobota, 8 kwietnia 2017

1937 - W karczmie i w kościele

Burze z maja 1937 wywołały wiele szkód w różnych miejscach kraju, najgłośniej było wówczas o pożarze ogromnego zbiornika wódki w poznańskich zakładach Akwawit, wywołanych uderzeniem pioruna. Jednak w artykule na ten temat znalazłem też wzmiankę o zdarzeniu, w którym kryje się pewna ironia losu:

W Cielczy uderzył grom w karczmę w chwili, gdy kilku gości grało w karty.
Pio­run przeleciał przez izbę, nie czyniąc żad­nemu z grających krzywdy. W tej samej
Cielczy piorun poraził wdowę Florczakową w chwili gdy w kościele zapalała gromnicę
[Nasza Praca, 30 maja 1937, JBC UJ]

sobota, 18 marca 2017

Śmiertelne trąby powietrzne w Polsce - od bloga do artykułu naukowego

Tyle już tutaj opisywałem dawnych przypadków trąb powietrznych w Polsce (a do opisania zostało jeszcze dwa razy tyle), że być może niektórzy zastanawiali się, czy z tymi danymi można zrobić coś więcej. No i można, w czym sam miałem udział. Na łamach amerykańskiego periodyku meteorologicznego Monthly Weather Review, ukazał się właśnie artykuł "Deadly Tornadoes in Poland from 1820 to 2012" którego jestem drugim autorem.


Rzecz zaczęła się dość dawno, bo jeszcze w roku 2015, gdy to napisał do mnie doktorant z UAM Mateusz Taszarek, z propozycją napisania artykułu o tym, czym w sumie i tak zajmuję na blogu. Słyszałem o nim już trochę wcześniej, pracował nad algorytmem komputerowym mającym lepiej niż zwykłe, globalne modele prognozujące pogodę, przewidywać szansę wystąpienia trąb powietrznych na terenie kraju. [1]
Propozycja wyglądała korzystnie - jako że naukowo zajmowałem się nieco inną dziedziną, nie miałem za bardzo możliwości aby samemu o tym napisać pracę, choć o tym myślałem, on natomiast potrzebował danych możliwych do oceny i weryfikacji, aby móc napisać na ten temat. Wcześniej napisał prace na temat trąb powietrznych zgłoszonych w raportach do EWSD, organizacji gromadzącej doniesienia o gwałtownych zjawiskach pogodowych, ale te często są trudne do weryfikacji, czasem fałszywe. [2]

Proponowany artykuł miał się skupiać na konkretnej grupie przypadków - na trąbach wywołujących ofiary śmiertelne, dzięki czemu możliwe było określenie na ile dużym zagrożeniem są w kraju te zjawiska.

Opracowanie
Z mojej strony sprawa wyglądała tak, że miałem dużo notatek rozsianych w różnych plikach, trzeba było wszystko przepatrzeć, odnaleźć konkretne źródła, niekiedy gdy nie zapisałem wszystkich szczegółów, ponownie odnaleźć odpowiednią gazetę. W międzyczasie ponownie przeglądałem źródła szukając tym razem konkretnych informacji o śmiertelnych ofiarach, bywało że o jakimś przypadku miałem dwa teksty mówiące o rannych, a dopiero w trzecim była mowa że ktoś zginął (jak w przypadku trąby powietrznej w Wieliczce), toteż nawet na bardzo zaawansowanym etapie gdy wydawało się, że wszystko już zostało znalezione, zdarzało mi się pisać "znalazłem jeszcze jeden przypadek" i trzeba było dopisać i jeszcze raz przeliczać statystyki.
Trwało to dość długo, u mnie pojawiło się trochę życiowego zamieszania, a Taszarek na kilka miesięcy wyjechał na staż do USA do NOAA, gdzie nie tylko zapoznał się z profesjonalistami od tornad, ale też brał udział w terenowych łowach z tamtejszymi Storm Chaserami, więc przez pewien okres dopisywanie nowych ustępów szło niemrawo. Zasadniczo na wiosnę zeszłego roku manuskrypt był w większości skończony.

Większość informacji czerpałem z bibliotek cyfrowych zawierających skany dawnych gazet polskich, kilka przypadków zostało opisanych na stronach internetowych lub w dokumentach możliwych do odnalezienia w sieci. Jest to źródło niejako z pierwszej ręki, z czasu tuż po samym zdarzeniu.

Zakres lat wynikał z dostępnych informacji - pierwszy dobrze opisany przypadek to trąba w Wyszkowie z 1829 roku, o której już tu pisałem (link) gdzie dwie osoby zginęły wskutek utonięcia po uderzeniu trąby w tratwy na Bugu. Ostatni zaś to trąby powietrzne na Pomorzu w 2012 roku, gdy zginęła jedna osoba. Najlepiej rozpoznany okres to XIX wiek i początek XX wieku. W okresie II wojny światowej pojawia się tylko jeden przypadek, trąba w Borzymach na Pomorzu, opisany na podstawie informacji przekazanych przez niemieckiego miłośnika meteorologii Thilo Kühne, znającego szczegóły z przekazów rodzinnych. W okresie PRL pojawia się natomiast tylko kilka przypadków, generalnie w prasie z tego okresu mało było tego typu informacji, najczęściej na zasadzie krótkiej wzmianki. 
Podkreślenie tego wpływu polityki państwowej na dostępność informacji zostało uznane przez recenzentów za jeden z najciekawszych elementów pracy, tym bardziej że podobny efekt pojawił się już w publikacjach z Czech i Rumunii.

Łącznie udało się nam odnaleźć 37 zdarzeń gdy trąba powietrza wiązała się z ofiarami śmiertelnymi, tylko kilka tych przypadków było już opisanych naukowo. W tej grupie znalazły się jednak doniesienia różnej jakości, wśród nich na przykład zdarzenia co do której w opisie wydarzeń brakowało jednoznacznych informacji, a więc opisu trąby czy charakterystycznych szkód. Były też zdarzenia w których wprawdzie opisano charakterystyczne dla tornada szkody, ale informacje są  skąpe i powtórzone w małej ilości źródeł, jak na przykład dla trąby z Jędrzejowa, gdzie wprawdzie mamy i wykolejenie wagonów i uniesienie w powietrze kilkorga dzieci, ale zdarzenie opisała tylko jedna gazeta.
Stąd podział na trzy kategorie: przypadek niepotwierdzony, przypadek potwierdzony (dla sytuacji gdy pojawiały się charakterystyczne dla trąby szkody, ale brak było opisu samego zjawiska) i przypadek w pełni zweryfikowany, gdzie mieliśmy i charakterystyczne szkody i opis samego zjawiska. Poszczególne przypadki są dalej opisane, z zaznaczeniem czy są co do niego jakieś wątpliwości, aby czytający i chcący oprzeć się na tym zestawieniu mógł sam ocenić jakość doniesienia.

Dla wszystkich kategorii na 37 zdarzeń przypada 106 ofiar śmiertelnych, zdarzeń ocenionych na "w pełni zweryfikowane" jest tylko 9 ale wiążą się z 38 ofiarami, a "potwierdzonych" 10 przypadków i 29 ofiar. To dużo więcej, niż by się mogło wydawać. Najgorsze było tornado w Krośnie Odrzańskim w 1886 roku, które zabiło 13 osób.
Dla porównania w tym samym okresie w Niemczech zdarzyły się 53 takie przypadki, we Francji 23 a w europejskiej części Rosji 18.

Ze względu na fragmentaryczność źródeł trudno wyciągnąć precyzyjne wnioski ze statystyk. Dawne gazety to specyficzne źródło, bazowały na skąpych doniesieniach urzędowych oraz informacjach od pewnej ilości korespondentów, nie wszystkie więc zdarzenia zostały opisane, jedynie wtedy gdy szkody były duże lub gdy obserwował je piśmienny czytelnik gazety. To, oraz mała ilość przypadków, powoduje pewne zaburzenia. Przykładowo w ujęciu dekadalnym, nie ma ani jednego przypadku z lat 40. XIX wieku. Rozkład przypadków w ciągu roku pokazuje małą górkę w maju, ze spadkiem częstości na początku czerwca i z dużym "pikiem"  na przełomie lipca i sierpnia, nie ma natomiast opisanego ani jednego z września i miesięcy późniejszych. Ponieważ wiele doniesień wiązało się z opisem zbiorów na polach, to ucięcie może wiązać się z tym, że we wrześniu wiele już zostało z pola zebrane, toteż późne burze i trąby były rzadziej opisywane w sprawozdaniach.

Jeśli chodzi o przyczyny śmierci, w tych przypadkach gdzie były one podane najczęściej było to uniesienie w powietrze i powstałe obrażenia, przygniecenie zawalonymi budynkami oraz utonięcie.

Sporą część pracy zajmuje załącznik z opisem poszczególnych przypadków, z zaznaczeniem w jakim stopniu dało się je zweryfikować i podanymi źródłami. Oceniono siłę zjawisk. Dla niektórych wyznaczono i narysowano mapki z prawdopodobnymi trasami zniszczeń, w kilku przypadkach udało się znaleźć zdjęcia zniszczeń.



Redakcja
Artykuł należało napisać po angielsku. Moja angielszczyzna przedstawia się dość mizernie, ale coś od siebie naskrobałem, Mateusz poprawił i dopisał część teoretyczną z przeglądem dotychczasowej literatury. Niemniej było oczywiste, że językowo nie jest to twór idealny, dlatego Taszarek wysłał pracę do firmy zajmującej się właśnie poprawianiem artykułów naukowych pod kątem językowym. Korektę u nich opłacił ze swojego grantu.

Przygotowany i wymuskany artykuł wysłaliśmy do redakcji czasopisma na początku lata i czekaliśmy. Trwało to długo, aż we wrześniu dotarła do nas wiadomość, że artykuł mógłby być przyjęty, lecz musi być jeszcze poprawiony. Pracę oceniło dwóch anonimowych recenzentów, którzy generalnie zwrócili uwagę na mankamenty językowe, miejscami zbytnią rozwlekłość oraz dość dużą długość pracy (24 strony) jak na warunki czasopisma. Oprócz takich rzeczy jak opuszczone zaimki zwrócili uwagę na przykład na formułę opisów poszczególnych przypadków. Mieliśmy napisać 37 krótkich notek, stąd zaczynały się dość monotonnie "First case was occured... Second case was occured... just another case was occured...", recenzent uznał, że dużą część takich wyliczeń można spokojnie wywalić.

Jeden recenzent proponował, aby poszerzyć część opisującą dobór źródeł i ich mankamenty, drugi z kolei uważał, że powinno się ją skrócić. Jeden żądał dodania cytowania do literatury, gdy pisząc o słabej organizacji służb meteorologicznych wspominamy o Powodzi Stulecia w 1997, drugi uważał że wszystko to można wyrzucić. Jeden zaproponował dodanie informacji o innych, także nieśmiertelnych trąbach powietrznych z tego okresu, aby stanowiły tło do oceny częstości względnej, to jednak wydłużyłoby pracę jeszcze bardziej, więc poprzestaliśmy na stosownym przeliczeniu częstości.
Na każdy taki zarzut trzeba było odpowiedzieć i w miarę potrzeb zmienić pracę.
Zadanie recenzentów to bowiem nie tylko prosty odsiew prac niskiej jakości (w utajnionej recenzji dla redaktorów oceniają, czy praca w ogóle nadaje się do publikacji) czy wyłapywanie nieuczciwości, ale też pewne pouczenie dla autorów. Dopiero po uznaniu przez nich, że autorzy bądź poprawili błędy, bądź uzasadnili obecny kształt pracy, artykuł może przejść do dalszej redakcji i składu.
W naszym przypadku ostatnie poprawki nanosiliśmy w październiku, na przykład dwa dni przed końcem terminu zauważyłem, że źle zapisana jest nazwa województwa.

Na tym etapie pojawił się pewien dodatkowy problem - otóż często jest tak, że za publikację w bardzo dobrych periodykach naukowych trzeba zapłacić. Zapłata nie jest warunkiem publikacji, lecz po prostu opłatą za możliwość zajęcia ich łamów, prace redakcyjne, opłacenie recenzentów itp. Są oczywiście tak zwane "drapieżne czasopisma" u których podejście przedstawia się odwrotnie, to jest skłonne są wydać cokolwiek byle zapłacono, toteż po pewnym czasie zamieniają się w osobliwe panoptikum doniesień o genach Yeti, szkodliwych szczepionkach, obaleniu teorii względności i innych rzeczach jakich nie dałoby się wydać w normalnym piśmie stosującym recenzję naukową.
W naszym przypadku suma była trochę kłopotliwa.
 Taszarkowi właśnie kończyły się pieniądze z grantu badawczego, zaraz miał mieć obronę, natomiast ja nie bardzo wiedziałem kto będzie moim promotorem i nie miałem szans na dofinansowanie artykułu, który do żadnego chemicznego przewodu doktorskiego się mi nie przyda. Ostatecznie po różnych poszukiwaniach dostał jakieś dofinansowanie od swojego uniwersytetu.

Po przyjęciu pracy i wstępnym przeredagowaniu, pojawiła się na liście przyjętych, do publikacji w przyszłości. Musieliśmy jeszcze podpisać oświadczenie o przekazaniu praw autorskich na potrzeby publikacji, i gdy w grudniu artykułowi nadano numer DOI, mogliśmy uznać, że oto mamy na swoim koncie pracę naukową.
Ostatecznie jak widać artykuł ukazał się w wydaniu marcowym. Podejrzewam, że ze względu na duży rozmiar redakcja zastanawiała się jak go ułożyć.

Jeśli zaś chcecie przeczytać tą pracę, to zajrzyjcie do pracy doktorskiej Taszarka, którą już opublikował w internecie - nasz artykuł jest dodany do niej jako "appendix F" od strony 136.
(Link .pdf)
-----------
Nasz artykuł na stronach czasopisma, większość osób powinna móc przeczytać abstrakt :  http://journals.ametsoc.org/doi/abs/10.1175/MWR-D-16-0146.1

[1] http://tvnmeteo.tvn24.pl/informacje-pogoda/polska,28/przelomowy-projekt-mlodego-polaka-potrafi-przewidziec-traby-powietrzne,105829,1,0.html
[2] http://forum.lowcyburz.pl/viewtopic.php?f=162&t=8950

środa, 22 lutego 2017

1984 - Trąba powietrzna w Bukowinie Tatrzańskiej

W drugiej połowie listopada 1984 nad kraj nadciągnął głęboki niż, którzy przechodząc nad wybrzeżem osiągnął głębokość 965 hPa, należał więc do niżów głębokich. Wywołany nim kontrast ciśnień spowodował powstanie silnego wiatru, dochodzącego miejscami do 35 m/s, który wywołał sporo szkód i kilka ofiar śmiertelnych. Do najgroźniejszego zdarzenia doszło w Bełchatowie na terenie elektrowni, gdzie jeden z dźwigów złamał się zahaczając o drugi. Spadające szczątki zabiły trzech pracowników:
Ale najciekawsze zjawisko pojawiło się na południu, w znanej miejscowości wypoczynkowej:

Górale tatrzańscy wiele mogą powiedzieć o groźnym żywiole zwanym halnym wiatrem, który znad szczytów Tatr spada kaskadą skłębionych chmur, lecz trąba powietrzna należy tu do rzadkości.
Gdy w głębi kraju szalały wichury, a Zakopane nękał halny wiatr, nad Bukowiną Tatrzańską pojawiła się nieoglądana od bardzo dawna trąba powietrzna. Szła pasem szerokim na 40 m i łamała drzewa na wysokości 5 m nad ziemią. Bukowinę Tatrzańską zaległy iście nocne ciemności a była to pora południowa. Lejowaty stwór sięgający szczytem wierzchołków Tatr kroczył zygzakiem, jakby po torze slalomu giganta. Obszedł w koło dom wczasowy FWP Tęcza nic mi nie robiąc, i skierował na dom wczasowy FWP Watra. Ważący parę ton wielki dach z blachy został zerwany wraz z krokwiami, belkami i obmurowaniem betonowym i uniesiony w górę a następnie odfrunął w nieznanym kierunku, gdyż wczoraj, w niedzielę, jeszcze go nie odnaleziono.
W domu FWP nie było wczasowiczów, gdyż turnus zimowy miał rozpocząć się 5 grudnia br.(...)
Nie oszacowano jeszcze strat wyrządzonych w drzewostanie leśnym przez który prowadzi korytarz szeroki na 40 m i ciągnący się na znacznej przestrzeni.
[Dziennik Polski poniedziałek 26 XI 1984 MBC]
Ten wyraźnie zaznaczony i wąski pas w lesie stanowiłby najlepsze potwierdzenie wystąpienia trąby (dziennikarski opis leja aż do szczytów Tatr mógł być obrazowym porównaniem a nie relacją świadka). Oba ośrodki wczasowe istnieją do dziś. Najwyraźniej trąba w tych okolicach musiała przejść nad doliną potoku Poroniec, być może tam niszcząc las, i omijając z bliska "Tęczę", potem przeciąć drogę wojewódzką nr. 961 w miejscu gdzie nie ma zabudowań i uderzyć w leżącą na samym skraju Watrę. Potem jednak w ciągu 200-300 metrów powinna zaniknąć, bo inaczej uderzyłaby w gęściej zabudowaną część miejscowości na wysokości kapliczki Wielkiego Twórcy Tatr.

Bardziej interesującą kwestią jest jednak to, jak właściwie coś takiego mogło tam powstać? Listopad to na trąby nietypowa pora, w archiwach wyłapałem tylko dwa takie zdarzenia. Jeszcze bardziej nietypową okolicznością byłby halny, który z reguły wysusza Pogórze i utrudnia powstawanie układów konwekcyjnych.  Brak zresztą informacji o burzy i gradzie. Możliwe więc, że było to zjawisko trąby nie związanej z superkomórką tzw "landspout" której wystarcza do istnienia strefa zbieżności wiatru, a taka mogła się wytworzyć na granicy między strefą objętą fenem a strefą wiatru związanego z niżem i jego frontami.
W każdym razie, nietypowy przypadek.

piątek, 17 lutego 2017

Czy można gotować wodę drugi raz?

Kilka dni temu na portalu ABC Zdrowie pojawił się intrygujący artykuł na temat gotowania wody[1].
Jak tłumaczy autorka, nawyk aby nie wylewać nie zużytej wody po zagotowaniu czajnika tylko później podgrzewać drugi raz jest szkodliwy, bo minerały w wodzie stają się toksyczne, oraz wówczas wydzielają się (z nikąd) groźne substancje, arsen, azotany i fluorki. Artykuł jest bałamutnym i głupim straszeniem odwołującym się do codziennych czynności, ma odkryć przed czytelnikiem niesamowitą prawdę na temat śmiertelnie groźnego błędu popełnianego podczas robienia herbaty. Robi to jednak tak źle i naiwnie, że w komentarzach pod artykułem nie znalazłem pozytywnych opinii wskazujących, że czytelnicy się nabrali.

Już wtedy myślałem o tym, aby napisać tutaj coś na temat jakości artykułów w popularnych portalach, tym bardziej, że autorka wedle notki biograficznej należy do stowarzyszenia Dziennikarze dla Zdrowia i dostała nagrodę w konkursie Dziennikarz Medyczny Roku 2016, więc może robić za ekspertkę. Jednak gdy przeczytałem, że to z wykształcenia absolwentka filologii polskiej i "fascynatka zdrowego trybu życia" tknęło mnie, że chyba kiedyś o niej pisałem.
Tak - to ta sama Ewa Rycerz której artykuł o "krótkotłuszczowych kwasach łańcuchowych" omawiałem jesienią. Który to nie dość, że zawierał podobnego rzędu bzdury i przekręcenia, to dwa akapity okazały się zawierać nadmierną inspirację (plagiat) z innego artykułu internetowego.

Źródło pierwsze - Czajnikowy
Czy podobnie mogło być w tym przypadku? Skopiowałem ostatni akapit, wrzuciłem w wyszukiwarkę i trafiłem idealnie - około połowy tekstu to przeformułowany artykuł ze znanego portalu Czajnikowy.pl [2]. Artykuł z zeszłego roku napisany przez Rafała Przybyloka też skupia się na podwójnym gotowaniu wody i wymienia kilka argumentów przeciwko. Wykorzystane przez Rycerz fragmenty to głownie końcówka i niektóre zdania z punktów wymieniających argumenty. Zostały nieco przeformułowane, na przykład dwa zdania połączono w jedno, albo zamieniono słowo na wyraz bliskoznaczny, ale podobieństwo, argumenty i kolejność pozostały zachowane:
ABC Zdrowie:
"Przegotowana woda jest pozbawiona dużej ilości tlenu, a co za tym idzie – staje się doskonałym środowiskiem do rozwoju różnych bakterii beztlenowych. Jak przekonują specjaliści, już po jednym dniu od zagotowania, nie powinniśmy pić wody, która ostygła w otwartym naczyniu. Powód? Mogły się w niej już rozwinąć kolonie bakterii."

Czajnikowy.pl:
 "Woda przegotowana pozbawiona jest dużej części tlenu. Oznacza to, że staje się świetnym środowiskiem dla rozwoju różnego rodzaju bakterii beztlenowych, które dostają się do otwartych naczyń z powietrza. Woda, która ostygła stojąc otwarta już po jednym dniu nie powinna być pita ponieważ, jak dowodzą badania, rozwijają się w niej kolonie bakterii."
ABC zdrowie:
" Gotowanie wody jest niezbędnym procesem. Pozwala zniszczyć występujące w płynie drobnoustroje, dlatego jest wskazane. Nie warto jednak robić tego dwukrotnie. Jeśli wystygnie i nie zostanie zużyta, można podlać nią kwiaty lub wlać do żelazka."
Czajnikowy:
 "Pamiętajmy zatem, że przegotowanie wody pozwala zniszczyć występujące w niej drobnoustroje i jest jak najbardziej wskazane. Ponowne jej gotowanie jednak nie powinno stać się naszą codzienną praktyką. Wczorajszą wodę z czajnika lepiej wykorzystać do innych celów jeśli żal nam ją wylewać. Można nią na przykład bezpiecznie podlewać kwiaty, do herbaty użyjmy jednak świeżej."

ABC Zdrowie:
" Podczas gotowania część zawartych w wodzie soli mineralnych staje się nierozpuszczalna. Takie minerały odkładają się w nerkach, prowadząc do rozwoju kamicy nerkowej."
Czajnikowy.pl:
 Część naturalnych soli mineralnych zawartych w wodzie w skutek ogrzewania stają się nierozpuszczalne. Mogą one powodować powstawanie kamieni nerkowych.
Pełne porównanie podejrzanych fragmentów:
Źródło drugie - The Sun
Między artykułami jest nieco różnic, na przykład w jednym wymienione są azotany a w drugim selen, choć potem w podpunktach na temat szkodliwości pojawiają się znów związki azotu. Gdy rano skopiowałem artykuł, nie było ponadto żadnej informacji skąd autorka to wszystko wie. Jedynym poświadczeniem mieli być nie określeni "eksperci". Potem jednak, być może w związku z trzema setkami negatywnych komentarzy, artykuł edytowano dodając informację, że tak oto twierdzi specjalistka Julie Harrison, co stanowiło niezłą asekurację. ("nie oskarżajcie mnie o nic bo to nie ja tak twierdzę tylko ta ekspertka")
Ale też było przyczynkiem do dalszych poszukiwań.

Julie Harrison to Brytyjskia dietetyczka. W 2015 roku wydała e-booka z poradami na temat zdrowego stylu życia. W ramach promocji książki wrzuciła na Youtube kilka filmów skrótowo podsumowujących niektóre ciekawostki. W tym film o tym czemu nie powinno się ponownie gotować wody. Na podstawie filmu powstał opublikowany w listopadzie 2015 artykuł w brukowcu The Sun.[3]

Artykuł posłużył za źródło zarówno dla Rycerz jak i dla portalu Czajnikowy.pl, ale o ile ten drugi opisał rzecz w zasadzie swoimi słowami i jeszcze dodał od siebie kilka informacji (oraz zamienił azotany na selen), o tyle artykuł z ABC Zdrowie zawiera nie wyróżnione cytaty przetłumaczone dość luźno ale jednak rozpoznawalne.
ABC Zdrowie:
Gotowanie po raz drugi, a czasem nawet trzeci, sprzyja także wydzielaniu się niebezpiecznych dla zdrowia substancji. Mowa tutaj o azotanach, arsenie i fluorkach.
The Sun:
 The chemicals in the water get concentrated,
things like nitrates, arsenic and fluoride. “Every time you reboil the water, they get more concentrated
ABC Zdrowie:
 Z azotanów powstają kancerogenne nitrozoaminy, które w pewnym stopniu przyczyniają się do rozwoju nowotworu krwi – białaczki oraz chłoniaka nieziarniczego. Arsen, gdy odkłada się w organizmie człowieka, prowadzi do zaburzeń płodności, chorób serca, jest także przyczyną kłopotów ze strony układu nerwowego.
The Sun:
Nitrates turn into nitrosamines and become carcinogenic. These chemicals have
been linked to diseases like leukemia and non-Hodgkin lymphoma as well as
various types of cancer.
Meanwhile arsenic accumulates which can result in cancer, heart disease,
infertility and neurological problems.
Jest także podobne zdanie o solach wapnia powodujących kamicę, jednak wykazuje większe podobieństwo do zdania z artykułu Czajnikowy.pl


Problem z Czajnikowym
Niemniej wykrycie źródeł informacji z artykułu nie było jedyną irytującą rzeczą jaką odkryłem. Drugą był fakt, że będący bliższy oryginałom i bardziej samodzielny artykuł ze znanego portalu Czajnikowy.pl jest mimo wszystko równie bałamutny i zły co ten już omówiony, i to przy pomocy większej ilości argumentów, które warto tu rozważyć:

1. Woda przegotowana pozbawiona jest dużej części tlenu. Oznacza to, że staje się świetnym środowiskiem dla rozwoju różnego rodzaju bakterii beztlenowych, które dostają się do otwartych naczyń z powietrza. Woda, która ostygła stojąc otwarta już po jednym dniu nie powinna być pita ponieważ, jak dowodzą badania, rozwijają się w niej kolonie bakterii. - zgadzam się, pytanie tylko czego tak na prawdę dotyczy ta przestroga? Ostrzeżenia aby nie gotować wody drugi raz, czy może raczej aby nie wypisać zostawionej w otwartym naczyniu wody czy herbaty gdy minęło już trochę czasu od kiedy się gotowała? W tym drugim przypadku rzecz jest zrozumiała, bywa że rano odkrywamy na stole herbatę zrobioną wczoraj wieczorem i zapomnianą, więc teraz dopijamy ją na zimno lub dolewany trochę ciepłej. Nie wiem natomiast co by miało nam zaszkodzić w tym pierwszym przypadku. 
Przecież podczas drugiego gotowania tej samej wody wszelkie bakterie zginą. No chyba, że komuś zalągł się w czajniku z powietrza wzięty szczep toksycznych ekstremofili, mogących namnażać się w wodzie zimnej (i bez substancji odżywczych) i przetrwać gotowanie, ale to mało prawdopodobne. Tym bardziej że czajnik nie jest za bardzo otwartym naczyniem. Te elektryczne są o tyle izolowane, że zwykle wyloty zawierają filtr na stałe cząstki. 
2. W czasie gotowania wody następuje kondensacja substancji nierozpuszczalnych w wodzie, również tych pierwiastków, które w niewielkich ilościach są dla naszego ciała korzystne, a w większych szkodliwe. Mowa tutaj o selenie, arsenie oraz fluorze. - Zastanawia mnie skąd się tu autorowi wziął selen, skoro nie było go w oryginalnym tekście źródłowym. Zastąpił przy pomocy niego azotany, do których jednak się potem odwołuje.

Czy podczas gotowania wody zwiększa się stężenie soli mineralnych w wodzie? Owszem, tylko aby zwiększyło się w sposób istotny musielibyśmy odparować sporą objętość tej naszej przeciętnej kranówki. Podczas gotowania wody na herbatę wyłączamy ją gdy dojdzie do stanu wrzenia, bardzo niewiele wody zamienia się ostatecznie w parę, myślę że byłoby to jakiś 1-2%. Wzrost stężenia jest więc niewielki nawet przy pięciokrotnym zagotowaniu tej samej wody. Ta koncepcja nie ma sensu też dlatego, że w wodzie nie pojawiają się nam magicznie nowe ilości soli mineralnych, jedynie przez odparowanie zagęszczają się nam już istniejące. Jeżeli z litra wody odparujemy 3/4 trzymamy szklankę zawierającą stężone minerały, ale będzie ich tyle samo co w litrze wody pierwotnej. Skąd zatem te "większe szkodliwe ilości" pierwiastków?

3. Część naturalnych soli mineralnych zawartych w wodzie w skutek ogrzewania stają się nierozpuszczalne. Mogą one powodować powstawanie kamieni nerkowych. - trzeci argument zaprzecza drugiemu. Jeśli jakieś sole mineralne stają się nierozpuszczalne, to w wodzie jest ich wówczas mniej, mniejsza jest więc całkowita ilość mimo mniejszej objętości wody po odparowaniu. To, że sole stają się nierozpuszczalne każdy miał możliwość zaobserwować, bowiem odkładają się one na ściankach czajnika w formie żółtawego kamienia, zawierającego wapń, magnez i domieszkę żelaza i krzemu.
Kolejna sprawa to wyjaśnienie, jak nierozpuszczalne, a więc wytrącone w formie osadu sole, mają powodować kamicę. Nerki nie są połączone z przewodem pokarmowym. Kamienie wytrącają się w nich z moczu, który wysącza się z krwi. Aby jakieś sole wydostały się z moczem, muszą wchłonąć się do krwi, czyli być rozpuszczalne.

4. Związki azotu w skutek wielokrotnego gotowania zmieniają się w substancje mogące mieć działanie rakotwórcze. - Ba! Tylko jakie związki i w co się zamieniają? Odpowiedź znajdziemy oczywiście w oryginale - azotany mają się zamieniać w toksyczne nitrozoaminy. 
Nitrozoaminy to związki powstałe w wyniku reakcji azotynów (azotanów III) z wolnymi aminami. Których to ostatnich w wodzie jest mało. Ponieważ są często dość lotne, można spodziewa się że w kilka razy zagotowywanej wodzie będzie ich bardzo mało. Aby zaś azotany zamieniły się w azotyny woda musiałaby odparować a osad nagrzać się do temperatury rozkładu azotanów. Oczywiście możliwe jest że w niezupełnie oczyszczonej wodzie znajdą się azotyny wytworzone przez bakterie glebowe i wolne aminy, ale wówczas nitrozoaminy powstaną już przy pierwszym ogrzaniu, i powtórne gotowanie nam nowych porcji nie stworzy.

5. Zmieniają się także i gromadzą różne sole zwłaszcza chloru i wapnia, które w tej postaci są szkodliwe dla naszego zdrowia. - Ba! Tylko jakie związki i w co takiego toksycznego się zamienią? Tutaj już myśli autorskich nie odgadnę.

Właściwie tylko ostatni argument ma jakiś sens, bo woda która długo stoi w czajniku może przejąć jakieś substancje z materiału czajnika.

Wysłałem informację i pytania do Czajnikowego, ale na razie nie dostałe odpowiedzi, jeśli coś się pojawi to dopiszę,
------
[1] https://portal.abczdrowie.pl/dlaczego-nie-wolno-gotowac-wody-dwa-razy
[2] http://www.czajnikowy.com.pl/jak-prawidlowo-gotowac-wode-do-herbaty-ile-razy-wolno-gotowac-wode/
[3] https://www.thesun.co.uk/archives/news/731396/expert-says-never-reboil-the-water-in-your-kettle/