sobota, 17 czerwca 2017

Drobne rośliny kwiatowe (9.) - Kurdybanek

Bluszczyk kurdybanek to jedna z moich ulubionych roślin. Po części za sprawą jasnofioletowych, charakterystycznych kwiatków, a po części za sprawą zapachu dla którego zbieram go na przyprawę.

Jest rośliną pospolitą, rosnącą zarówno w miejscach zacienionych, jak i na łąkach, chętnie na obrzeżach lasów i zarośli, często na poboczach dróg i ogółem na stanowiskach ruderalnych. Pędy sięgające do niedużej wysokości wytwarzają boczne rozłogi, które płożą się po ziemi tworząc przylegający kobierzec. W miejscach silnie nasłonecznionych listki zabarwiają się na czerwono, z czasem wręcz na brązowo-bordowo. Kwitnie zasadniczo od wczesnej wiosny po lato, ale pojedyncze kwiatki pojawiają się do jesieni. Jest rośliną miododajną.
Nazwę nadało mu zapewne podobieństwo do motywu roślinnego kurdybanu [1], czyli ozdobnego obicia mebli i ścian z cienkiej, dobrze wygarbowanej skórki. Popularny zwłaszcza w XVII wieku stanowił materiał luksusowy, z wytłoczeniami, malowaniem, pozłoceniami. Najczęściej używanym motywem były gałązki i liście roślinne, w tym liście bluszczu, dębu i akantu. Z jego wytwarzania najbardziej znane były pracownie z hiszpańskiej Kobdoby, stąd zniekształcona nazwa pospolita Kurdyban lub Kurdywan. W tym samym czasie obie były też używane do nazwania bluszczyku.
 Od bardzo dawna bluszczyk był używany jako przyprawa, równie chętnie jak dziś pietruszka czy kminek, które to stopniowo wyparły go z naszych garnków.[2] Jego zapach można opisać właściwie tylko jako "specyficzny". Należy do tej samej rodziny jasnotowatych co znane rośliny aromatyczne mięta, melisa, oregano i tymianek. Zapach kurdybanku najbardziej przypomina tymianek, jest jednak nieco bardziej korzenny, cięższy. Szczególnie dobrze pachną liście zaczerwienione od słońca.
Jeśli chodzi o smak, to można w nim wyczuć pewną goryczkę.


Był też używany jako roślina lecznicza. Zawiera stosunkowo dużo garbników, terpenoidów oraz saponiny, co nadaje mu własności wykrztuśne, żółciopędne, poprawiające trawienie. Działa też nieco moczopędnie i przeciwzapalnie.[3]
Przed upowszechnieniem chmielu był stosowany do przyprawiania piwa.

-------
[1] http://www.sxvii.pl/index.php?strona=haslo&id_hasla=7446
[2]  http://luczaj.com/publikacje/2008%20luczaj%20bolestr%20zapomniane.pdf
[3] http://rozanski.li/449/bluszczyk-kurdybanek-kurdybanek-pospolity-glechoma-hederacea-linne-w-fitoterapii-dawnej-i-wsplczesnej/

sobota, 3 czerwca 2017

1873 - Pszczoły i klatka

Zabawny felieton z Kurjera Warszawskiego sprzed 144 lat:

" W oknie naszej Redakcji znajduje się obserwatorjum meteorologiczne, które niestety nie zawsze bywa czynne z winy p. Obserwatora, który w bieżącym miesiącu ważnym oddawszy się zajęciom prosił o urlop. Nawiasem mówiąc meteorolog nasz wkrótce już na stałe rozpocznie swoje czynności, ale nie o tem obecnie jest mowa.
Obserwatorjum, o którem mówimy pomieszczone jest w budce drewnianej, a to dla ochrony od zbytniego skwaru lub nawalnego deszczu, budka ta bowiem okrywa narzędzia wystawione na powietrze, i zbyt czułe na wszelkie jego zmiany.
Otóż do tej budki od kilku dni znęciły się nieproszeni goście - są to pszczoły w liczbie 5 czy 6, które regularnie. co dzień w rannej godzinie tam przybywają i pobrzęczawszy trochę odlatują.

Trudno nam odgadnąć rzeczywisty i praktyczny powód tych każdodziennych odwiedzin. Czy pszczoły biorą budkę za ul nowej konstrukcji, a rzeczywiście jest ona trochę podobna do ula Dzierżona, czyli też oddają się obserwacjom meteorologicznym, bo wiadoma rzecz, iż zmiany powietrza obchodzą bardzo ród pszczeli zmuszony szukać funduszu życiowego dla siebie na kwiatach i roślinach. Nie tracimy nadziei, że może wkrótce cały ul do nas zajrzy, a wtedy pan meteorolog powróciwszy, będzie miał rzeczywistą biedę z tymi nowego rodzaju współzawodnikami.
O ile, wiemy, jednak delegacja pszczół, która nas nawiedza nie jest wcale piśmienną bo żadnych notatek nie czyni ale widocznie na pamięć się nauczywszy, jaka zajdzie zmiana, wraca informować o tem resztę ula. "
[Kurjer Warszawski 19 czerwca 1873 EBUW]

Redakcja gazety mieściła się w tym czasie w kamienicy nr.5 przy Placu Teatralnym.

Wspomniany ul Dzierżonia to nowoczesna jak na owe czasy konstrukcja, będąca prototypem dzisiejszych uli ramkowych. Zamiast przypominać kształtem barć, ul miał formę skrzynki z wchodzącymi do środka listewkami o góry, tak zwanymi snozami, do których pszczoły dobudowywały plaster. Odległości między listewkami zostały dobrane tak, że pszczoły budowały plaster na nich jak na ramach obrazu. Przy odległości nieco większej niż założona, pszczoły zaklejały ścianki ula woskiem, przy mniejszej uszczelniały propolisem. Dzierżon umożliwił dzięki temu bardziej racjonalną i przewidywalną hodowlę, możliwe było zdjęcie tylnej lub bocznej ścianki i zlustrowanie stanu gniazda bez niszczenia plastrów. Można było też prosto wycinać plastry po otworzeniu ula i wyjmować ciągnąć za snozę.
W późniejszych latach do konstrukcji wprowadzono jeszcze listewki dolne i boczne aż w końcu powstały ramki, które można wyjmować z ula bez wycinania i uszkadzania czegokolwiek. Ul taki faktycznie mógł przypominać klatkę meteorologiczną.

środa, 17 maja 2017

1958 - Trąby powietrzne w środkowej Polsce

Wiosna 1958 zapisała się jako chłodna, zwłaszcza za sprawą bardzo zimnego i śnieżnego marca. Chłodny i deszczowy był też kwiecień, kiedy to roztopy doprowadziły do poważnej powodzi na Bugu i Narwi. Dopiero na początku maja od południa zaczęło napływać zdecydowanie gorętsze powietrze. Jednak w naszym nieumiarkowanie zmiennym klimacie nie mogło to trwać długo, od północy napłynęła masa powietrza dużo chłodniejszego, polarnego.
15 maja na południu temperatury doszły do 30 stopni, na północy było zaledwie kilkanaście. Tak potężna różnica temperatur musiała zakończyć się burzami. Wprawdzie szkody od piorunów i gradu zanotowano wtedy w różnych częściach kraju, to wyjątkowe natężenie burze osiągnęły na terenach obecnych województw Łódzkiego i Mazowieckiego.

Po południu nad Rawę Mazowiecką nadciągnęła burza. Nie była zbyt aktywna elektrycznie ani nie przyniosła dużo deszczu. Najpierw zaczął padać grad przyjmując formę padających z rzadka dużych lodowych kul. A gdy większe opady przeszły, nadciągnął huragan:

"Wszystko trwało jakieś 3 do 4 minut, siedziałam właśnie w domu, przy stole, gdy nagle zrobiło się zupełnie czarno. Poderwaliśmy się z miejsca/. W tym momencie trzask, lecą szyby z okien. Przypadliśmy do ściany. W tej samej chwili runął dach. Gdy oprzytomnieliśmy było już po wszystkim. Padał tylko grad. Właściwie nie grad, lecz ogromne kawały lodu większe od kurzego jajka
- Czy było słychać grzmoty?
- Nie, tylko błyskało się raz po raz. Tak się złożyło, że tuż przedtem, nim się nagle ściemniło, spojrzałam na zegarek. Była godzina 17:57. O godz 18 huragan minął.[1]"

 Nad miastem pojawiła się wyjątkowo silna trąba powietrzna, która zdemolowała głównie południowo-wschodnią część miasta, w tym okolice rynku. Poważnie lub całkowicie zniszczone zostały 52 domy, 75 straciło dachy. Stanowiło to 50% ówczesnej zabudowy miasta.
Najbardziej uszkodzone zostały drewniane budynki, na budynkach murowanych zerwane zostały dachy, przewrócone kominy, czasem naruszone stropy i wyrwane fragmenty muru. Zawalił się między innymi budynek kasy spółdzielczej. Częściowo uszkodzony został dach szkoły podstawowej. Zerwane zostało zadaszenie wieży i przewrócone rusztowania na terenie zamku w Rawie podczas rekonstrukcji. Do szpitala miejskiego, który nie ucierpiał, przewieziono 30 ciężko rannych osób, około stu zostało lekko rannych, trzy zginęły na miejscu.



Ale Rawa nie była jedynym miejscem dotkniętym trąbą. Znalazła się właściwie na samym końcu długiego na 20 km szlaku. Pierwszą miejscowością w której powstały uszkodzenia było zapewne Staropole (w ówczesnej prasie Stare Pole). Następne były Petrynów, Czerwonka, Radwanka, , Dziurdziołów,  Chrusty, północna część Księżej Woli i zachodnia Boguszyc, centralnie PGR Tatar. Nieco bardziej na północ od tego pasa, uszkodzenia pojawiają się też w Teklinie, możliwe że przyczyną był towarzyszący burzy silny wiatr. Meteorolodzy którzy po burzy oglądali zniszczenia twierdzili, że kończyły się zaraz za Rawą [2], jednak prasa wymienia jeszcze leżące na przedłużeniu pasa Kaleń i Wolę Lesiowską.





W pobliżu gospodarstwa PGR zupełnie zniszczony został las o rozmiarach 200/500 metrów, drzewa połamane na wysokości metra nad ziemią wyglądały jak skoszone wielką kosą. Pnie były zwrócone na lewą stronę pasa, potwierdzając cykloniczny kierunek wirowania. Najbardziej dotknięte zostały Dziurdzioły, gdzie na 37 domów mieszkalnych całkowicie zniszczonych zostało 29, ponadto wszystkie obory i kilkadziesiąt pomniejszych budynków gospodarskich. Z wymienionych wsi kilka osób zostało ciężko rannych a kilkanaście lżej.


Mińsk
Rawa nie była jednak jedynym miejscem, jakie miało tego nieszczęście znaleźć się pod gwałtownym układem burzowym. W okolicy Mińska Mazowieckiego pojawiła się wieczorem druga trąba powietrzna, która wywołała poważne szkody w 17 miejscowościach. Korespondent prasowy pisał, że największe zniszczenia dotyczyły pasa szerokości 800 metrów i długiego na 30 km.
Wyznaczenie pasa zniszczeń jest trudne, bowiem różne źródła podają różne dane. Prasa generalnie jako pierwsze miejscowości wymieniała Lasomin i Starą Wieś koło Siennicy (Obecnie Siennica, okolice ulicy Dworkowej), jednak dzisiejsze źródła internetowe podają także leżące wcześniej Sufczyn, Wolę Sufczyńską a zwłaszcza Kołbiel, gdzie zupełnie zniszczone zostało 45% zabudowy. Następnie pas przechodził przez Zglechów, Swobodę, Łękawicę, Bożą Wolę, aby skończyć się w lasach na południe od Cegłowa. Pojawiły się też uszkodzenia w Siodle i Kątach, które leżą bardziej po bokach.

W Starej Wsi zginęła kobieta przygnieciona przez padające drzewo, 8 osób odwieziono do szpitala, kilkadziesiąt odniosło drobniejsze obrażenia. Łącznie całkowicie zniszczonych zostało 145 domów mieszkalnych, z czego najwięcej bo 90 w okolicy Siennicy, ponadto 155 stodół i 187 innych budynków gospodarskich. Uszkodzenia w lasach i polach notowano w całym powiecie mińskim i grójeckim, w różnym stopniu uszkodzonych zostało 1000 ha lasów i połowa zasiewów.

Rozmiar szkód powstałych tego dnia szacowano na 130 mln złotych.

Nowe Miasto nad Pilicą
Wprawdzie burze z 15 maja zanikły w ciągu nocy, lecz front oddzielający różne masy powietrza nie przesunął się zbyt daleko. Zaistniała w efekcie ciekawa sytuacja, bo w tej samej okolicy, koło Nowego Miasta nad Pilicą, następnego dnia przeszła kolejna trąba powietrzna o podobnej intensywności, mimo tego że na pewno powstała z całkiem nowego układu burzowego. Siła zjawiska była podobna lub nawet większa niż w Rawie, o czym może świadczyć najbardziej efektowna szkoda - wiatr uniósł w powietrze autobus ze szkolną wycieczką i przerzucił na odległość 30 metrów zrzucając go na dach. Kilkanaścioro dzieci zostało rannych.
 



 Niedaleko rynku przetoczony został kiosk ze sprzedawczynią w środku. Większość dachów zostało zerwanych, 90 domów uszkodzonych a 19 zawalonych. Tornado miało postać leja otoczonego chmurą szczątków. W mieście i okolicach było wielu rannych. Ponoć jedna osoba zmarła [3].

Ale podobnie jak w poprzednich przypadkach obszar zniszczeń był dużo większy. Pas zaczynał się w okolicy wsi Góra, przechodził przez wschodnią część Nowego Miasta, dalej wzdłuż drogi na Mogielnicę, przez Wólkę Gostomską, Brzostowiec skończywszy się w lesie koło Otoląża po przebyciu około 10 km w pasie szerokim na 200 metrów. We wsiach całkowicie zniszczonych zostało 13 domów. W Brzostowcu poważnie uszkodzone zostało pierwsze piętro szkoły.

W Nowym Mieście znajdował się posterunek klimatologiczny, mierzący kilka parametrów jak maksymalna i minimalna temperatura, ciśnienie czy opad. Niestety jakie warunki mogły panować wewnątrz trąby się nie dowiemy, bo klatka meteorologiczna tego spotkania nie przeżyła.

Z wszystkich dotkniętych w tych dniach terenów wysłano do zakładów ubezpieczeniowych 2700 zgłoszeń szkód, w tym zniszczenie 280 domów, 600 stodół i 300 innych budowli. W województwie łódzkim pioruny wywołały 25 pożarów, a w kieleckim 19.


 

 Wydarzenia te wywołały żywy oddźwięk w całym kraju, bo nie przypominano sobie aby w tamtej okolicy doszło kiedykolwiek do kataklizmu na podobną skalę. Nie było to zresztą także ostatnie takie zdarzenie - pod koniec czerwca deszcze na południu wywołały powódź w dorzeczu Wisły o rozmiarach zbliżonych do powodzi w 2010, w lipcu front z huraganowym wiatrem wywołał ogromne zniszczenia w rejonie Sandomierza a w sierpniu jeszcze w paru miejscach pojawiały się gwałtowne burze. Prasa dyskutowała czy anomalie te mają związek z plamami na słońcu, czy też z próbnymi wybuchami jądrowymi. Z czasem publicyści bardziej przychylali się ku temu drugiemu pomysłowi, podkreślając szkodliwe skutki prób naziemnych, oczywiście tych amerykańskich.

-----
[1] Życie Radomskie nr. 119, 19 maja 1958
[2] Stanisław Rafałowski "Trąby powietrzne w Rawie Mazowieckiej i Nowym Mieście (maj 1958), Gazeta Obserwatora PIHM nr 6.1958
[3] Agnieszka Napiórkowska "Tornado 1958" Gość Łowicki 11 maja 2008

* Życie Radomskie, 1958 nry:  118, 17 maja; 119, 19 maja; 122, 22 maja i 123, 23 maja 1958, Radomska Biblioteka Cyfrowa
* Głos Koszaliński 16 maja 1958 PBC Ksiaznica
*  Dziennik Bałtycki 19.05.1958, Bałtycka Biblioteka Cyfrowa
*  Dziennik Bałtycki 17.05.1958, Bałtycka Biblioteka Cyfrowa


niedziela, 7 maja 2017

Drobne rośliny kwiatowe (8.) - Czosnaczek

Roślina może nie drobna, bo w dobrych warunkach i gęstych zaroślach może sięgać do pasa, ale kwiaty ma niepozorne i nie ozdobne:
Dużo bardziej charakterystyczne są liście o zaokrąglonym karbowaniu, jasne i miękkie. Roztarte w palcach nabierają charakterystycznego czosnkowego aromatu, mogą być użyte jako przyprawa do dań, a ponieważ są miękkie i nie posiadają łykowatych żyłek, mogą być też zjadane jako sałatka. Nadają się zwłaszcza wiosną i wczesnym latem, później, gdy roślina przekwita, nabierają gorzkawego posmaku.
Korzeń krótki, palowy, łatwo daje się wyrwać. Przełamany pachnie bardziej jak chrzan i może być użyty jako jego zastępstwo.

Czosnaczek rośnie w miejscach ruderalnych, na poboczu dróg, na skraju lasów, wydaje się preferować miejsca zacienione i wilgotniejsze. Łatwo rozsiewa się z drobnych nasionek. Należy do rodziny kapustowatych (dawniej krzyżowe), jest więc spokrewniony z rzeżuchą, gorczycą i rzodkiewką, przy czym co ciekawe stanowi rodzaj monotypowy - rodzaj czosnaczek zawiera tylko jeden gatunek, czosnaczek pospolity.
Podobnie jak inne kapustowate zawiera olejki gorczyczne i glikozydy izotiocyjanianowe, które po uszkodzeniu rośliny (roztarciu liści) hydrolizują pod wpływem enzymów uwalniając ostry w smaku i zapachu izotiocyjanian allilu, odpowiadający też za smak musztardy czy ostry zapach chrzanu i wasabi.

W ostatnich latach obserwuję, jak jako mało znaną, ale przecież tradycyjną przyprawę promuje się czosnek niedźwiedzi. Pojawia się suszony w saszetkach a w sklepach ogrodniczych sprzedają sadzonki. Może udałoby się coś takiego też z łatwym w uprawie, okazałym i silnie pachnącym czosnaczkiem?

czwartek, 4 maja 2017

Zgasić Słońce wodą?

Czy możliwe by było zgasić Słońce polewając je wodą? Zupełnie - nie, ale na chwilę... teoretycznie... naginając trochę czasoprzestrzeń i logistykę...


Na pomysł tego wpisu naprowadziły mnie artykuły popularnonaukowe, które na podobne pytanie odpowiadały zawsze tak samo: dolewając do słońca wody tylko bardziej je rozgrzejemy.[1],[2].
Rozumowanie jest następujące - woda w wysokiej temperaturze gwiazdy będzie się rozkładać na wodór i tlen. Wodór jest dla gwiazdy paliwem, potrzebnym do przeprowadzenia reakcji termojądrowych, toteż dodanie nowej porcji tylko zwiększy ilość produkowanej energii. Ponadto dla dużych ilości wody masa słońca zostanie zwiększona na tyle, że wewnątrz wzrośnie ciśnienie i zwiększy się szybkość reakcji.
I otóż problem w tym, że w tym rozumowaniu kryją się pewne znaczące uproszczenia, które wpływają na końcową odpowiedź.

Słonce jest gwiazdą, a więc kulą gazu o tak dużej masie i grawitacji, że ciśnienie w jego jądrze dosłownie wciska jądra atomowe w siebie. Z połączenia się czterech jąder wodoru powstaje jedno jądro helu, o masie nieco mniejszej niż masa czterech jąder wodoru. Ta brakująca masa  jest zgodnie ze słynnym wzorem Einsteina zamieniana na energię. Ilość tej energii jest olbrzymia - mówi się że energia otrzymana z wodoru zawartego w szklance wody wystarczyłaby na pokrycie ziemskiego dziennego zapotrzebowania.
Jednak transport tej energii z jądra na zewnątrz gwiazdy jest bardziej skomplikowany i o wiele dłuższy niż by to się mogło wydawać.

Wnętrze gwiazdy wokół jądra jest złożone głownie z bardzo gęstej, mocno lub całkowicie zjonizowanej plazmy. Jest ona w dużym stopniu przezroczysta dla promieniowania, toteż transport energii odbywa się w niej głównie promieniście, poprzez światło, ultrafiolet, promieniowanie X i gamma. Jest to tak zwana strefa promienista, która w naszym Słońcu stanowi ok. 70% objętości,
Ze względu na ten duży stopień przezroczystości gradient temperatury w tej strefie jest względnie mały, mniejszy od gradientu adiabatycznego związanego z rosnącym w miarę głębokości ciśnieniem warstw gazu.
W takiej sytuacji nie następuje termiczna konwekcja, strefa ta nie jest więc dobrze wymieszana. Ze względu na dużą gęstość i obecność mimo wszystko nie całkiem zjonizowanych jonów, światło z jądra wiele razy jest pochłaniane i reemitowane, przez co jego druga do powierzchni trwa bardzo długo.

W miarę oddalania się od jądra plazma ochładza się i zwiększa się w niej udział jonów, zwłaszcza silnie pochłaniającego światło anionu wodorkowego. W efekcie w pewnym oddaleniu plazma staje się nieprzezroczysta, przekaz promienisty staje się nieefektywny, a główną rolę w przekazie energii przejmuje konwekcja, to jest ruch wznoszący gorętszych strumieni. Ta tak zwana strefa konwektywna zajmuje około 25% promienia naszego Słońca. To w tej strefie materia jest dobrze i dość równomiernie wymieszana.

Dopiero dalsze ochładzanie plazmy w zewnętrznych warstwach powoduje, że większość jonów i elektronów rekombinuje a głównym składnikiem staje się niezjonizowany gaz o wysokiej temperaturze. Jest on już na tyle przezroczysty, że wypromieniowywane przezeń światło wyrywa się w kosmos i po 8 minutach dociera do ziemi. Strefa ta, fotosfera, jest tym co widzimy jako powierzchnię słońca. Ma temperaturę około 5,6 tysięcy stopni, zdecydowanie mniej niż w jądrze (ok. 15 mln stopni).
Częste cykle pochłaniania i emisji w gęstym wnętrzu, oraz wolny transport energii w nieprzezroczystej strefie konwektywnej powodują, że fotony wytworzone w jądrze docierają do powierzchni słońca dopiero po czasie od dwustu tysięcy do miliona lat.

Sedno sprawy mogło wam umknąć w tych wyjaśnieniach, więc powtórzę tylko to co najważniejsze - tylko zewnętrzna strefa konwektywna jest dość dobrze wymieszana. W wewnętrznej, strefie promienistej, nie zachodzi mieszanie materii. A zatem dodatkowa porcja wodoru z wody zrzuconej na Słońce nie ma szans dotrzeć do jądra i wytworzyć więcej energii cieplnej. A zatem popularne tłumaczenia, że woda zrzucona na słońce je rozgrzeje, są błędne.
Również wzrost ciśnienia we wnętrzu gwiazdy nie spowoduje zbyt szybkiego wzrostu ilości energii wypromieniowywanej przez powierzchnię, bo jej transport trwa dość długo.

Pytanie zatem - czy gdyby użyć na prawdę dużej ilości wody i zrzucić na zewnętrzną warstwę słońca, dałoby się je choćby na chwilkę przygasić?

Całkowita moc promieniowania słońca to 3,86×1026 W. Tyleż więc dżuli energii wypromieniowuje całą powierzchnią w ciągu sekundy. Gdybyśmy zrzucili na słońce równocześnie tyle wody, aby to ciepło pochłonąć, może dałoby się na tą sekundę wystarczająco wychłodzić fotosferę, aby nie świeciła w zakresie widzialnym, a tym samym na chwilę przygasić słońce.
Zacznijmy wyliczenia od prześledzenia mechanizmu - zrzucamy na słońce wodę w formie lodowych brył, o temperaturze 0 stopni C. Ze względu na niskie ciśnienie ogrzewając się nie zamieni się ona w formę ciekłą tylko wysublimuje. Zamieni się zatem w parę która następnie zostanie ogrzana aż do temperatury termicznego rozkładu. Na koniec rozkład wody pochłonie kolejną porcję energii.
Do oszacowania ilości wody potrzebnej na pochłonięcie mocy promieniowania słońca potrzebne są pewne stałe fizyczne:


Entalpia sublimacji wody - 51,059 kj/mol[3]
Ciepło właściwe - 4,19 kj/kg*K (dla uproszczenia przyjmuję ciepło właściwe dla warunków standardowych, w rzeczywistości rośnie ono wraz z temperaturą)
temperatura rozkładu: wedle źródeł powyżej 4500 K woda ulega niemal całkowitemu rozkładowi na wodór i tlen a głównymi wykrywanymi składnikami są obojętne atomy i rodniki [4]
entalpia tworzenia - 285,8 kJ/mol

Przeliczmy więc to dla tony wody, zakładając że najpierw tona lodu sublimuje w temperaturze 0*C, potem powstała para ogrzewa się aż do 5 tysięcy stopni i następnie ulega rozkładowi na pierwiastki.

Tona lodu to 55555 moli wody. Na jej sublimację zużyje się (55 555*51,059) 2836583 kj energii. Ogrzanie par do 5000 K zużyje (55 555*4,19*4763) = 1108709468 kj energii
Rozkład zużyje (55 555*285,8) 15849842 kj energii
Razem 1127395893 kj czyli 1,1274*10^12.
Ponieważ należy pochłonąć 3,86×1026 J energii, potrzebnych jest około 300 000 000 000 000 ton lodu. Ilość ta rozłożona na powierzchni słońca (ok. 1520 mld km2) utworzyłaby warstwę grubą na 197 metrów. Już samo pokrycie słońca taką warstwą zatrzymałoby światło, przynajmniej na moment. Pochłonięcie jednosekundowej mocy promieniowania fotosfery miałoby jednak mniejszy wpływ niż całkowite przyciemnienie, bowiem spod spodu ochłodzonej warstwy promieniować będą warstwy głębsze i gorętsze. Niemniej już sama obecność dużej ilości jonów i rodników powstałych z rozkładu wody może spowodować częściowe osłabienie docierającego do ziemi światła.
----------
[1] http://www.what-if.pl/2013/03/krotka-pika-1.html
[2] http://wyborcza.pl/1,145452,18619223,kto-zgasi-slonce.html
[3] http://www1.lsbu.ac.uk/water/water_properties.html
[4]  https://www.researchgate.net/profile/Andrey_Samokhin/publication/226277308_Oxidizing_purification_of_water_using_thermal_plasma/links/54dd7e680cf28a3d93f96409.pdf?origin=publication_detail

niedziela, 30 kwietnia 2017

Zwierzęce sado-maso

Czyli perwersje ze świata zwierząt, o jakich nie śniło się seksuologom...


Wybuchowe zapłodnienie
Jedynym zajęciem trutni w roju pszczół, jest zapłodnienie nowej królowej. Odbywa się to wiosną podczas lotu godowego, a ponieważ do królowej podlatuje zwykle kilkunastu chętnych, samiec musi się streszczać aby wstrzyknąć co jego. Natura wyposażyła trutnie w pokaźne penisy które pęcznieją wewnątrz królowej. Ciśnienie w jamie penisa szybko wzrasta aż kilka sekund po wsunięciu następuje wybuchowe uwolnienie nasienia. Ponoć ludzie stojący w pobliżu mogą wtedy usłyszeć ciche "puf!". Narząd trutnia odpada i pozostaje w jamie królowej, zaś wyczerpany truteń odskakuje i umiera.

Zapłodnienie traumatyczne
Stosunek u owadów potrafi być gwałtowny i niebezpieczny dla obojga partnerów. Czasem większa samica nadgryza samca, kiedy indziej samiec unieruchamia szarpiącą się samicę. Szczególną strategią jest zapłodnienie traumatyczne, polegające na tym, że samiec wbija  swój narząd kopulacyjny gdzieś w odwłok samicy. Plemniki uwolnione do wnętrza wędrują w stronę gonad i mogą doprowadzić do zapłodnienia.
Jest to raczej nieczęste zachowanie, w większości przypadków zdarza się w szczególnych sytuacjach, na przykład gdy do jednej samicy chce się przeczepić dwóch samców, u pewnych gatunków jest dość częste a u pluskiew domowych stanowi praktycznie jedyny obserwowany sposób. Pluskwy nawet w pewnym stopniu dostosowały się do tego za sprawą nieco bardziej miękkiego pancerza na brzuchu i specjalnego organu wewnętrznego kierującego plemniki w odpowiednią stronę i przyspieszającego gojenie.


Swój sobie w siebie
Niewielki wirek Macrostomum hystrix rozwija podobną strategię. Hermafrodytyczne robaki tego gatunku mogą zapładniać się wzajemnie wbijając w drugiego podobny do igły narząd płciowy, plemniki wstrzyknięte gdzieś w brzuch wędrują do gonad i tam dokonują zapłodnienia. Czyli tak jak u wymienionych owadów. Jeśli jednak nasz robaczek ma problem w znalezieniu drugiego partnera i trwa to odpowiednio długo, może próbować zapłodnić się sam. Nie wytworzył jednak mechanizmu pozwalającego po prostu przepłynąć plemnikom do komórek jajowych, musi dokonać tego "normalną" drogą. Ponieważ zaś jest dosyć krótki i nie bardzo może wycelować w inne miejsce, zdesperowany wirek przebija sobie głowę penisem.
Nie jest to dla niego zbytnią szkodą ze względu na uproszczoną budowę ciała i szybką regenerację. [1]

Ściskając zimną żabkę
Żabie gody zwykle przebiegają dość spokojnie - samiec który upatrzył sobie kumoszkę włazi na jej grzbiet, trzymając ją w silnym uchwycie nóg, tak zwanym ampleksusie, do czasu aż złoży skrzek to jest niezapłodnione jaja. Oblewa je wówczas swoim nasieniem i tak dokonuje się zapłodnienie. Para może tak siedzieć nawet kilka godzin.

Duże pragnienie samca aby posiąść partnerkę, w połączeniu z faktem iż ampleksus jest odruchem, skutkuje niekiedy zabawnymi pomyłkami, w rodzaju wejścia samca na innego, wejścia na samca ściskającego już partnerkę, wejścia od spodu czy z boku, przywarcia do innego zwierzęcia, ryby a nawet butelki po piwie. W przypadku dużego zagęszczenia bywa, że z samic i samców powstaje skłębiona masa kilkunastu wzajemnie się ściskających osobników

Nie jest to sytuacja komfortowa, bywa że samica zostaje zwyczajnie uduszona przez kilku chętnych na raz, co kończy gody, nie pozwalając na wydanie potomstwa. Ale nie zawsze.
W przypadku gatunku egzotycznej żaby Rhinella proboscidea, zaobserwowano, że samiec po zorientowaniu się, że partnerka nie oddycha, może zmienić uścisk i dosłownie wycisnąć z jej masę jaj, doprowadzając do skutecznego zapłodnienia. Podobnie potrafi się zachować po natknięciu się na już martwą żabę. Nazwano to, może nie zbyt stosownie, nekrofilią funkcjonalną [2].

Nazbyt ochotny kaczor
O ile w przypadku tych żab, tego rodzaju nekrofilia ma wartość dodatnią i pozwala na wydanie potomstwa, to u innych gatunków zwierząt nie ma tak dobrze.

Na początku lat 90. Cornelius Moeliker pracujący w Rotterdamskim Muzeum Naturalnym zauważył szczególny wypadek. Budynek muzeum, położony w pięknej okolicy, miał przeszkloną fasadę z dużych tafli szkła. Niestety było to przekleństwem to okolicznej przyrody, bowiem o szyby co pewien czas rozbijały się ptaki. Tego dnia spore łupnięcie wyciągnęło go z gabinetu. Z pomieszczenia na parterze zobaczył, że o fasadę ze skutkiem śmiertelnym rozbił się samiec kaczki krzyżówki. Przykra sprawa. Będzie miał następny obiekt do spreparowania i pokazania na wystawę, takie bowiem postępowanie było praktyczniejsze niż wyrzucenie i utylizacja ptasiego truchła.
Zaraz jednak obok ciała pobratymca usiadł drugi samiec kaczki krzyżówki. Po czym zaszedł go od tyłu i bez żadnego przepraszam zajął się nim dogłębnie. Zaciekawiony badacz przysiadł w oknie notując nietypowy behawior. Drugi samiec musiał być nieźle napalony, skoro po upływie półtora godziny Moleliker musiał go przepędzić. Ponoć nawet jakiś czas po schowaniu jego ofiary do lodówki drugi samiec siedział na trawie koło okna i dukał "roeb-roeb!". [3]

Po kilku latach przeszukiwania prasy pod kątem podobnych przypadków i przełamaniu niechęci, w 2001 roku Moeliker opublikował na ten temat artykuł "Pierwszy przypadek homoseksualnej nekrofilii wśród kaczek". Artykuł który ornitologów może nieco zmieszał, ale nimi nie wstrząsnął. Podobne zachowania niekiedy u ptaków obserwowano, ale badacze wzdragali się przed ich szczegółowym opisywaniem. W roku 2003 otrzymał humorystyczną nagrodę Ig Nobla, co rozsławiło jego pracę. Od tego czasu Moeliker zaczął być uważany za eksperta od ptasich ekscesów seksualnych, a badacze i miłośnicy przyrody wysyłali mu informacje o podobnych obserwacjach. Zachowania nekrofilne opisano dzięki temu u kilkudziesięciu gatunków ptaków. Sam Moeliker uważa, że przyczyną jest zbyt silny instynkt seksualny oraz obecność feromonów, które zbyt łatwo nie wietrzeją. Zwierzę które niedawno umarło może się więc wydawać chętnym partnerem, który wcale się nie opiera.[4]
--------
*  https://en.wikipedia.org/wiki/Traumatic_insemination
[1] https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC4528547/
[2]  http://www.tandfonline.com/doi/abs/10.1080/00222933.2012.724720
[3] C.W. Moeliker "The first case of homosexual necrophilia in the mallard Anas platyrhynchos
(Aves: Anatidae)" DEINSEA 8, 2001
[4]  https://www.vice.com/en_uk/article/the-scientists-who-watch-animals-have-sex

czwartek, 13 kwietnia 2017

1898 - Piorun na mszy

Uderzenia piorunów co roku wywołują wiele szkód, prowokują pożary, niszczą sprzęt elektroniczny a nieraz także bezpośrednio ranią i zabijają ludzi. Jednak dziś z upowszechnieniem piorunochronów i samochodów, do których bezpieczniej jest się schować podczas burzy niż pod drzewo, oraz ze zmianami trybu życia (mniej osób spędza dużą część dnia na zewnątrz, pracując w polu), zagrożenie to spadło i dziś rzadko słyszy się o bardziej znaczących wypadkach.

Inaczej było w dawnych czasach - uderzenie pioruna w budynek zazwyczaj kończyło się pożarem, uszkodzeniem konstrukcji lub przeniknięciem iskry do środka i porażeniem domowników. Do budynków najbardziej zagrożonych uderzeniami należały wysokie, spiczaste wieże kościołów.
Jedną z dawnych metod zapobiegania burzom było bicie w kościelne dzwony. Był to sposób nie dość że mało skuteczny, to jeszcze śmiertelnie niebezpieczny dla duchownego, ładunek mógł bowiem spłynąć po zamoczonym sznurze lub używanym czasem łańcuchu. Pod koniec XVIII wieku w Paryżu zakazano tej praktyki, w związku ze smutnymi statystykami - w ciągu 33 lat 380 uderzeń piorunów w dzwonnice skończyło się śmiercią ponad stu dzwonników.

Także w innych krajach bardziej stawiano na piorunochrony niż cudowne moce poświęconych dzwonów, ale uderzenia piorunów jeszcze długo były problemem - mniejsze kościoły albo nie posiadały takiej ochrony, albo instalacja była źle zrobiona i nie pełniła swej roli (przyczepianie drutu do blachy dachu, traktując pokrycie jak piorunochron, lub brak uziemienia).

Przykład takiej niebezpiecznej sytuacji, gdy piorun poraził jednocześnie wiele osób, opisują gazety sprzed  120 lat:

Śmierć od piorunów.
W Kościelcu koło Chrzanowa, zdarzył się w niedzielę dnia 13-go
czerwca straszny wypadek:
Gdy o godzinie 11-tej ks. Proboszcz miejscowy odprawiał sumę i właśnie zaczął śpiewać prefacyę, uderzył nagle piorun w wieżę, znajdującą się nad wejściem do kościoła. Z wieży dostał się piorun do kościoła i tu przebiegł przez kościół. Na ziemię padło rażonych od pioruna 30 osób, z tych pięć zabitych na miejscu, a 11 ciężko rannych.
Chwila była straszna, gdy 30 osób padło na ziemię, a do tego ktoś zawołał, że kościół się pali. Z początku obecni oniemieli, następnie słychać było jęki, i tłum ludu zaczął się tłoczyć ku ołtarzowi. Rodzina kolatora hr. Antoniego Wodzickiego znajdowała się w ławkach przy ołtarzu. Hr. Wodzicki wstrzymywał i uspokajał lud. Ks. Proboszcz przerwał Mszę św., ale nie odszedł od ołtarza i Ofiary dokończył, gdy nieco przerażenie minęło. Niemal równocześnie, gdy piorun ugodził w kopułę kościoła, dały się słyszeć dwa inne pioruny, z których jeden padł obok pałacu, drugi ugodził w drzwi obok kościoła.
Pod kierownictwem hr. Wodzickiego zaczęto wynosić trupy i rannych przed kościół i do ogrodu. Udzielano rannym pomocy, zakopywano ich w ziemię; doświadczony to środek przeciw porażeniu od pioruna. Księża udzielali umierającym św. Sakramentów. W kwadrans po wypadku nadjechała straż ogniowa z Chrzanowa i 4 lekarzy stawiło się na miejscu nieszczęścia. Przyznać należy, że wśród zgromadzonego ludu uczucie popłochu ustąpiło spiesznie wobec potrzeby ratunku. Jedni wynosili trupów i rannych, inni gasili wszczynający się pożar. Oprócz pięciu na miejscu zabitych, potem umarł jeden z poranionych; jest kilka osób sparaliżowanych, jeden włościanin ma wypalone oczy, inny stracił słuch.

[Nowiny Pismo Ludowe Kraków 1 lipca 1898 JBC UJ]

Kościelec to dziś dzielnica Chrzanowa, musiało chodzić o istniejący do dziś kościół pw. Świętego Jana Chrzciciela. 12 czerwca był pierwszą niedzielą po przypadającym na dziewiątego Bożym Ciele, stąd w kościele znajdowało się wyjątkowo dużo osób. Inna gazeta podaje że porażonych zostało sto osób, ale tylko kilkanaście ciężko.[1]

-------
[1] Gazeta Świąteczna 19 czerwca 1898, EBUW