Pokazywanie postów oznaczonych etykietą media. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą media. Pokaż wszystkie posty

piątek, 4 lipca 2014

Argumentum ad arabicum

Gdy Schopenhauer zestawiał w swej Erystyce najważniejsze metody argumentacji nierzeczowej, używane do przekonywania o swej racji mimo że nic do niej nie wnoszą, nie uwzględnił tam niektórych metod, jakie zaczęły zdobywać popularność w późniejszym okresie.
Uzupełnię jego spis o jeden punkt, mając nadzieję że mój wkład w historię erystyki zostanie w przyszłości doceniony - do wymienionych tam już metod, jak argumentum ad ingorantum, czy argumentum ad personam, dodaję kolejny: argumentum ad arabicum - czyli nic nie jest złe, bo w islamie mają gorzej.

Powoływanie się na przykład okropnego, żądnego krwi, zacofanego i trzymającego się podstawowych wartości moralnych Islamu w dyskusjach, przybiera dwie wydawałoby się przeciwstawne formy - jedna pochwalająca, i wyrażająca żal że u nas tak nie ma; druga natomiast stanowi argumentację "a u was biją murzynów" a'rebous i ma służyć pokazaniu, że to co u nas uznaje się za złe, nie jest jeszcze takie najgorsze, bo hen za siedmioma pustyniami dzieje się gorzej. W ostateczności argument islamski może przydać się jako straszak, na zasadzie "nic nie zmieniajcie, bo przyjdzie Islam i was zje".

Jako przykłady praktyczne tej metody argumentacji, zacytuję komentarze z Onetu i innych portali, stanowiące kwintesencję takiego stylu kłótni. A więc na początek islam-straszak:

Siemiomysł: Jak przyjdzie Islam to dopiero zobaczysz, co to znaczy religijny zamordyzm. Jak zlikwidujesz Kościół Katolicki, to przyjdzie Islam. Ludzie jakąś religie muszą mieć.

Kościoły protestanckie (w różnych postaciach) rozbijają jedność chrześcijan i są jednym z głównych powodów obecnej politycznej słaboś
ci Kościoła Katolickiego i przyczyniają się do sukcesów Islamu.
Różne ruchy protestanckie nie są żadnym przeciwnikiem dla Islamu i Islam "zje je jednym kłapnięciem"
.
Mysl_to_nie_boli:  pytanie, czy walczycie z patologiami w KK, czy chcecie po prostu wymazać z życia publicznego chrześcijaństwo. Jeśli tak, to gratuluję, dopiszcie sobie kolejny punkt do swoich postulatów:
xx. kupić dywanik, na którym wkrótce wszyscy oddamy cześć Allahowi...
nie ma próżni, wytniecie chrześcijaństwo (macie wybór), przyjdzie islam (wyborów nie będzie)
Straszenie Islamem i skutkami krytykowania obecnej sytuacji pozwala też przeforsować inne pomysły. Nie tylko bowiem bezkrytyczne  chrześcijaństwo  jest uważane za środek zapobiegający, którego podważanie musi niechybnie doprowadzić do muzułmańskiej apokalipsy. W dyskusjach na temat rozwydrzonej polskiej młodzieży, która ulegając totalitarnym ideologiom podpala imigrantom drzwi,  z nudów rysuje koślawe swastyki i powieszone gwiazdy, a w przerwach umawia się na bójki i okazjonalne wszczyna na ulicach rwetes pomachując jakimiśtam szalikami - pojawia się niekiedy szczególna argumentacja, zdająca się forsować ideę, że albo zaakceptujemy maczety na ulicach albo będziemy mieli meczety przy ulicach.

Teraz argumentacja "muzułmanie sobie z tym radzą" używana aby zarzucić oponentowi tchórzliwość i bazująca na podświadomym pochwalaniu zdecydowanych metod, które rozwiązują problem:

 Senator Stanisław Kogut: Gdyby ten pan spróbował w kraju islamskim zniszczyć Koran, przekonałby się szybko o konsekwencjach takich działań…[o instalacji artystycznej Jezusa z butelkami krwi w rękach]
Krysti_22:  Niech spróbuje tak samo postąpić z Koranem, jak postąpił z Pismem Świętym, ciekawe co na to by powiedzieli Muzułmanie [o Nergalu]
No i na koniec argumentacja " to co u nas nie jest złe, bo muslimy mają gorzej":
Ojoj straszne rzeczy, naprawdę. Wszyscy się uczepiliście Rosji jakby to był jedyny kraj w jakiś sposób przeciwny osobom homoseksualnym. Oczywiście, to okrutne, ale co mają powiedzieć KOBIETY ŻYJĄCE W KRAJACH ISLAMSKICH, na przykład. A jak już się tych osób homoseksualnych trzymać, właśnie w krajach islamskich, to jestem przekonana, że są gorzej traktowani niż ci w Rosji. Nie wspominając o innych krajach, w których prawa człowieka są łamane codziennie i nikogo to nie obchodzi, bo Rosja(...)  Zapewniam, że w krajach islamskich robią gorsze rzeczy i też to nagrywają.
 Opracowane i skatalogowane odmiany argumentum ad arabicum, udostępniam na wolnej licencji.

sobota, 5 kwietnia 2014

Jednym rośnie a innym opada

Ach, te wykresy!
Nieodzowny element każdego publicznego wystąpienia polityka, przekonującego o słuszności swych racji, naukowca prezentującego dane i pseudonaukowca prezentującego swój brak danych. W zamierzeniu mając jedynie obrazować i ułatwiać zrozumienie zebranych danych, czasem stają się celem same w sobie. Wykres niejednokrotnie staje się dowodem, tym wiarygodniejszym im lepiej wygląda.
Wiele rzeczy próbuje się udowadniać wykresami - wzrost zużycia prezerwatyw w Afryce w pewnym stopniu koreluje ze wzrostem zapadalności na HIV, stąd też próby dowodzenia, że prezerwatywy zwiększają szanse zakażenia. Tymczasem jest odwrotnie - prezerwatywy zaczęto stosować dla ochrony przed zakażeniem. Wzrost urbanizacji następuje w tym samym czasie co wzrost zapadalności na raka, ale oba trendy łączy tylko kierunek w tym samym czasie.
Jest wiele zjawisk których wielkość rośnie lub spada - wzrasta wciąż liczba osób na świecie, wzrasta liczba samochodów, produkowanych cukierków i powierzchnia działających baterii słonecznych. Spada liczba rolników używających koni do orki, użytkowników telewizorów kineskopowych. Powierzchnia przydomowych ogródków warzywnych czasem spada a czasem rośnie, w przeciw-rytmie ze wzrostem i spadkiem powierzchni trawników. Ale samo stwierdzenie, że dwa zjawisko w tym samym czasie rosną i opadają, nie potwierdza jeszcze związku między nimi. Dopiero gdy odnajdziemy jakiś związek przyczynowo-skutkowy, będziemy mogli powiedzieć - jedno zjawisko wpływa na te drugie.

 Postanowiłem zebrać kilka takich przykładów wykresów, które dobrze wyglądają ale niczego nie dowodzą:

Sprzedaż zdrowej żywości i zapadalność na autyzm:
Oba wykresy korelują ze sobą w niesamowicie zgodny sposób. Jednak sama korelacja danych to nie to samo co związek przyczynowo-skutkowy.

Internet Explorer i ilość morderstw:
Udział przeglądarki IE w domowych komputerach spada tak samo jak ilość morderstw. Podobnie jak w poprzednim przypadku korelacja to nie związek. Jest wiele rzeczy, których częstość lub liczebność spada i rośnie w tym samym czasie, ale z różnych przyczyn.

Ilość użytkowników Facebooka i obligacje Grecji:

Otyłość i ilość zadłużonych:

Import meksykańskich cytryn zmniejsza liczbę śmierci na autostradach:
Piraci hamują globalne ocieplenie:
Konsumpcja czekolady zwiększa szanse na Nobla?

Akurat o tym ostatnim przypadku piszą ostatnio na blogu Xjentifika.

wtorek, 17 września 2013

W próżnej głowie dźwięczy mrowie

Media znów się popisały. Tym razem napisano o odgłosach nagranych w kosmicznej próżni:

Amerykańska agencja kosmiczna (NASA) umieściła w internecie bardzo niezwykłe nagranie dźwięków pochodzących z kosmosu. Są to odgłosy wydawane przez przestrzeń międzygwiazdową. Nagranie przesłał na Ziemię próbnik międzyplanetarny Voyager 1, który jako pierwszy stworzony przez człowieka obiekt opuścił Układ Słoneczny.

Poniższe nagranie powstało z dźwięków odebranych przez instrumenty Voyagera 1 w okresach od października do listopada 2012 r. oraz od kwietnia do maja 2013 r. Naukowcy jako datę opuszczenia przez sondę Układu Słonecznego podają dzień 27 lipca 2012 r. Oznacza to, że nagrane dźwięki są pierwszymi, które udało się nam zarejestrować za pomocą urządzenia znajdującego się poza granicą naszego systemu planetarnego.
 Na filmie pokazano wykres, z którego można wyczytać częstotliwość odbieranych fal. Kolorami natomiast oznaczono natężenie dźwięków (czerwone są najmocniejsze, a niebieskie najsłabsze). [1]
Cóż, zobaczny nagranie:
Brzmi interesująco. Dlaczego jednak artykuł jest bzdurą?

Dźwięk jest mechaniczną falą podłużną rozchodzącą się wewnątrz ośrodka materialnego. Takim ośrodkiem jest zazwyczaj powietrze. Drgająca struna przenosi swą wibrację na powietrze, uderzając o warstewkę tuż przy niej i sprężając ją. Cząsteczki tej warstwy uderzają w warstwę powietrza tuż obok i przekazują jej energię, podobnie jak kulki w znanej zabawce. Ta warstwa powietrza uderza w następną, tamta w kolejną itp tworząc przemieszczającą się falę zmiany ciśnienia. Tymczasem drgająca struna wciąż drga, ponownie, po czasie zależnym od częstotliwości drgań, popychając warstewkę powietrza. Struna drgająca 30 razy w ciągu sekundy, stworzy fale docierające do ucha 30 razy w ciągu sekundy - usłyszymy wtedy dźwięk o częstotliwości 30 Hz czyli bardzo niskie, basowe buczenie.
 Na podobnej zasadzie dźwięk rozchodzi się w wodzie i ciałach stałych. (pouczające może być tu doświadczenie w którym kolega odległy o 50 metrów upuszcza stalowy pręt na szynę, przy której siedzimy, opierając na niej łokieć ręki z palcem wsadzonym do jednego ucha. Dźwięk rozchodzący się przez szynę i naszą rękę słyszymy niemal natychmiast, zaś ten rozchodzący się powietrzem do drugiego ucha po chwili).

A w próżni? Cóż, tam nie ma żadnych cząsteczek które mogłyby przekazać falę. To znaczy może są, w ilości 2-3 cząsteczek na centymetr sześcienny przestrzeni, ale to zbyt mało aby pozwolić na rozchodzenie się dźwięków. W próżni nic nie da się usłyszeć, w związku z czym nie da się usłyszeć tam dźwięków. Artykuł Zakrywców jest zatem bzdurą. Skąd wobec tego dźwięki z nagrania?
Dane użyte w nagraniu pochodzą z przyrządu do badania fal plazmowych. Plazma to naładowane cząsteczki, a więc jony i wolne elektrony. Ich znacznie rozproszenie w próżni powoduje, że nie rekombinują ze sobą tak szybko (nie łączą się w obojętne atomy) i mogą pozostawać w takim stanie dosyć długo. Cząstki naładowane, zgodnie z prawami elektrostatyki, ulegają ruchowi w polu magnetycznym. Efektem takich ruchów jest choćby zorza polarna - rozproszona plazma z wiatru słonecznego wpada w ziemskie pole magnetyczne, zaś jony ulegają odchyleniu; poruszając się wzdłuż linii ziemskiego pola wpadają w atmosferę na wysokości biegunów, tworząc zorze.

Bardzo podobna sytuacja zachodzi gdy cząstki silnie rozproszonej plazmy międzygwiezdnej, wpadają w pole magnetyczne Słońca. Na granicy z polem powstaje lokalne zagęszczenie plazmy, zaś jej cząstki zostają odchylone. Właśnie w tym miejscu znalazł się Voyager.
Jego przyrząd badał drgania cząstek plazmy a konkretnie elektronów, wywołane zmianami zagęszczenia. Wprawdzie jest ich tam bardzo mało - rzędu jednego elektronu na centymetr sześcienny - ale pędzą na tyle szybko że w każdej sekundzie do instrumentu wpada ich dosyć dużo, przy czym zmienne natężenie pól magnetycznych, słonecznego i kosmicznego - powoduje że plazma dociera do detektorów falami. Można te fale przedstawić jako dźwięki, konwertując dane o częstości na częstotliwość dźwięku. Nagranie powstało właśnie w ten sposób.
Wykres pokazuje z jaką amplitudą (kolory) i jaką częstotliwością (oś pionowa) fale plazmy docierały do detektora. Mamy tu dwa zgrupowania sygnałów, o coraz większej częstotliwości. Większa częstość fal plazmy przelicza się na wzrost ogólnego zagęszczenia docierających cząstek. Zauważmy jednak, że wedle wykresu jest to zmiana z 0,05 na 0,1 cząstki na centymetr sześcienny. To wciąż jest próżnia. Gdy Voyager pokazał że opuścił obszar małej gęstości (heliosfera) i zmiennej (heliopauza) a dostał się w obszar nieco większej i stałej gęstości, można było uznać że opuścił heliosferę a tym samym też Układ Słoneczny.

Nagranie to nie są zatem dźwięki, lecz pewne drgania które na dźwięki przekonwertowano. W podobny sposób na dźwięki można przerobić dowolny sygnał radiowy, co już zresztą było źródłem podobnych newsów. Gdy w 2001 roku sonda Voyager przelatywała obok Jowisza, zarejestrowała sygnały radiowe wysyłane przez zorze polarne tej planety. Po przekonwertowaniu na dźwięki powstało nagranie, opisywane jako "Tajemnicze odgłosy z Jowisza", możecie posłuchać tutaj.
Znam też zabawny program, zamieniający na dźwięk sygnały rejestrowane techniką MNR, czyli magnetycznego rezonansu związków chemicznych. "Odgłosy" cząsteczek brzmią jak dzwony. Kiedyś słyszałem nagranie w którym dźwiękiem oddano zmiany funkcji falowej orbitala atomu wzbudzonego. Jacob Kierkegaard nagrał całą płytę w której dźwiękiem oddał zmiany radioaktywności rejestrowane przez czujniki elektrowni atomowej. Wszystko można przedstawić jako dźwięk. Ale nie wszystko jest dźwiękiem...

niedziela, 9 września 2012

Bat na pismaków

Jak zwykle gdy w świecie dzieje się coś ciekawego, media przekręcają fakty jak się tylko da, aby je sprzedać. Coś takiego obserwujemy teraz, na przykładzie artykułu o zmianach na słońcu. Na początek niepokojący tytuł "Słoneczny bat oderwał się od Słońca. Co grozi ziemi?" sugerujący że coś grozi. Następnie artykuł sformułowany w bardzo pokrętny sposób:

NASA zaprezentowała nagranie wideo, na którym widać długi na około 800 tysięcy kilometrów "słoneczny bat", który oderwał się od powierzchni Słońca. Powstałe w ten sposób promieniowanie dotarło na Ziemię, wywołując umiarkowaną burzę magnetyczną w Ameryce Północnej.
Zdjęcia zostały wykonane przez sondę Obserwatorium Dynamiki Słonecznej NASA. "Słoneczny bat" ma kształt łuku. - Pod koniec nagrania widać jak ta "nić" częściowo oderwała się, ale jej długość i kształt nie uległy zmianie – podkreślili naukowcy z NASA. Mocno zakotwiczone w Słońcu "promienie" utworzyły swojego rodzaju "koronę"; teoretycznie, może ona utrzymywać się nawet przez kilka miesięcy.

- Jeśli chodzi o gwałtowne zjawiska związane z aktywnością słoneczną, to ponad wszelką wątpliwość wiemy, że wielokrotnie zdarzały się one od stuleci i wzrost aktywności notowany obecnie nie jest raczej niczym niezwykłym - uspokaja doktor Wojciech Borczyk z Instytutu Obserwatorium Astronomicznego UAM.
  Burze magnetyczne, tak jak ta ostatnia w Ameryce Północnej, to rezultat burz słonecznych. Zaburzenia są wywoływane przez koronalne wyrzuty masy ze Słońca, gdy chmury plazmy trafiają do przestrzeni kosmicznej. Do zjawiska burz słonecznych dochodzi w wyniku interakcji zwiększonego strumienia naładowanych cząstek wiatru słonecznego z magnetosferą ziemską – tłumaczy dr Borczyk. Dociera on do Ziemi przeważnie kilkadziesiąt godzin po rozbłysku.
Burza magnetyczna może doprowadzić do zakłóceń w infrastrukturze komunikacyjnej na Ziemi, a także do zerwania łączności z satelitami. Dr Borczyk wyjaśnia, że sam strumień cząstek nie stanowi bezpośredniego zagrożenia dla organizmów żywych na powierzchni Ziemi, bo jest dość skutecznie zatrzymywany przez magnetosferę i atmosferę ziemską. Szybkie zmiany natężenia pola magnetycznego mogą jednak powodować np. indukowanie prądu elektrycznego w naziemnych liniach przesyłowych (energetycznych, telefonicznych) i wpływać szkodliwie na działanie urządzeń elektronicznych; zmiany w parametrach jonosfery mają też wpływ na łączność radiową. Innym "skutkiem ubocznym" burz magnetycznych jest zwiększenie zasięgu i intensywności występowania zórz polarnych.
Dr Borczyk zwraca także uwagę, że wysokoenergetyczne cząstki wiatru słonecznego mogą stanowić bezpośrednie zagrożenie zdrowia, a nawet życia przebywających w kosmosie (i pozbawionych ochrony atmosfery) astronautów, oraz szkodliwie wpływać na funkcjonowanie elektroniki na pokładach sztucznych satelitów Ziemi.
Czy możemy przygotować się na wystąpienie burz słonecznych? - Jeśli chodzi o sposoby zabezpieczenia się przed skutkami wzmożonej aktywności słonecznej, to zbyt wiele zrobić niestety nie możemy, bo raczej trudno sobie wyobrazić np. "profilaktyczne" odłączenie całego kraju od prądu na kilka godzin – zauważa naukowiec z UAM. Jak dodaje, przewidywanie tzw. "pogody słonecznej" jest jeszcze trudniejsze, niż przewidywanie pogody na powierzchni Ziemi, bo"zjawiska te mają charakter losowy"

Zasadniczo artykuł informuje o jakiejś burzy słonecznej i o zagrożeniach jakie może ona nieść. Natomiast to że strumień wiatru słonecznego z efektownego wyrzutu dotarł na ziemię 5 września, a więc już jesteśmy po fakcie, zostało słabo podkreślone. Wystarczy przeoczyć uspokajające zdanie a w głowie pozostanie informacja, że słońce wyrzuciło "bat" w kierunku ziemi, który niesie zagrożenie. I tak się ludziom w głowach miesza. A o co właściwie chodziło?

Aktywność słońca jest wynikiem splotu prostych zjawisk elektrycznych i magnetycznych. Wszystko zaczyna się od procesów zachodzących w jądrze - tam pod wpływem ekstremalnie wysokiej temperatury i ciśnienia, atomy wodoru zbliżają się do siebie na tyle mocno, aby doszło do fuzji ich jąder. Po sklejeniu się czterech jąder wodoru, i zamianie dwóch z nich na neutrony, otrzymujemy jądro helu. Jednak masa takiego jądra wskutek tworzenia się powiązań między nukleonami, jest nieco mniejsza niż masa czterech jąder wodoru. Zgodnie ze sławnym wzorem Einsteina, ubytek masy jest zamianą jej części na energię. W przypadku tej reakcji ilość tej energii jest ogromna, i wynosi 26,7 MeV na każde cztery łączone protony. To dużo? Przeliczmy:
Jeden mega elektronowolt, to 1,602 × 10-19  dżuli, załóżmy jednak, że przereaguje ze sobą 4 mole atomów wodoru, czyli niespełna 4 gramy. Mol to 6,02 × 1023 atomów (liczba z 23 zerami), a więc przemnóżmy : 26,7 X 1,602 × 10-19 X 6,02 × 1023 dżuli = 2,57 X 106 dżuli. Całkowite spalenie czystego kilograma węgla daje nam 33,2 MJ czyli 3,32 X 107 J. Zatem z 4 gramów wodoru otrzymujemy tyle energii co z 0,77 kg węgla, zaś z kilograma wodoru otrzymalibyśmy tyle energii co z 1,9 tony węgla. Zatem jest to duża energia.

Wytwarzanie tej energii następuje w stosunkowo niedużej sferze wewnątrz słońca, teraz więc musi się ona wydostać na zewnątrz, poprzez zagęszczony gaz stanowiący resztę masy gwiazdy, co odbywa się poprzez konwekcję - rozgrzany gaz formuje się w strumienie, wypływające nad chłodniejsze masy, warstwa po warstwie. Może to być zaskakujące, ale gęstość materii wewnątrz słońca i konieczność głównie konwekcyjnego transportu energii sprawia, że światło powstające w jądrze dociera do powierzchni dopiero po kilkunastu tysiącach lat. Materia wewnątrz słońca jest nie tylko rozgrzana ale też w dużym stopniu zjonizowana, składając się z obdartych z elektronów jąder atomowych, wolnych elektronów, protonów, neutronów - w sumie więc jest to bardziej plazma. W tych ekstremalnych warunkach mogą pojawiać się tam takie jony, jak kation żelaza siedemnastokrotnie zjonizowanego.
Zgodnie z klasycznymi prawami fizyki, poruszająca się cząstka naładowana generuje pole magnetyczne, toteż wznoszenie się wielu strumieni naładowanej plazmy, często skręcającej się w pionowe wiry, prowadzi do wytworzenia pola magnetycznego słońca. Jedne strumienie wznoszą się, inne opadają, jedne kręcą się w prawo, inne w lewo, mamy zatem jak gdyby wiele magnesów o różnie ustawionym polu. Wypadkową tych różnych pol jest pole o określonej biegunowości, tak jak na ziemi. Teraz zaczynają zachodzić zjawiska odwrotne - jeśli ruch ładunku wywołuje postanie pola, to pole może wywoływać ruch ładunku.
Fizyka traktuje gazy jako bardzo rzadkie ciecze, a tym przypadku do naszej plazmy mają zastosowanie te same prawa, które dotyczą zjawisk zachodzących w przewodzącej cieczy umieszczonej w polu elektrycznym lub magnetycznym, opisywane przez magnetohydrodynamikę. Przewodząca ciecz - na przykład plazma, może poruszać się pod wpływem pola magnetycznego, zarazem jednak pole może zmieniać swój kształt pod wpływem ruchu plazmy będąc "wmrożonym".
Słońce obraca się wokół swej osi z prędkością średnio 1 obrót na 33 dni, jednak tak jak to jest w przypadku gazowych olbrzymów jego zewnętrzne warstwy nie poruszają się równomiernie. Atmosfera Jowisza składa się z wyraźnych pasów o rożnej prędkości ruchu, analogicznie zresztą jest na Ziemi - na równiku nieustannie wieją pasaty, osiągające w stratosferze wielkie prędkości. W przypadku Słońca przyrównikowe strumienie w otoczce wykonują pełny obieg w ciągu 25 a przy biegunach w ciągu 36 dni. Jeśli więc linie pola magnetycznego "wmrożone" w plazmę poruszają się wraz z nią, ta zaś porusza się z różnymi prędkościami, to w efekcie musi zachodzić ich bardzo silna deformacja. Zostają dosłownie nawinięte na słońce jak na szpulkę:

Strumienie plazmowo-magnetyczne zostają mocno napięte i powstają na nich pętelki. Gdy część pętli wydostanie się nad powierzchnię słońca, wraz z polem porwana zostaje plazma tworząc łuk protoplazmatyczny, sięgający nieraz setek kilometrów nad powierzchnię. To wynoszenie pętli przybiera nieraz dosyć gwałtowną postać. Ponieważ w wyniku pewnych efektów magnetycznych gęstość a więc i temperatura plazmy w strumieniu jest niższa niż temperatura powierzchni słońca, miejsca gdzie pętla przebija powierzchnię są ciemne - nazywamy je plamami słonecznymi. Zarazem natężenie pola słabnie wraz z oddaleniem się od powierzchni Słońca, w efekcie plazma, przyspieszona do dużej prędkości, może zostać nagle "puszczona wolno" ulatując w przestrzeń jako fala naładowanych, bardzo prędkich cząsteczek.

Równocześnie pole magnetyczne próbuje powrócić do stanu pierwotnego, wywołując coraz częstsze zaburzenia, coraz większą ilość plam i wyrzutów materii, doprowadzając wreszcie do stanu biegunowości odwrotnej, wynikłej z przesunięcia części strumieni plazmy, i odwrócenia pola wypadkowego. Przebiegunowanie słońca powtarza się co 11 lat nie wywołując zmiany kierunku obrotu - co zadaje kłam tezom, że tak się koniecznie musi dziać przy zmianie kierunku pola.

Co zaś nastąpiło na słońcu ostatnio? Słońce wyrzuciło wyjątkowo efektowną pretuberancję, która bardzo powoli rozrzedzała się, zachowując w przestrzeni łukowaty kształt. Miało to miejsce 13 sierpnia.
Tymczasem media zastanawiały się jak to sprzedać. Najpierw informacja pojawiała się w działach ciekawostek, jednak ostatnio redaktorzy poczytali o niebezpiecznych skutkach burz słonecznych i uznali ze można dać to jeszcze raz, tym razem w alarmistycznym tonie, starając się nie uwydatniać informacji, że ta groźna burza w związku z opisywanym wyrzutem już nie zajdzie, bo skończyło się na zorzach polarnych kilka dni temu (w Polsce nie widoczne).

Kwestia słońca i zjawisk z nim związanych jest zresztą bardzo często przekręcana w sensacyjno-apokaliptycznym tonie. Na przykład sprawa z zeszłego tygodnia - "pęknięcie na słońcu" mające świadczyć o niestabilności. W rzeczywistości jest to łuk plazmy (filament) zawieszony nad powierzchnią przez pole magnetyczne. Ponieważ łuk jest chłodniejszy niż powierzchnia pod nim, jest też ciemniejszy i z zastosowaniem odpowiednich filtrów dawało się go zobaczyć. Niewykluczone że część z tego łuku oderwała się pod postacią wyżej opisanego "słonecznego bicza".

Parę miesięcy temu o czymś szczególnym miał świadczyć wał zagęszczonej korony zajmujący pół słońca. Z przejrzenia starych zdjęć wynika, że o to nie jest niczym nadzwyczajnym. Niedawno pojawiło się jeszcze coś.

Niejaki Nassim Haramein, zajmujący się ezoteryką, ufologią i pseudonauką spod znaku Świętej Geometrii. Jego działalność ogranicza się do filmów wrzucanych na Youtube i artykułów, często podaje się za fizyka, ale podstawy dla tych twierdzeń wydają się wątpliwe. Niedawno ogłosił, że podczas wyprawy archeologicznej w Ameryce Południowej odkryto artefakty dowodzące kontaktów z UFO w starożytności. Kilka ceramicznych plakietek ma przedstawiać statki kosmiczne, pilotów w skafandrach kosmicznych i "Gwiezdne Wrota" przez które UFO przybywa z innego wymiaru. Wrota te mają mieć kształt trójkąta i znajdować się na słońcu. Byłby to tylko taki sobie ładny mit, ale kilka miesięcy temu na słońcu pojawił się twór mający jak mówi Nassim, trójkątny kształt.

Taki wygląd struktury ma być unikatowy  dowodzić prawdziwości jego tezy oraz wskazywać że kosmici już przygotowują się do tego aby nas odwiedzić w grudniu (a potem jebudu!).
Te struktury to dziury koronalne. Nie są one właściwie dziurami a tylko regionami w których korona słoneczna jest bardziej rozrzedzona a linie pola magnetycznego mają postać prostą. Powstają na obszarach pomiędzy pętlami łukowatych pól, toteż zależnie od układu plam mogą mieć najrozmaitsze kształty. Na przykład kiedyś ułożyły się w kształt kogucika:
Innym razem była z grubsza prostokątna:
dziesięć lat temu przypominała półwysep apeniński:
albo króliczka:
a nawet twarz Che Guevary ze słynnego wizerunku:
Skoro zaś różnorodność kształtów jest taka duża, to trójkąt też jest możliwy, a jego pojawienie się niczego nie dowodzi.




poniedziałek, 30 lipca 2012

Woda z topniejących lodowców spływa do mózgów...

Jednym z ostatnich "naukowych" newsów jest wiadomość, że coś nie dobrego stało się w lodowcami na Grenlandii - natomiast co do tego co konkretnie, to całkiem niewinna informacja zdążyła w ciągu jednego dnia przejść ciekawą ewolucję. O ile nad ranem Odkrywcy informowali jeszcze że:
Niespotykany proces topnienia pokrywy lodowej na Grenlandii zarejestrowały w ciągu kilku dni lipca satelity NASA. Lód na praktycznie całej wyspie w niezwykle dużym stopniu uległ topnieniu – podała na swojej stronie amerykańska agencja kosmiczna. Takie zjawisko jest bardzo rzadko spotykane. Co mogło je wywołać?

W lecie średnio około połowy powierzchni lądolodu topnieje w sposób naturalny. Jednak tegoroczny poziom topnienia lodu drastycznie się zwiększył. Zgodnie z danymi satelitarnymi około 97 proc. powierzchni pokrywy lodowej w połowie lipca uległo powierzchniowemu topnieniu. Badacze nie wiedzą jeszcze, czy to zjawisko wpłynie na końcową letnią utratę lodu i czy podniesie się w związku z tym poziom mórz.

O tyle teraz Onet.pl pisze:
Niemal cała pokrywa lodowa Grenlandii stopniała. NASA była tak zaszokowana tym widokiem, że myśleli, że popełnili błąd. Pokrywa lodowa Grenlandii co roku trochę topnieje, ale w tym roku stopniała prawie zupełnie i było to zupełnie zaskakujące.
Można z tego tekstu zrozumieć, że gruba na ponad trzy kilometry pokrywa lodowa Grenlandii, stopniała całkowicie w kilka dni, co jest oczywistą bzdurą. W czym natomiast rzecz?

Lodowiec, zasadniczo jest wielką kupą śniegu, który tak się swoją masą sprasował, że przeobraził się w lód i zaczął spływać w dół od miejsca w którym się akumulował. Lód bowiem, choć wydaje się bardzo twardy, zmienia swe właściwości pod wpływem bardzo wysokich ciśnień, ulegając "płynięciu" i zachowując się troszeczkę jak bryła miękkiego metalu. Poddany naciskowi powoli ale jednak odkształci się. W podobny sposób zachowuje się sól kamienna - sprasowana przez kilometry skał zostaje wyciśnięta w górę w miejscu osłabienia lub tektonicznej nieciągłości warstw, tworząc "buławę" nazywaną wysadem, sięgającą nieraz bardzo płytko. Wysad w Wapnie zaczynał się tylko 50 metrów pod powierzchnią.
Jeśli więc w miejscu gdzie gromadzi się śnieg, zwykle górskiej kotlinie, utworzy się go odpowiednio gruba warstwa, zmiękczone warstwy spodnie zostaną wypchnięte gdzie tylko mogą, na przykład do leżącej poniżej doliny. Z wyciśniętego lodu tworzy się jęzor, płynący przez dolinę dzięki popychaniu przez kolejne partie akumulowanego materiału, oraz dzięki lekkiemu nadtapianiu w spodnich warstwach, co tworzy wodno-błotny smar.
Jeśli chodzi o akumulację i topnienie, to lodowiec można podzielić na dwa obszary - pola firnowe i obszary ablacji. Na tych pierwszych spada więcej śniegu niż topnieje go w okresie ciepłym. To tu przyrasta ilość lodu i stąd ruszają lodowce. Drugi, leżący niżej obszar, to ten gdzie więcej lodu topnieje co roku niż spada. Granica miedzy tymi obszarami, wyznaczającą wysokość powyżej której spadły śnieg będzie się utrzymywał, to granicy wiecznego śniegu, której przebieg zależy od warunków lokalnych, szerokości geograficznej i ilości opadów. To chyba zrozumiałe.

W przypadku Grenlandii wysokość granicy wiecznego śniegu wynosi około 1000-500 metrów nad morze, ponieważ zaś większość lądolodu leży powyżej tej wysokości, to i większość jego powierzchni stanowią pola firnowe. W normalnej zatem sytuacji lodowce topnieją silnie na obrzeżach, na części pól firnowych topnieją słabo, na tyle mało, że nie przekraczają ilości spadłej podczas zimy, a na części powierzchni, w głębi kontynentu, śnieg praktycznie nie topnieje, najwyżej staje się wilgotny i po nocnym przemrożeniu zbija się w twardy firn, od którego obszary te wzięły nazwę.
Wiedząc to wszystko, łatwo możemy zinterpretować doniesienia - dotychczas obszar objęty topnieniem obejmował tylko 40% powierzchni Grenlandii, jednak masa bardzo ciepłego powietrza, jaka przez kilka dni oddziaływała na tamte tereny spowodowała, że na większości powierzchni stało się wykrywalne powierzchniowe topnienie. Stan ten minął a i tak dotyczył tylko cienkich warstw zewnętrznych. Nie ma mowy o "całkowitym stopieniu pokrywy lodowej" jak to idiotycznie piszą media.
Tak wyglądałaby Grenlandia bez lodowców

Odniosę się też może do ostatnich anomalii pogodowych w naszym kraju, o których piszą u nas media. Co jest przyczyną, że pojawiają się obecnie zjawiska, jakich nigdy nie było? Krótka pamięć. Cały ten blog dowodzi, że tego typu zjawiska nie są u nas żadną nowością, może jedynie dawniej nie było telewizji na okrągło zalewającej nas tymi samymi, wciąż powtarzanymi zdjęciami, filmami i komentarzami, co współcześnie sprzyja rozwijaniu atmosfery zagrożenia. Tak więc nie przejmujcie się za bardzo co tam piszą w gazetach - czasem piszą nie zbyt mądrze.

czwartek, 12 lipca 2012

I gdzie ta Nibiru?

Jak wszyscy wiedzą za kilka miesięcy ma być Koniec Świata. Znowu, bo w roku 2000 się nie udało. Jak natomiast się to odbędzie dokładnie nie wiadomo, wszyscy jednak wiążą to w jakiś sposób z planetą Nibiru, jak dotąd nie odkrytą przez astronomów, która przybliża się ku nam z kosmosu. Czasem pisze się o skalistej planecie większej od Ziemi, czasem o gazowym olbrzymie wielkości Jowisza, kiedy indziej o komecie albo roju asteroid.
Oczywiście wielu zarzuca astronomom że ją odkryli, tylko to ukrywają, jednak im bliżej do dnia zerowego tym bardziej jasne się dla ludzi staje, że obiekt ten powinien był już dawno widoczny. I to gołym okiem. Toteż pojawiały się i pojawiają się wciąż kolejne wyjaśnienia mające tłumaczyć dlaczego tak się nie dzieje, a jeśli zebrać je do kupy, wychodzi nam obraz co najmniej osobliwy:


Za Słońcem
Najpopularniejszym twierdzeniem jest to, że Nibiru nadlatuje od strony Słońca, które jest tak jasne że uniemożliwia obserwacje. Po raz pierwszy takie głosy pojawiły się niedługo po roku 2000 gdy obecna koncepcja zdobywała popularność i były uzasadniane jeszcze dosyć rozsądnie. Otóż nasza tajemnicza planeta ma nadlatywać od strony gwiazdozbioru Oriona, leżącego tuż pod ekliptyką - pozorną drogą Słońca na tle gwiazd. Miała być w zasięgu wzroku na kilka miesięcy przed grudniem, w miesiącach letnich. Zimą Orion jest bardzo dobrze widoczny nocą, bo Słońce znajduje się po przeciwnej stronie nieba, w Strzelcu, natomiast latem słońce przesuwa się na tle gwiazdozbiorów Byka i Bliźniąt, zatem Orion wypada wówczas po dziennej stronie nieba. Jeśli zatem wówczas - a więc właściwie teraz - Nibiru miała być już widoczna, to w jej obserwacjach przeszkadzałoby Słońce, koło którego by się znalazła.
Jakoś tak jednak tłumaczenie dotyczące zdarzeń na kilka miesięcy przed Końcem, zaczęło być wykorzystywane ładnych parę lat wcześniej, zaś dowodem stały się zdjęcia i filmy wykonywane w stronę słońca. Przykłady:
Jak łatwo się domyśleć, gdy skierujemy obiektyw wprost na słońce tworzą się odbicia w układzie optycznym aparatu, czasem zabarwione na czerwono lub niebiesko od powłoczki mającej wygaszać refleksy. Najładniejsze refleksy wychodzą gdy zdjęcie lub film jest robione przez szybę. Po prostu część światła odbija się od soczewki, potem od szyby i wraca pod nieco innym kątem. Podobne powstają między soczewkami a w teleobiektywach mogą powstać w samej soczewce, jeśli jest grubsza:

W dodatku tło na jakim znajduje się słońce nieustannie się zmienia. To by było bardzo dziwne aby od kilku lat bardzo odległy obiekt zawsze był koło słońca. Chyba że ma orbitę wewnątrz orbity Merkurego ale w związku z tym nie mógł by być niezauważony. Miłośnicy tej koncepcji skrupulatnie przeglądają zdjęcia z SOHO i odnotowują wszelkie zakłócenia i artefakty przetwarzania obrazu, uznając że coś tam jest.

Na Antarktydzie
Drugą koncepcją, która zdobyła popularność, pokazując tym samym kiepski stan szkolnictwa, jest ta że Nibiru nie widać z całej Ziemi. Płaszczyzna jej orbity miała bowiem być tak przekrzywiona względem ekliptyki, że przybliżając się znajduje się ciągle pod Ziemią, tuż nad południowym biegunem, a więc Antarktydą, i niestety da się ją zaobserwować tylko z najbardziej bliskich biegunowi skrawków lądu. A że tam mało kto mieszka, to nikt jej na razie nie widział.
Co to ma do szkoły? A no to, że na lekcjach fizyki bądź geografii nie omawia się astronomii za dokładnie i nie przypominam sobie aby omawiano tak widoczność obiektów astronomicznych na ziemi, gdyby jednak to zrobiono, każdy kto jeszcze coś z tamtych czasów pamięta powinien domyśleć się, że powyższe twierdzenia są bzdurą. Odległy obiekt jest widoczny na ziemi tak długo, jak długo nie schowa się za horyzontem, dzieje się to wtedy gdy linia łącząca go i obserwatora stanie się styczna do powierzchni kuli ziemskiej. Gdyby obiekt był tak daleko, że linie graniczne z obu stron byłyby praktycznie równoległe, wówczas musiałby być widoczny praktycznie na całej półkuli. I bliżej się będzie znajdował i im większy kąt będą tworzyły skrajne linie widoczności, tym mniejszy będzie obszar kuli z którego będziemy mogli go zobaczyć:
Na tym rysunku pokazuję jak by to wyglądało dla obiektu mniejszego od ziemi. Gdyby Nibiru była kilkukrotnie większa jak to się postuluje, obszar widoczności mógłby być nawet większy niż półkula dla większego zbliżenia.
Dla lepszego zrozumienia przeanalizujmy to sobie dla gwiazdy polarnej. Gdy stoimy na biegunie północnym, oczywiście zimą bo wtedy jest noc, gwiazda polarna jest nad nami, w zenicie. Gdy zaczniemy się oddalać od bieguna, gwiazda zacznie oddalać się od zenitu i przybliżać do horyzontu. Jeśli przyjedziemy do Polski gwiazda będzie widoczna na wysokości ok. 51-53 stopni kątowych nad północny horyzont, mimo że znajdziemy się kilkaset kilometrów od bieguna. Gdy pojedziemy do Włoch gwiazda obniży się ale będzie widoczna. W Kairze także choć znajdzie się już bardzo nisko. Teoretycznie na stałe schowa się za horyzont gdy miniemy równik.
Gdyby Nibiru miała pojawić się dokładnie nad biegunem południowym, na tle gwiazdozbioru Oktantu, to znajdując się w odległości wielokrotnie przekraczającej promień Ziemi byłaby widoczna z Antarktydy, Ameryki Południowej, Austalii, połowy Afryki, Nowej Zelandii i licznych wysepek.

Za Marsem albo Jowiszem
Kolejnym pomysłem było twierdzenie, że Nibiru jest już blisko, ale schowała się za jakimś innym obiektem. Gdy Mars znalazł się w opozycji, mówiono że znajduje się za nim, gdy na niebo wstąpił Jowisz, to on miał przesłaniać nam tą planetę. Nie trudno się domyślić że zsynchronizowanie ruchu jakiejś bardzo odległej planety z tą bardzo bliską, tak aby ciągle była przesłaniana, jest okropnie mało prawdopodobne.


Leci zygzakiem
Najzabawniejsze wyjaśnienie pojawiło się na jednej z sesji Projektu Cheops

EN-KI:
Planeta owa nie leci po swojej orbicie, co już o tym wiesz.

RAFAŁ:
Tak.

EN-KI: 
Czyli zmienia kierunki niczym piłka, przeskakuje z orbit... z danego kursu na kurs [w kierunku] danej planety. Czyli leci zygzakiem. I tym zygzakiem będzie się kierowała w stronę Słońca. Czyli pod takim kątem.
W jednej z kolejnych sesji ten tor miał być wytłumaczeniem dlaczego jej nie wykryto - gdy astronomowie nastawią swoje teleskopy na punkt gdzie Nibiru ma być, to ona się im złośliwie przesunie w inne miejsce, bo leci zygzakiem.

Jest jeszcze daleko...
No i na koniec ostatnia deska ratunku - nie jest widoczna bo jest bardzo daleko. Tylko jak daleko?
Znalazłem taki ciekawy program obliczeniowy, który na podstawie założonego albedo, czyli zdolności odbijania światła i jasności absolutnej - a więc jasności z odległości 1 JA, wylicza średnicę asteroidy. Przyjąłem więc albedo 0,15, co oznacza że obiekt odbija 15% padającego światła - zbliżone ma asfalt. Następnie powiększałem jasność absolutną dopóki nie uzyskałem wyliczonej średnicy równej 5 średnicom ziemskim (12 tyś. km*5= 60 tyś. km) a więc większy od Neptuna, wyszło mi, że jasność absolutna, w odległości równej dystansowi między Słońcem a Ziemią, wyniosłaby -6,2 M. To dużo? To znacznie więcej niż jasność Wenus (-4,4 M) zatem taki obiekt byłby widoczny w dzień.
Znając absolutną wielkość można policzyć jaka byłaby jasność obserwowalna w różnych odległościach, korzystając z prawa odwrotności kwadratów (ponieważ pole przekroju wiązki promieni wzrasta wraz z kwadratem odległości, jasność obserwowalna spada odwrotnie proporcjonalnie), znalazłem taki ładny wzór liczący wielkość wizualną dla znanych odległości od Ziemi i Słońca:

(r) to odległość od Ziemi,  (a) od Słońca, (X) to kąt fazowy, dla uproszczenia przyjmuję kąt 0 (w opozycji). Wsadźmy to w Exel i zobaczmy jaka wychodzi jasność dla różnych odległości od Ziemi.
Gdyby nasza modelowa Nibiru znalazła się w takiej odległości od nas jak Mars w opozycji (0,5 JA od Ziemi i 1,5 JA od Słońca) miałby jasność obserwowalną -6,8 magn. i byłby bardzo łatwo zauważalny
- w pasie planetoid (2,77 JA od Słońca) - -2,7 magn (tyle co Syriusz)
- koło Jowisza (5,2 JA) 0,8 magn. nieco mniej od Wegi
- koło Saturna (9,5 JA) 3,33 magn nieco mniej niż Pherkad
- Koło Urana (19,6 JA) 6,6 magn na granicy widoczności gołym okiem, dobrze widoczna przez lornetkę
- Koło Neptuna (30 JA) 8,49 magn - poza zasięgiem zwykłej lornetki, dostępna w lunetach powyżej 60 mm
- Koło Plutona (39 JA)  9,65 magn. - dostępne w lunetach ok. 80 mm

Czyli teoretycznie gdyby była na skraju układu słonecznego to mógłbym obserwować ją w swoim teleskopie, zaś koło Urana byłaby już widoczna gołym okiem. Aby stamtąd do nas nadlecieć musiałaby mieć niesamowitą prędkość, jakiej nie osiągają nawet komety i na dobrą sprawę nie da się podać powodów, dla których miałaby być tak rozpędzona.

Na postawie doniesień medialnych można próbować wyznaczyć orbitę Nibiru w ostatnich latach:

doprawdy osobliwa...

czwartek, 17 maja 2012

Diabeł głową nakrył...

Zakrywcy znów wsławiają się jako mistrzowie naukowego wciskania kitu. I znów rzecz zahacza o astronomię, i znów też pewne rzeczy przez nich opisane, miały miejsce całkiem inaczej:
Algol to jeden z najbardziej niezwykłych układów gwiezdnych znajdujący się w konstelacji Perseusza. Astronomowie byli pewni, że w jego skład wchodzą dwie gwiazdy, jednak najnowsze badania pokazują, że znajduje się tam jeszcze jeden obiekt. Potwierdzają to również zapiski starożytnych Egipcjan.

Układ ten swoją nazwę otrzymał od arabskich słów Al Ra’s al Ghul, oznaczających Głowę Diabła. W astronomii znany jest również jak Beta Persei. Oddalony jest od Ziemi o 93 lata świetlne. W gwiazdozbiorze Perseusza symbolizuje odciętą głowę mitycznej Meduzy, którą bohater przytroczył sobie do paska. Dotychczas uważano, że Algol został odkryty w 1783 roku przez Anglika Johna Goodricke’a. Ten astronom-amator zauważył, że Głowa Diabła przygasa na parę godzin co 2,87 dnia i na tej podstawie wysnuł wniosek, że nie jest to pojedyncza gwiazda, lecz dwie gwiazdy krążące wokół środka masy układu.

Fińscy archeolodzy odkryli jednak, ze Algol był znany już w starożytności. Wspomniany został w Kalendarzu Kairskim, który Egipcjanie stworzyli około 3200 lat temu. Co ciekawe, nie tylko zadawali sobie sprawę z istnienia Głowy Diabła, ale również wyliczyli, że jest to układ kilku gwiazd krążących wokół siebie. To odkrycie jest kolejnym dowodem świadczącym o geniuszu astronomicznym starożytnych Egipcjan.
W zapiskach znaleziono również informację, że system przygasał co 2,85 dnia. Początkowo uznano to za niewielki błąd w obliczeniach, najnowsze badania pokazały jednak, że Egipcjanie się nie pomylili.
Astronomowie, Otto Struve i Jorge Sahade, wykazali, że w skład Głowy Diabła wchodzą aż trzy gwiazdy. Nazwano je Algol A, Algol B i Algol C. Ta ostatnia znajduje się pomiędzy dwiema pozostałymi krążącymi wokół środka masy układu. Obecność trzeciego obiektu powoduje ciągłe stopniowe zmniejszanie się prędkości z jaką krążą gwiazdy. To właśnie dlatego w starożytności zmiana jasności układu zachodziła nieco częściej.*

I co tu jest nie tak? Z artykułu można zrozumieć iż starożytni Egipcjanie wykryli że gwiazda Algol jest potrójna, że nie była znana astronomom aż do XVIII wieku kiedy to została odkryta i dopiero niedawno badania Struve'a i Shadego potwierdziły zapiski Egipcjan.

A teraz pomyślcie - jeśli nazwa gwiazdy pochodzi z języka arabskiego i odnosi się do położenia w greckiej konstelacji Perseusza, gdzie odpowiadała głowie Meduzy, to chyba musieli ją znać starożytni Grecy i średniowieczni Arabowie? Autor artykułu bardzo sprytnie "zapomniał" o tym napisać, bo mało kto pamięta, że arabskie nazwy większości gwiazd to zasługa średniowiecznego tłumaczenia starożytnego Almagestu Ptolomeusza.
Ptolomeusz Klaudiusz żył ok. 100-168 r.n.e. i jego dzieło matematyczno-astronomiczne stanowiło w istocie kompendium całej starożytnej wiedzy i poglądów o świecie i wszechświecie. Niestety po upadku Rzymu jego dzieła nie przedostały się do Europy z powodu różnych zawirowań historycznych. Były jednak dobrze znane w krajach arabskich stając się powodem bardzo wysokiego poziomu ówczesnej astronomii, zahamowanego dopiero w połowie średniowiecza z przyczyn religijnych.
Do Europy Almagest trafił zatem w tłumaczeniu na arabski. Podczas tłumaczenia na łacinę wiele nazw pozostawiono bez zmian, najwyżej dostosowując je do składni łacińskiej. Na przykład Deneb to bardzo często występująca nazwa oznaczająca "ogon"; gwiazdy o tej nazwie znajdują się w Łabędziu, Delfinie czy Skorpionie.


W greckiej mitologii Perseusz był jednym z herosów, syn Zeusa i Danae, której bóg ten objawił się pod postacią "złotego deszczu". Jej ojciec, król na Argos - Akrizjos - dowiedział się od wyroczni że jego wnuk go zgładzi, dlatego dziecko wraz z matką zostało wsadzone do skrzyni a skrzynia wrzucona do morza. Niczym kosz z Mojżeszem, skrzynia, dzięki boskiej pomocy dopłynęła bezpiecznie do Serifos, gdzie malec rósł, rósł, mężniał aż wreszcie czuł się gotów do czynów bohaterskich, jak to ówczesnym dorosłym grekom przystało. Młodzieniec tyle się nasłuchał o wyczynach rozmaitych mężów, będących zresztą jego dalekimi krewnymi, że gdy władca wyspy ogłosił że się żeni, zapalczywie obiecał że w darze przyniesie głowę Meduzy, jednej z przeraźliwych Gorgon, zabijającej wzrokiem i posiadającej węże zamiast włosów (ciekawe jak je czesała?).
Wszyscy Bogowie, oczekujący niebywałego widowiska, pomagali mu trochę - Atena zasugerowała aby zapytał Starki o drogę, Hermes dał ostry nóż, a Starki chyba niezupełnie dobrowolnie hełm-niewidkę i skrzydlate sandały. Młodzieniec udał się zatem na zachód, aż poza Słupy Heralkesa, gdzie daleko daleko - mniej więcej na wschodnim wybrzeżu USA sądząc ze współczesnych map - miała znajdować się straszna kraina gorgon. Szczęśliwie dla niego akurat okropne siostry spały na plaży, toteż posługując się zwierciadłem, aby przypadkiem nie napotkać twardego spojrzenia, i sandałami, podleciał do Meduzy i uciął jej głowę. To obudziło jej siostry i nasz bohater musiał szybko uciekać, na szczęście z mieszaniny krwi potwora i morskiej piany powstał Pegaz, który wziął go na swój grzbiet i tak polecieli.
Po drodze zobaczył Andromedę przykutą przez ojca Cefeusza do skały, skąd zjeść ją miał potwór morski nazywany zwykle Wielorybem. Nasz bohater uratował piękne dziewczę, poślubił i pognał do domu, gdzie zastał matkę uwięzioną.
Trzeba bowiem wiedzieć że władca Sefidos zakochał się w matce Perseusza i tylko czekał aż młodzieniec poleci na drugi koniec świata z jakiegoś idiotycznego powodu, dlatego też podsycał jego heroiczną wyobraźnię chcąc pozbyć się młodzieńca z domu. Gdy popłynął na zachód zaczął przystawiać się do Danae, ta jednak odrzucała zaloty na tyle zdecydowanie, że wtrącono ją do lochu aby zmiękła. Syn uwolnił ją, przy pomocy głowy Meduzy zamienił króla w kamień i wraz z żoną osiadł jako władca sąsiedniej wysepki słusznie uważając, że przejmowanie tronu po zabitym przez siebie poprzedniku, nawet jeśli mu się należało, raczej nie wróży dobrego królowania.
Ojca zabił przypadkiem dyskiem rzuconym podczas zawodów. Ten w przebraniu wmieszał się między ubogich sądząc że przeznaczenie o nim zapomni.

Całkiem zgrabna historyjka. No i oczywiście wszystkie ważniejsze postaci tej opowieści znalazły się na niebie całkiem niedaleko siebie. Jak zaś widać na poniższej rycinie, pochodzącej z atlasu Heweliusza z 1690 roku:


Algol wypadał w miejscu głowy Meduzy, a nawet dokładniej w miejscu oka. Nie trudno się domyśleć, że zmiana jasności gwiazdy mogła być pojmowana jako luźne skojarzenie z mruganiem, stąd usytuowanie i nazwy - Algol od Ras Al Ghul co oznaczało głowę demona wedle mitologii arabskiej zjadającego ciała umarłych, w mitologii chińskiej Tseih She "stos trupów", zaś w mitach hebrajskich Rōsh ha Sāṭān czyli Głowa Diabła.
 Niestety jednak w źródłach starożytnych nie znajdujemy informacji o tym, aby jej zmienność była znana, dlatego pierwszą wzmianką jest dla nas informacja z 1667 roku w jednym z dzieł Geminiano Montanary. To zaś dlaczego tak się dzieje pozostawało zagadką przez długi czas.
Dopiero John Goodricke Jr. genialny niesłyszący astronom zasugerował w 1782 że Algol jest układem dwóch gwiazd krążących tak blisko siebie, że nie da się ich rozdzielić. Jedna gwiazda jest znacznie ciemniejsza od drugiej i krążąc co pewien czas przesłania jaśniejszą, co dla obserwatorów wygląda tak jakby Algol co 2,8 dnia osłabia swój blask o jedną wielkość gwiazdową. Jego pomysł na tyle się spodobał Królewskiemu Towarzystwu Nauki, że postanowiono przyjąć go na członka. Niestety Goodricke cztery dni później umiera na zapalenie płuc wywołane długimi zimowymi obserwacjami.

Algol dał początek kategorii gwiazd zmiennych, nazywanych algolidami lub gwiazdami typu β-persei.  Ciekawym przypadkiem jest Epsilon-Aurigae, jedna z najjaśniejszych gwiazd Woźnicy. Okres między zaćmieniami to aż 27 lat zaś zaćmienie trwa ponad rok. Ostatnie miało miejsce w latach 2009-11.

Potwierdzeniem teorii było odkrycie płytkiego zaćmienia wtórnego, gdy składnik słabszy jest zakrywany przez jaśniejszy. Ponieważ powierzchnia emitująca światło ulega wówczas zmniejszeniu, jasność układu słabnie choć zdecydowanie mniej niż przy zaćmieniu głównym.
Dokładne obserwacje pozwoliły stwierdzić, że w układzie jest jeszcze trzeci składnik. Odkrycia dokonał Otto Struve w 1957 roku.

Teraz chyba pojmujecie skalę manipulacji. Gwiazda nie tylko była znana od czasów starożytnych ale i jej zmienność była znana przed XVIII wiekiem. Trzeci składnik odkryto 55 lat temu. A Egipcjanie?
Wedle zespołu fińskich badaczy jeden z zapisów Kalendarza Kairskiego opisuje zmienność Algola, określając jej okres na 2,850 dnia. Tymczasem współcześnie wynosi on 2,867 dnia. Badacze uznali że Egipcjanie nie popełnili błędu lecz że prędkość obrotu dwóch głównych gwiazd zmalała w wyniku oddziaływania z trzecim składnikiem[2]. Jest to bardzo ciekawe odkrycie, ale sami chyba przyznacie, że opiera się na dosyć luźnych założeniach. W każdym razie byłoby to potwierdzenie znajomości zmienności tej gwiazdy już od czasów starożytnych.
A źródłem całego zamieszania był zapewne mało ścisły abstrakt, co widać po angielskich artykułach na ten temat; w każdym razie Odkrywcy powinny byli wykazać się większą dokładnością w konstruowaniu artykułów.
Już widzę jak paranormalne strony cytują artykuł jako dowód na niesamowitą wiedzę astronomiczną Starożytnych, porównując to co rzekomej cudownej wiedzy Dogonów na temat układu Syriusza.
(Dla nieobeznanych - Gwiazda Syriusz jest dla Dogonów Bogiem. Bóg ten miał towarzyszkę która miała z nim "zbliżenia" mniej więcej co 50 lat, więc gdy odkryto że Syriuszowi towarzyszy biały karzeł o okresie obiegu 50 lat, niektórzy nieodpowiedzialni ludzie uznali to za dowód nadzwyczajnej wiedzy astronomicznej tego plemiona i to najpewniej przekazanej im przez Kosmitów. Ostatecznym dowodem ma być to, że mity wspominają o drugiej towarzyszce jednak dzisiejsza nauka nie zna drugiego towarzysza Syriusza. Jeśli zatem - pytają paraarcheolodzy - Dogonowie znali gwiazdę której istnienia nauka jeszcze nie potwierdziła, to skąd ? Jak na razie dokładne obserwacje wskazują, że drugi towarzysz Syriusza nie istnieje.)
------
[1] http://odkrywcy.pl/kat,111402,title,Egipcjanie-wyjasnili-zagadke-Glowy-Diabla,wid,14487565,wiadomosc.html
[2] : L. Jetsu, S. Porceddu, J. Lyytinen, P. Kajatkari, J. Lehtinen, T. Markkanen, J. Toivari-Viitala, Did the ancient egyptians record the period of the eclipsing binary Algol - the Raging one?, Axriv.org
http://arxiv.org/abs/1204.6206

środa, 4 kwietnia 2012

Te paski na tubkach


Tubka jest bardzo wygodnym sposobem pakowania półpłynnych substancji, a więc past, klejów czy kremów. Jest to właściwie rurka z polietylenu, zgrzewana na jednym końcu, z drugiej strony zakończona "kapturkiem" z otworem zakończonym gwintem na nakrętkę. Jeśli się nie zaniedba wyciskana od końca, można z tubki wycisnąć praktycznie całą zawartość.
Co jednak zwraca uwagę, to dziwne paseczki na zgrzewach, nad nadrukowaną etykietą. Zwykle są czarne, czasem niebieskie lub zielone. Na ich temat powstało wiele teorii, ze spiskowymi włącznie, pozwólcie że zacytuję:

"Zapewne zauważyliście, że na opakowaniach kosmetyków, kremów .... znajdują się tajemnicze kolorowe paski. Jeszcze dzisiaj myślałem, że dotyczy to jakiś technicznych oznaczeń np: serii etc., otóż nic bardziej mylnego.

Czarny paseczek na tubce oznacza, że produkt to czysta chemia i nie posiada żadnych naturalnych składników.
Czerwony oznacza, że tubce znajdują się chemiczne dodatki.
Niebieski to pół na pół chemii i naturalnych składników.
Zielony pasek oznacza, że w tubce znajdują się wyłącznie naturalne składniki."[1]
niektórzy tłumaczą to jako unijne oznaczenia szkodliwości kosmetyków:
Każdy kolor tych pasków oznacza jakiej jakości jest zawartość w opakowaniu. A czym są te paski?
"Są to oznaczenia Certyfikatu Jakości ISO i bezwzględnie oznaczenie jest wymaganie dla BEZPIECZEŃSTWA stosowania produktów przez Unię Europejską w celu ochrony konsumenta."[2]
Brzmi to dosyć zabawnie, bo z jednej strony "trują nas" po kryjomu, a z drugiej wyraźnie to oznaczają, ale to jest właśnie zaleta teorii spiskowej - nawet sprzeczne fakty mogą ją wspierać.

Cały problem z tymi paskami polega na tym, że nijak nie da się znaleźć informacji o tym, czymże też są. Na pewno są na tubkach kosmetyków, ale też na tubkach klejów, past polerniczych i farb, a nawet na okrągłych aluminiowych tubach klejów i pianek izolacyjnych. Kolor paseczka czasem zgadza się z powyższą listą objaśnień, a czasem zupełnie nie (ktoś się skarżył na pewnym forum, że "organiczna" i "ayurwedyjska" pasta do zębów bez fluoru ma czarny pasek). Przeszukując pod tym kątem polski internet nie znalazłem nic konkretnego.
Z początku trochę nadziei dała mi dyskusja na forum davidicke.pl[3], gdzie jedna z użytkowniczek zasugerowała, że może chodzić o punktory (pasery) które zaznaczając położenie tekstu w druku offsetowym są też często miejscami z nałożonymi próbkami farby. Tłumaczyłoby to dlaczego kolor paska odpowiada kolorowi w jakim wydrukowano napisy etykiety, na przykład na ciemnej tubce z białym nadrukiem jest pasek biały, na białej z czarnym drukiem czarny, na białej z zielonym jest zielony, a na złotej z tekstem brązowym jest brązowy (przykłady z mojej łazienki).
Problemem tej koncepcji jest to, że pasery zwykle mają postać kółek przeciętych krzyżykiem a nie pasków. Natomiast znaczniki drukarskie zawierają próbki wszystkich kolorów, więc na mojej maści arnikowej gdzie tekst jest zielony i pomarańczowy, powinny pojawić się paski w tych kolorach.

Postanowiłem zatem poszukać informacji na temat techniki nadruków na tubkach, mając nadzieję, że rzecz zostanie przy okazji objaśniona. Już na pierwszej stronie znalazłem wzór układu graficznego tubki[4], przeznaczony dla zamawiających, gdzie pojawia się czarny paseczek przy zgrzewie. Bez opisu.
Szukałem więc dalej. Na stronie innej firmy na takim samym wzorze przy paseczku dopisano "center of reverse", co już było wskazówką. Najwyraźniej było to oznaczenie środka tylnej strony etykiety. Gdy jednak szukałem tej frazy w kontekście nadruków nic konkretnego nie znalazłem. Zacząłem więc szukać pod hasłem "graphic print design" i zaraz odnalazłem stronę pewnej firmy produkującej polietylenowe tubki, zamieszczającej specyfikację swych produktów, wraz z warunkami wykonania i ze wzorami tubek różnych rozmiarów[5]. Tam zaś znalazłem rysunek:
gdzie ów paseczek jest podpisany jako "eye mark".
Marker. Znacznik.

Teraz dalsze poszukiwania były już proste, znalazłem nawet szersze opisy stosowania tego znacznika. Rzecz wiąże się z techniką nadruku. Każda tubka jest bowiem pierwotnie bądź arkuszem bądź rurką z polietylenowej folii. Natomiast po złożeniu i zgrzewaniu ma kształt w przybliżeniu spłaszczony, na jednej stronie powinna mieć nazwę i etykietę, a na drugiej nadruk z informacjami i kod kreskowy. Problem w tym, że jeśli na pierwotnej rurce zgrzew zostanie wykonany w złym miejscu, wówczas tekst może wypaść na zagiętym boku, co będzie nieestetyczne i utrudni odczytanie tekstu.
Aby temu przeciwdziałać, w miejscach gdzie wypada środek kolumny tekstu nadrukowuje się znacznik, tak aby maszyna drukująca zaopatrzona w sensor optyczny wiedziała od jakiego punktu i wzdłuż jakiej osi biegnie tekst. Znaczniki są wydrukowane w pewnej określonej odległości. Gdy taka oznaczona rurka ma być potem cięta, jest rozcinana w odstępach oznaczonych tymi paseczkami przez inną maszynę zaopatrzoną w sensor. Potem następuje zgrzewanie tubki na lub nad paseczkiem, tak aby wypadał on pośrodku zgrzewu. A zatem paseczek przydaje się w trzech ważnym momentach produkcyjnych[6].

A kolor? Jak tłumaczy specyfikacja jednej z firm[7], aby nie dochodziło do błędów, pomiędzy kolorem eyemarka a tła musi zachodzić wyraźny kontrast. Zatem znacznik przybiera kolor najbardziej kontrastowy spośród użytych na nadruku. Dlatego więc na mojej maści paseczek był ciemnozielony, bo w takiej wersji był bardziej kontrastowy niż pomarańczowy. Tłumaczy to dlaczego na tubce jednej z maseczek paseczek był czarny, choć nadruk na przezroczystej tubce był ciemnozielony.

Żeby nie być gołosłownym, film z procesem napełniania:


Nie ma tutaj pokazanego drukowania. Tubki z zamkniętym jednym końcem i nadrukiem, są najpierw ustawiane pionowo w uchwycie, potem napełniane odmierzoną ilością pasty, następny uchwyt obraca tubkę względem sensora (niebieski) tak aby paseczek znalazł się w odpowiedniej pozycji. Bez dalszego przekręcania tubka trafia między szczęki zgniatające i zgrzewające góry koniec

I tak upadają ładnie brzmiące teorie, bazujące wyłącznie na ludzkiej niewiedzy.


------
[1] http://www.fx4.pl/index.php?str=lf&no=18872
[2] http://cudownediety.blogspot.com/2010/10/paski-na-zgrzewie-tubeko-toksycznych.html
[3] http://davidicke.pl/forum/czy-wiesz-co-oznaczaj-te-paski-t2571.html
[4] http://www.polyethylenetubes.eu/printing-on-polyethylene-tubes.htm
[5] http://www.vistatubes.com/tube_specification.html
[6] http://www.vision-systems.com/articles/print/volume-9/issue-11/features/profile-in-vision-solutions/vision-ensures-product-and-packaging-quality.html
[7] http://goodpac.com/wp-content/uploads/2009/12/LabelSpecificationsGP.doc

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Przedświąteczny atak bzdury

Jakość informacji w popularnych, internetowych serwisach informacyjnych, jest niekiedy porażająca. Lecz czy z braku lepszych tematów, czy zbiegu okoliczności, w ostatnim czasie zauważyłem jak jedna po drugiej pojawiają się bzdury, a jedna przebija drugą.
Nie było by to nic dziwnego, tylko że z takich stron wielu ludzi czerpie widzę, a jakoś tak mało komu chce się z nimi polemizować.

Jowisz się rozpuszcza...
Naukowcy z University of California dokonali zadziwiających obliczeń, z których wynika, że jądro tej planety się rozpuszcza. Może to doprowadzić to rozpadu Jowisza, a to będzie miało poważne konsekwencje również dla Ziemi - czytamy w prestiżowym czasopiśmie naukowym "Science".

Grupa naukowców z University of California wykonała kwantowe obliczenia prognozujące "zachowanie" tlenku magnezu (MgO), kluczowego związku występującego w jądrze Jowisza, w obecności mieszaniny ciekłego wodoru i helu z płaszcza planety. Według nich temperatura, która panuje we wnętrzu Jowisza wynosi około 16 tysięcy stopni Kelwina. W takich warunkach skała tworząca jądro planety ulega stopniowemu rozpuszczaniu. Najprawdopodobniej w przeszłości jadro Jowisza było większe niż obecnie, a proces jego rozpuszczania zachodzi od dłuższego czasu. Oznacza to, że planecie grozi zagłada. Nastąpi to dopiero za wiele milionów lat, jednak nie zmienia to faktu, że zdarzenie to będzie miało drastyczne skutki dla całego Układu Słonecznego.

Jowisz to największa planeta Układu Słonecznego. Cała planeta, poza stałym jądrem, składa się z mieszaniny gazów. Jej całkowita masa przekracza 300-krotnie masę Ziemi. Samo jądro Jowisza waży 10 razy tyle, co Ziemia. Powoduje to powstanie bardzo silnych oddziaływań grawitacyjnych. Na skutek silnego przyciągania, wokół Jowisza powstały pierścienie zbudowane głównie z asteroid, które planeta uwięziła w swoim polu grawitacyjnym.

Dodatkowo Jowisz zapewnia równowagę w całym Układzie Słonecznym. Bez tej planety najprawdopodobniej zmienią się orbity wszystkich pozostałych planet. Dodatkowo deszcz odłamków skalnych, pochodzących z pierścieni wokół Jowisza, mógłby zniszczyć pobliskie planety.
(...)
Na szczęście mamy jeszcze dużo czasu na zaobserwowanie nowych, niezwykłych zjawisk zachodzących na Jowiszu. Być może zanim jądro tej planety zupełnie się roztopi uda nam się opracować technologię, która ją uratuje lub znajdziemy sobie "drugą Ziemię", z dala od Układu Słonecznego, na której będziemy mogli się schronić.[1]
Zalew bzdury jest niesamowity. Jądro się rozpuści, Jowisz się rozpadnie a Ziemię trafią asteroidy, ale być może uda się nam naprawić tego gazowego olbrzyma...
Tymczasem oryginalna praca traktuje o czymś innym.

Uważa się, że Jowisz ma stałe, skaliste jądro, o masie 12-45 razy większej od Ziemi, zbudowane zapewne z glinokrzemianów, pokryte lodem wodnym, otoczone warstwą metalicznego wodoru, przechodzącego w ciecz helowo-wodorową, utrzymywana w tym stanie mimo wysokiej temperatury przez wysokie ciśnienie. Ciecz prawdopodobnie płynnie, przez fazę nadkrytyczą, a więc bez wyraźnej powierzchni, przechodzi w gaz, coraz chłodniejszy i coraz bardziej wzbogacony w substancje wysokowrzące.
W artykule zespołu Burkharda Militzera, przedstawiono wyniki obliczeń, w których badano, czy w opisanych warunkach minerały z jakich zapewne zbudowane jest jądro, mogą rozpuszczać się w ciekłym wodorze, który je otacza. Z drugiej jednak strony, jeśli warstwa ekstremalnie skompresowanego lodu jest szczelna, to do rozpuszczania nie będzie dochodziło. Nie da się sprawdzić tego doświadczalnie, dlatego trzeba było posłużyć się symulacjami komputerowymi.
Okazało się, że układ fazowy lód/ciekły wodór jest w tych warunkach niestabilny i wodór będzie rozpuszczał lód, mając kontakt bezpośrednio ze skalistym jądrem. Może zatem zachodzić erozja skalistego jądra. Teraz najważniejsze jest, aby zbadać jaką dokładnie średnicę ma wewnętrzne jądro. Jeśli okaże się, że jest duże, to ciśnienie na jego powierzchni jest mniejsze niż zakładano, i rozpuszczanie nie będzie zachodziło, jeśli jest małe, to znaczy, że proces jednak zachodzi. [2]

Tyle. Nic więcej artykuł nie zawiera. Jak łatwo się domyśleć, nawet jeśli jądro Jowisza rozpuści się, nie zmieni to jego całkowitej masy a co za tym idzie, nie zmieni jego olbrzymiej grawitacji, która utrzymuje go w jedności. Jowisz się nam zatem nie rozpadnie.
Najbardziej absurdalne jest w artykule z wp.pl domniemywanie, że człowiek może wymyśleć sposób powstrzymania procesów we wnętrzu tego 200 razy bardziej od Ziemi masywniejszego olbrzyma.

Przebudzenie czarnej dziury...

Astronomowie zaobserwowali gazową chmurę, która zmierza w sam środek supermasywnej czarnej dziury znajdującej się w centrum naszej galaktyki. Nikt nie potrafi do końca przewidzieć zachowania olbrzyma podczas spotkania z obłokiem. Może jednak zdarzyć się tak, że czarna dziura się przebudzi i zacznie wciągać pobliskie obiekty, w tym m.in. Ziemię.

(...)
W centrum naszej galaktyki również znajduje się supermasywna czarna dziura nazwana Sagittarius A* (symbol gwiazdki w nomenklaturze czarnych dziur wziął się stąd, że, zgodnie z obecną wiedzą, powstały one w wyniku zapadnięcia się gwiazdy właśnie). Olbrzym ma masę równą 4,3 milionom mas naszego Słońca i znajduje się 27 000 lat świetlnych od naszej planety. Jest to najbliższa nam supermasywna czarna dziura.

Jak dotąd z obserwacji astronomów wynika, że jest ona uśpiona. W porównaniu do innych czarnych dziur, nasz gigant wykazuje minimalną aktywność. Naukowcy nie znają przyczyny takiego dziwnego zachowania, ale wiedzą jedno: gdyby olbrzym mocniej oddziaływał z obiektami w naszej galaktyce, życie na Ziemi nigdy by nie powstało.

W 2011 roku astronomowie dokonali przerażającego odkrycia. Okazało się, że poruszająca się po naszej galaktyce chmura gazowa zmierza bezpośrednio w sam środek uśpionej czarnej dziury. Wcześniej takie obiekty jedynie przepływały w pobliżu olbrzyma, który „połykał” zaledwie minimalną ich część. Teraz „jedzenie” samo zmierza bezpośrednio do niego i być może zbudzi go ze snu.

Według naukowców czarne dziury powiększają się właśnie na skutek wciągnięcia chmur gazowych znajdujących się w ich pobliżu. Podczas takiego zjawiska następuje zwiększenie aktywności czarnej dziury, czyli obiekt zaczyna mocniej oddziaływać grawitacyjnie z materią. Oznacza to, że po pochłonięciu przez Sagittarius A* dostatecznie dużej ilości gazu może on zacząć „zjadać” obiekty znajdujące się w naszej galaktyce, czyli m.in. Ziemię.

Chmurę obserwowano już od 2003 roku. Jest ona trzykrotnie większa od Ziemi i początkowo poruszała się z prędkością około 1200 km/s. Przez lata przyspieszała i w tej chwili jej prędkość wynosi 2350 km/s. Obłok kieruje się bezpośrednio w sam środek Sagittariusa A*. Aktualnie gaz jest zimny, ma około 280 st. Celsjusza, ale gdy dotrze do czarnej dziury, jego temperatura gwałtownie wzrośnie.

Naukowcy twierdzą, że chmura osiągnie cel w ciągu dwóch lat. Ich zdaniem Ziemi nie grozi niebezpieczeństwo...[2]
Najoczywistsze co przychodzi do głowy, to: jak można straszyć konsekwencjami tego zdarzenia, gdy sami astronomowie mówią, że będzie ono niegroźne?! A no po to, aby zwiększyć klikalność na link do artykułu, a co za tym idzie, wpływy z reklam.

Zastanówmy się teraz nad tymi "przerażającymi konsekwencjami".
Sagittarius A* to intensywne, punktowe źródło promieniowania radiowego we wnętrzu naszej galaktyki, widocznego w obszarze gwiazdozbioru Strzelca. Same jądro jest zakryte chmurą pyłu międzygwiezdnego i w świetle widzialnym go nie dostrzeżemy. Wszystkie modele wskazują, że jedynym wyjaśnieniem właściwości obiektu, jest założenie, że mamy do czynienia z supermasywną czarną dziurą, o masie 2,3 miliona mas Słońca, pochłaniającą pewną ilość materii, która zbliżając się do niej rozgrzewa się, emitując promieniowanie w szerokim spektrum, w tym fale radiowe i promieniowanie X. Porcje pochłanianej materii są nieregularne i co jakiś czas obserwuje się mniejsze lub większe pojaśnienia.
Zaraz, zaraz... czarna dziura jest kilka milionów razy cięższa od Słońca, a obserwowane obłoki gazu o wielkości trzech średnic Ziemi. A zatem masa obłoku jest znikoma w porównaniu z masą obiektu. Co stanie się, gdy obok zostanie wessany przez dziurę? A no radioźródło pojaśnieje, pojawi się kilka rozbłysków a astronomowie będą mieli frajdę, że udało się im zaobserwować to "na żywo".
Ponieważ jak wspominałem, masa gazu jest w porównaniu z dziurą znikoma, znikomy będzie też wzrost oddziaływania grawitacyjnego. Dziura nie zacznie zatem wchłaniać na potęgę wszystkiego co jest wokół a już na pewno nie zassie nagle ziemi. Jest zresztą od niej oddalona o miliony milionów kilometrów. To co zrobili Zakrywcy jest więc sianiem dezinformacji pod pozorem serwisu popularnonaukowego.


---------
[1] http://odkrywcy.pl/kat,111402,title,Jadro-Jowisza-sie-topi,wid,14097067,wiadomosc.html
[2] http://sciencereview.berkeley.edu/read/fall-2011/core-issues/
[3] http://odkrywcy.pl/kat,111402,page,2,title,Ziemie-czeka-zaglada-poprzez-wessanie-przez-czarna-dziure,wid,14085263,wiadomosc.html

poniedziałek, 14 listopada 2011

11 11 11

Przedwczoraj minęła dość szczególna chwila. Dnia 11 listopada roku 2011 nastąpiła godzina 11 h 11min i 11 sek. W tym stuleciu podobny układ na datowniku już się nie powtórzy. Oczywiście dobrze wiedziałem o tym i postanowiłem uchwycić tą chwilę - wyciągnąłem na pulpit okienko z datą i godziną i w momencie kulminacyjnym zrobiłem zdjęcie ekranu:


W sumie mogłem tam jeszcze obok wsadzić swoje współczesne zdjęcie, ale nie pomyślałem. Wiele osób zapewne przegapiło ten moment. Inni mogli właśnie maszerować ulicą w pochodach. ale byli i tacy, którzy oczekiwali czegoś niezwykłego.

Tereny wokół Wielkiej Piramidy w Egipcie zostały tymczasowo zamknięte dla zwiedzających. Oficjalnie powodem są drobne prace konserwatorskie, jednak prawdopodobnie zarządzający terenem obawiali się, że pojawią się tram rzesze ludzi wierzących plotce, że tego dnia wokół piramidy będą się działy niezwykłe rzeczy. Na przykład spłynie na nas kosmiczna energia, albo energia piramidy się uaktywni (pod warunkiem masowego przeprowadzenia pod nią jakiś rytuałów).
Wedle innych, tego dnia, z bardzo rozmaitych przyczyn, miały nastąpić światowe kataklizmy, jedna z przepowiedni ostrzegała przed atakiem terrorystycznym na Tamę Hoovera co groziłoby zalaniem Las Vegas - tym który widzą w nim miasto grzechu, wizja taka najwyraźniej bardzo odpowiadała.

Cały ten szał jest spowodowany numerycznym sposobem zapisywania dat, stosowanym w wielu zegarach i datownikach, w którym pomija się cyfry oznaczające stulecia pozostawiając tylko dwie ostatnie i z 11. 11. 2011 robi się 11:11:11 - przyznacie chyba, że w pełnej wersji wygląda to mniej efektownie. Właściwie nie daje się znaleźć numerologicznego, astrologicznego czy kosmicznego wyjaśnienia, dlaczego ten dzień miałby być niezwykły. Zresztą jakie znaczenie dla Kosmosu mają mieć cyferki zapisu daty jednego z ludzkich kalendarzy? Kalendarz jest strukturą sztuczną, wymyśloną aby odmierzać czas. Jego istnienie w takiej a takiej postaci zależy tylko od tego jak ludzie się ze sobą umówią. Reformę gregoriańską jakoś planety przetrwały.

Za jakiś czas opowiem o innych ciekawych datach.



------
* http://news.discovery.com/human/the-111111-effect.html