czwartek, 12 maja 2016

50 nazw śniegu?

Wśród popularnych mitów, przekazywanych z ust do ust faktoidów i ciekawostek, zaszczytne miejsce zajmuje przekonanie o niesamowitej ilości słów określających różne rodzaje śniegu u Eskimosów. Zwykle służy do uwypuklenia różnic kulturowych lub do potępienia współczesnego Europejczyka, który oderwał się od rytmu przyrody i jego ubogość duchową ma unaoczniać porównanie "eskimosi mają X słów na określenie śniegu a my tylko jedno - jak to o nas świadczy?".


Ile wynosi to X to już zależy od źródła, na zachodzie w krajach anglojęzycznych utrwaliła się formuła z 50 słowami, w polskim internecie panuje duża dowolność; jest mowa o 40-50 ale bardzo popularna jest wersja ze 100 słowami a niektóre portale chcące olśnić czytelnika piszą o 250-400 słowach.

Mit ten jest bardzo stary. Jego początki można znaleźć w pracy Franza Boasa na temat Inuitów z roku 1911. Zauważa on tam, że warunki lokalne mają duży wpływ na język i dla przykładu podaje, że Inuici mają trzy słowa na określenie śniegu: aput czyli śnieg na ziemi, quana czyli śnieg padający i piqsirpoq czyli śnieg zwiewany oraz qimuqsuq czyli zaspa  - a Anglicy tylko jedno.
Pogląd ten został zacytowany w popularnym artykule Benjamina Whorofa z 1940 roku w wersji, że Eskimosi mają wiele określeń odmian śniegu, z czego podał 7 ale nie podał tych słów tylko co miały znaczyć. Nie precyzyjne określenie "wiele słów" zaowocowało tym, że kolejni autorzy opisujący to przekonanie podawali coraz większe liczby aż w latach 70. utrwaliła się wersja z 50 słowami, choć czasem pojawiała się liczba 100 słów.[1]

Warto zauważyć, że w tym przekonaniu czają się pewne ukryte założenia - pierwsze, że istnieje jeden język eskimoski, a drugie że chodzi o takie słowa jak w znanych nam językach, zaś kolejne to założenie, że chodzi o nazwy rodzajów śniegu. Tymczasem po pierwsze wyróżnia się pewną ilość języków eskimo-aleuckich i liczne lokalne dialekty. Jeśli brać znaczące to samo ale różniące się między sobą słowa z poszczególnych języków, to rzeczywiście otrzymamy poważną ilość, ale to trochę tak jakby mówić o języku "słowiańskim" i na dowód zróżnicowanej leksyki zbierać do kupy słowa z języków polskiego, czeskiego, białoruskiego etc.

Problemem jest też założenie, że odnalezione różne wyrazy są różnymi słowami. W odróżnieniu od języka angielskiego języki eskimoskie są aglutynacyjne, a więc posiadają pewną liczbę rdzeni do których dodaje się końcówki, przedrostki, przyrostki oraz często łączy się rdzenie tworząc wyraz, zastępujący szersze wyrażenie. W efekcie otrzymujemy pozornie odmienne "słowa" będące właściwie gramatycznymi formami rzeczowników i czasowników, czasem ich złożeniami.
Ślad takiej cechy widać zresztą w języku polskim, charakteryzującym się silną fleksją. Odmiana czasownika wygląda tak, że w słowie zawiera się temat, do którego dodaje się końcówki, a czasem następuje też rozszerzenie tematu (temat+ końcówka traktowany jak osobny temat, do którego dodaje się nową końcówkę). Takim aglutującym przypadkiem może być "widziałybyśmy" - temat "widzia" z cechą czasu przeszłego "ł" i końcówką określająca rodzaj żeński "y" tworzą temat rozszerzony "widziały" który może funkcjonować jak osobne słowo; do tego partykuła określająca tryb niedokonany "by" i końcówka osobowa "śmy" precyzująca, że dana osoba mówi o więcej jak jednej osobie, ale w tym o sobie. Taka wersja czasownika zastępuje równoważne stwierdzenie "my byśmy widziały".[2]

W językach eskimoskich zlepianie może zachodzić jeszcze dalej, tak że tworzone wyrazy łączą w sobie wiele rdzeni i stają się równoważne dłuższym wyrażeniom. Wyraz "Pariliarumaniralauqsimanngittunga" to w rzeczywistości jedno zdanie, znaczące "Nigdy nie powiedziałem, że chcę jechać do Paryża"[3] Na podobnej zasadzie tworzone są wyrazy będące opisami form lub zjawisk związanych jakoś ze śniegiem czy lodem. Mieszkańcy wschodniej Grenlandii używają jednego słowa "siku" aby nazwać lód na morzu. Słowo to jest używane potem we wszystkich określeniach typu "lód jaki" zapisywanych zgodnie z gramatyką jako jeden wyraz. Cienki lód to "sikuaqu", topniejący lód to "sikurluk", pak lodowy to "sikursuit".
Oznacza to zatem, że liczba eskimoskich słów zależy od tego co uznamy za słowo.

Kolejny problem to zakładanie, że nazwy dotyczą śniegu jako takiego, a nie form jakie on przybiera. W języku polskim istnieje dużo słów na określenie form śniegowych i lodowych, inną formą jest zaspa, inną nawis, inną półka śnieżna, inną deska śniegowa; czym innym jest zawieja, czym innym zamieć, czym innym lawina. trudno jednak wliczać te słowa jako "nazwy różnych rodzajów śniegu" bo nie różnicują one materiału wedle jego właściwości tylko wedle miejsca i postaci występowania, a w przypadku zjawisk także wedle sposobu zachowania. Wyliczane przez słowniki i cytowane w niektórych powtarzających mit artykułach dziesiątki eskimoskich słów śniegopochodnych to zatem w większości złożenia, nazwy form śnieżnych, formy gramatyczne i nazwy zjawisk śnieżnych.

Mit ten od samego początku funkcjonuje w formie, która przeciwstawia eskimoskiej wielości angielską ubogość. Już pierwszy autor mówiący o trzech słowach na określenie śniegu, twierdził że w języku angielskim funkcjonuje tylko jedno słowo "snow" i dowodzi to wpływu warunków lokalnych na język. W rzeczywistości w języku angielskim znaleźć można wiele słów na określenie różnych rodzajów śniegu. Forma podstawowa to "snow"; deszcz ze śniegiem to "sleet" (zwłaszcza w odmianie australijskiej i kanadyjskiej), suchy zgranulowany śnieg to "corn", ziarnisty ale świeży śnieg, który przeszedł nadtopienie i przemarznięcie to "névé ", który po przetrwaniu sezonu tworzy utrzymujący się w górach bardziej zbity "firn". Błoto śniegowe to "slush". Brudny, nadtopniały śnieg, zwłaszcza miejski to "snirt". [4]
Podobny mit funkcjonuje na temat słowa "miłość" które ponoć ma wiele odmian w języku greckim (słyszałem też wersję z francuskim) a ponoć tylko jedną w angielskim, co ponoć ma odzwierciedlać jak mało romantyczni są anglofoni.

A jak rzecz wygląda w języku polskim? Ze względu na klimat mamy do czynienia ze śniegiem wystarczająco często, aby powstały dla niego różne określenia. Jedną z prób podsumowania polskich nazw śniegu jest praca Joanny Szadury, którą będę tu cytował, wybierając pojedyncze słowa [5].

Powszechnie znanych jest kilka nazw opadów śnieżnych lub rodzajów pokrywy śnieżnej (niezależnie od nazw form ukształtowanych ze śniegu). Podstawowa to po prostu śnieg, opad atmosferyczny w formie drobnych kryształków lodu i ich nie zbitych skupień. Ale śnieg może padać w różnych formach - w formie pojedynczych lub częściowo zlepionych ale płaskich cząstek jest nazywany płatkami; drobne białe kulki o porowatym wnętrzu, odbijające się od podłoża to krupa (czyli kasza).
Śnieg świeżo spadły, bardzo miękki i napowietrzony to puch, puchem lub puszkami nazywane są też bardzo miękkie spadające płatki.
Jeśli chodzi o rodzaje pokrywy śnieżnej, poza świeżo spadłym puchem, znany jest jeszcze firn to jest śnieg zleżały, częściowo nadtopiony i złożony z małych nie połączonych grudek, narciarze i taternicy mówią też o gipsie czyli zleżałym, twardym, suchym śniegu, zaś pokrywa z twardą, częściowo zlodowaciałą warstwą na powierzchni to szreń. Przypadkiem na granicy między formą śniegu a formą lodową jest lepa, czyli warstwa śniegu który spadł do wody i nie roztopił się ani nie zamarzł (tej nazwy Szadura nie wymienia).
Myśliwi dodatkowo wyróżniają ponowę to jest warstwę śniegu świeżo spadłego, gładkiego, na której dobrze odciskają się tropy zwierzyny.
Pozostałe pospolite nazwy to określenia złożone z dwóch lub trzech słów, na zasadzie "śnieg x-owy" lub "y śnieżny", na przykład "czerwony śnieg", "śnieg zleżały", "śnieg suchy" "zaspa śnieżna" itp.

Oprócz tych pospolitych, często spotykanych, wyróżniono też słowa pochodzące z gwar i dialektów języka polskiego*. Tak jak posługujący się mitem o 50 słowach traktują języki eskimoskie jako całość, tak też i my możemy uznać, że nazwy z poszczególnych regionów są słowami przynależnymi ogółem do języka polskiego. A wówczas, gdyby je dokładnie policzyć, okazałoby się że jest ich również całkiem sporo. Wymienię tylko te które są pojedynczymi słowami:

- mąknisko, piarzëdło, polatawa, przëpruszka, miałczëzna - sypki, drobny, suchy śnieg
-  pióra, fledry, szatory (czyli szmaty), szwatoły, flafory, flachcie, fafeły (czyli kudły włosów), lopy, bałwany, chochoły, baby - lepkie płaty padającego śniegu
- żelãzniãk, mrozicha - zlodowaciały, twardy śnieg
- macz, mokrawa, trzap, ćpa, plusk, pluskotnica, brëzy, gizdraga - mokry, rozpryskujący się śnieg padający z deszczem
- chlapa, chlapanina, chlapaczka, chlaptaczka, chlaptula, szląp, cap, cziaplecka, czaplec, mitka - mokry, topniejący śnieg
- przypirsek - pierwszy śnieg

Jak widać jest tego sporo. Wraz z wymienionymi wcześniej nazwami ogólnymi mamy tutaj 46 słów na określenie samego tylko śniegu, gdyby dodać jeszcze rzadsze określenia narciarskie, typu "boraks" czy "sztruks" (śnieg ubity ratrakiem) doszlibyśmy do 50. W większości są to synonimy, czyli różne słowa na określenie tego samego. 
-----------------
* Szadura cytuje dużo nazw kaszubskich, przy czym jedni językoznawcy uznają kaszubski za język zbliżony do polskiego a inni za dialekt. 

[1] http://users.utu.fi/freder/Pullum-Eskimo-VocabHoax.pdf
[2]  http://free.of.pl/g/grzegorj/gram/koniugp.html
[3]  https://pl.wikipedia.org/wiki/Inuktitut
[4] https://en.wikipedia.org/wiki/Types_of_snow
[5] Joanna Szadura, Sposoby nazywania przedmiotu jako narzędzie profilowania jego wyobrażenia bazowego,  Etnolingwistyka (27) 2015, s. 129-145 (PDF)

18 komentarzy:

  1. Po pierwsze, świetny wpis :) temat ciekawy, a obalanie mitów zawsze w cenie.
    Co do łączenia rdzeni w jeden wyraz, chyba bardziej malowniczy jest język niemiecki, ze sztandarowym, wymyślonym przez Tuwima, a ostatnio spopularyzowanym przez Malickiego Hottentottenstottertrottelmutterbeutelrattenlattengitterkofferattentäter :)
    Obrazek fajny bardzo, do tych nazw zaliczyłbym pochodzące z mojego idiolektu wyrażenia: syzyfowa praca, zielone gónwo, wiecznie odrastająca cholera ;)
    Z tą miłością w greckim coś jest na rzeczy, bo już starożytni etymolodzy (iirc) lubili się brandzlować różnicami między eros, philia, agape i storge. Dygresja co do "storge": warto poszukać, co Zygmunt Kubiak miał do powiedzenia o "ten Dios tyrannida stergein".
    Jon Snow knows nothing. #pozdrodlakumatych
    Możliwe, że się domyśliłeś, ale i tak się przyznam. Część czepialskich postów na obu twoich blogach (np. te o pisownię) to byłem ja, Razor Blady. Teraz możesz wzruszyć ramionami i żyć dalej ;)

    PS. Czemu zawsze takie cuda jak tranzyt Merkurego mnie omijają? Jakbym wiedział dzień przed, to bym zobaczył, a że dowiedziałem się po fakcie... Grr...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Natomiast w języku angielskim mamy takie słowa odnoszące się do uczuć jak adoration, affection, ardor, amourousness, attachment, caring, concern, cherishing, compassion, devotion, enamorement, fancy, favor, fondness, liking, love, lust, passion, tenderness. Nie są ściśle oddzielone i raczej tworzą pewne pole znaczeń w którym zawiera się i miłość, i pożądanie i przyjaźń.

      Usuń
    2. Dlatego właśnie dobrze jest pozostawać w kręgu klasycznym bo faktycznie zauroczenie i pożądanie to dwa odcienie tego samego uczucia ale oba z kręgu eros, bo przecież nie caritas/storge.

      Usuń
  2. Dodajmy jeszcze pogórski regionalizm na oktreślenie mokrego brudnego topniejącego śniegu - "kalawa".
    Całość tekstu OK

    Natomiast co do rodzajów miłości to panowie racji nie macie eros tocoś zasadniczo innego od caritas a obie razem nijak się mają do agape.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale kto dokładnie i z czym nie ma racji? Przecież piszę "lubili się brandzlować RÓŻNICAMI", więc nie twierdzę, że to to samo.

      Usuń
    2. Lekceważący ton Razorze sugeruje iż uważasz te różnice za nieistotne, podczas gdy są zasadnicze.

      Usuń
    3. Bo to i tak tylko spór o nazwy. Słowa, słowa, słowa.

      Usuń
    4. za słowami kryją się KONKRETNE pojęcia.

      Usuń
    5. Które można definiować dowolnie :)

      Usuń
    6. Pojęć ni mjożna definiować dowolnie, wielu tak myśli i stąd różnegorodzaju (mniej lub nardziej zbrodnicze) "nowomowy", " socjalistyczne nomenklatury", czy współczesny potworek "język równościowy". W rzeczywistości jednak można zmieniać nazwy, określenia czy symbole ale nie pojęcia i jest to prawda znana od czasów Platona.

      Usuń
    7. Tak z ciekawości - czemuż to nie można? Ktoś zabronił? Czy aby nie mylisz "nie da się" z "nie powinno się"? (w dodatku mam wrażenie, że lekko podbarwione "ja uważam, że...")

      Może na wyrost, ale twoje twierdzenia pachną mi platońską jaskinią, jakbyś uważał, że istnieje świat idei, a to co nazywamy, czym operujemy to jedynie niedoskonałe imitacje. Nie przypominam sobie, by udowodniono prawdziwość tego podejścia.
      Może żebyśmy się nieco lepiej zrozumieli - primo sam temat bardzo mam głęboko, rozśmieszył mnie tylko twój zdecydowany sprzeciw, jakbym zaczął głosić co najmniej pochwałę mordowania kogo popadnie wedle uznania. Secundo, nie studiowałem pilnie dzieł filozofów, stąd język, jakim wyrażam co myślę na ten temat może być mocno nieprecyzyjny. Tertio, wydaje mi się, że pojęcia są definiowane z pewną dowolnością na drodze umowy społecznej, zaś ich zakres zależy pośrednio od uwarunkowań biologicznych (np. działanie zmysłów) i społeczno-kulturowych. Czasem dzieje się to na drodze ewolucji (czy smutny film nie jest rzewny tylko dlatego, że kiedyś "rzewny" definiowano inaczej?), albo na drodze "rewolucji". Np. taka IAU nie przejęła się twoją opinią i zmieniła definicję planety. Czy Pluton jest planetą? Nie, nie jest. Nie jest, bo specjaliści zdecydowali, że od dnia X obowiązuje nowa definicja. A przecież planetą był. Czy może taka zmiana też jest zbrodnicza?

      Albo w takim "Moby Dicku" narrator wielokrotnie określa wieloryby mianem "fish". Czy autor był głupi? Przecież dobrze wiedział, że są stałocieplne, nie mają skrzeli, rodzą żywe młode, które karmią mlekiem. Po prostu wówczas powszechna była definicja "fish" była bliższa temu, co dziś określilibyśmy jako "kręgowiec wodny". Stopniowo zmieniła się społecznie przyjęta definicja ryby i teraz niektórzy dość mocno nawet podkreślają, że wieloryb rybą nie jest. To w końcu da się zmieniać te definicje, czy nie?

      Z innej beczki. Pomidor to warzywo, czy owoc? Tu odpowiedź zależy, komu z jaką definicją bardziej po drodze (zakładam znajomość obu, bo biologię każdy miał). Czy z definicją potoczną, kulinarną, czy z definicją botaniczną. Ba, ta sama osoba może w zależności od sytuacji stosować sprzeczne definicje owocu. To dopiero dwójmyślenie, co? I znów pytanie: czy jeśli można tego pomidora określić jednocześnie jako owoc i jako nie-owoc wedle różnych definicji, to czy w definiowaniu pojęcia "owoc" występuje dowolność, czy nie?

      Usuń
  3. Razorze - na tej samej zasadzie na jakiej nie da się dzielić przez zero... no chyba że jest się Chuckiem Norrisem ;-)

    Masz oczywiście rację ale:
    1 - jak dotąd nikomu nie udało się wykazać iż pomysł Platona jest nielogiczny, sprzeczny wewnętrznie czy niezgodny z obserwacjami, co oczywiście nie znaczy że jest prawdziwy, natomiast nie ma żadnych powodów by nie uznawać go za wartościowy. Zresztą w różnych modyfikacjach jest żywy do dziś. Nawet Arystoteles z jego słynnym "amicus plato..." nie polemizuje z Platonem ale ustala hierarchię wartości moralno etycznych.

    2 - całkowicie abstrahujesz od czegoś takiego jak aksjomaty oraz paradygmat. czyli od pojęć podstawowych, które są w danym paradygmacie definiowane same przez się, z tych pojęć tworzy się pojęcia pochodne definiowane już przy pomocy aksjomatów itd, itp.
    Przykładowo: prosta - nie ma definicji prostej, która by nie była rozwinięciem słowa prosta - zatem prosta to aksjomat. Potem may dwie proste równoległe - który to byt już możemy definiować przy pomocy odwołania do definicji prostej, punktu i odcinka - z tej definicji możemy już dedukować inne właściwości takiego układu np. takie że te proste się nigdy nie przecinają. U tu dochodzimy do paradygmatów. Bo powyższe jest prawdą w przypadku płaskiego wszechświata i geometrii euklidesowej. w przypadku wszechświata zakrzywionego i kilku przypadków geometrii nieeuklidesowych te proste się przetną.

    Jak widzisz jedynie ład definicyjny pozwala nam zachować zdolności poznawania świata.
    Owszem możesz się uprzeć że Ty będziesz dzielił przez zero - powiedzmy 10:0 = właśnie ile się równa ?

    ps. doprawdy żonglerka definicjami uprawiana p[rzez łajdaków z Brukseli nie jest nauką.
    ps2 - oczywiście definicje mogą ewoluować (jak z planetami) ale to zawsze odbywa się jedynie poprzez uściślenie a nie poprzez rozszerzenie. Zatem można się spodziewać że pojawią się nowe oparte o badania kognitywistów, psychologów społecznych czy teologów rodzaje miłości i jakiś aspekt zostanie wyłączony np. z caritas i utworzy wspólną grupę z np. eros ale to na pewno nie będzie wrzucenia wszystkiego do jednego wora.

    Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
  4. Przy czym niedzielenie przez zero, o ile pamięć mi służy, a w co wątpię, to nie niemożność obiektywna, lecz niemożność wyboru takiej konwencji, która by w sposób zadowalający wystarczająco wiele osób była spójna względem pozostałych konwencji w matematyce. Po jeśli by się lata temu utarło, że wynikiem dzielenia przez zero jest fifniąc, to nikt z nas by nie widział w tym nic nadzwyczajnego. Ot, tyle, że a/0=fifniąc, tak jak a/1=a, albo a/a=1 (kwestię 0/0 póki co pozostawię nierozstrzygniętą).

    Co do Arystoklesa: nie czytałem jego tekstów, a opieram się na opiniach z 3. ręki. Stąd jestem ciekaw, jak u niego z falsyfikowalnością tej wizji świata. To, że nie da się wykazać, że jest fałszywa, nie znaczy jeszcze, że jest naukowo ok. Do tego licho wie do jakiego stopnia posługiwał się metaforami, co dokładnie miałyby oznaczać w świetle późniejszego rozwoju nauki, itp. itd.Ale jak wspomniałem - nie czuję się tu kompetentny, więc Arystokles niech sobie grzecznie RIP.

    Co do aksjomatów i paradygmatów: pomijam, bo: a)Masaj, b)nie widzę ich związku z twierdzeniem, że występować może (twierdzę nawet, że występuje) pewna dowolność w definicjach, czy że może następować zmiana znaczenia. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że po omacku opisujemy słonia, ja twierdzę, że ma trąbę, a ty, że ma ogon - z różnych perspektyw. Nie przeszkadza mi pogląd, że jeśli chodzi o język naukowy czy szumnie zwane "poznawanie świata" dużo wygodniej jest, jeśli dane słowo nie zmienia swojego znaczenia. Ale język nauki nie jest językiem natywnym dla Ziemian, obawiam się. Moim zdaniem lai(koni)ka język potoczny (dowolny) działa inaczej, ma w nosie spójność i konsekwencję, a to on jest tym, w którym na co dzień wyraża się większość ludzi.

    I wydaje mi się, że widzę tu trochę takie przesuwanie chorągiewki: najpierw "Pojęć ni mjożna definiować dowolnie", potem "oczywiście definicje mogą ewoluować". No ale nic. Pozwolę sobie tylko odnieść do stwierdzenia, cyt.: "to zawsze odbywa się jedynie poprzez uściślenie a nie poprzez rozszerzenie". A wspomniane przeze mnie wcześniej słowo "rzewny"? Dawniej to znaczyło rozzłoszczony, gniewny, a nie jak dziś "smutny". Jak dla mnie to całkowita zmiana znaczenia, totalne przesunięcie, a nie żadne uściślenie.

    PS. Kim są owi, jak ich nazwałeś "łajdacy z Brukseli" (widzę zaangażowanie emocjonalne zresztą) i gdzie się pojawili w mojej wypowiedzi, że uznałeś za stosowne podkreślić, że to co oni robią nie jest nauką?

    Pozdrawiam również :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Akurat niemożność dzielenia przez zero wynika wprost z matematyki, zatem jest w pełni obiektywna. Przeanalizuj:
      iloraz działania 3:0 MUSI dać w wyniku pomnożenia go przez 0 liczbę 3 - problem w tym ze mnożąc prze zero ZAWSZE otrzymamy zero i jest to jedno z bardziej intuicyjnych działań w matematyce.
      Zatem nie wybór konwencji i definicji ale obiektywny fakt.
      Owszem istnieją systemy abstrakcyjne które pozwalają dzielić przez zero ale tu wkraczamy w dziedzinę "liczb urojonych" bo w zakresie liczb naturalnych czy nawet rzeczywistych takiego działania wykonać się nie da.

      Arystoteles czy Platon? Ale mniejsza.

      Aksjomaty i paradygmat to to stanowi centrum naszego sporu. Wiem o co Tobie chodzi. W skrócie można by to opisać: jeśli się umówimy że siedem to to co dziś dwa, zatem siedem razy siedem będzie się, równało cztery. I oczywiście masz pełną rację. Tyle że Ty odnosisz się do nomenklatury. I faktycznie możemy człowieka sprowadzić do kartezjańskiej "maszyny biologicznej" zaś jego uczucia "uprościć" co pozwoli nam na przejście do "porządku dziennego" nad kwestią różnych rodzajów miłości bo przecież "jak zwał, tak zwał" i "wsjo rawno" - problem w tym że w ten sposób nigdzie nie dojdziemy, bo ta drtoga donikąd nie prowadzi.

      ""Pojęć ni mjożna definiować dowolnie", potem "oczywiście definicje mogą ewoluować"" - bo pojęć nie można definiować dowolnie, ale definicje mogą ewoluować wraz z rozwojem wiedzy.

      "A wspomniane przeze mnie wcześniej słowo "rzewny"? Dawniej to znaczyło rozzłoszczony, gniewny, a nie jak dziś "smutny"." - ale to właśnie kwestia nomenklatury tak jak "bielizna" dawniej i dziś. Podczas gdy ja odnoszę się do semantyki. Inaczej mówiąc nie ma znaczenia czy to co dziś i w starożytności nazywane było caritas nadal nazywać będziemy caritas czy inaczej, znaczenie ma to że istnieje obiektywnie taki zespół uczuć i zachowań który tym (lub innym) słowem jest opisywany.

      "łajdacy z Brukseli - to na przykład ci którzy uznali ślimaka za rybę słodkowodną, a Ty powołałeś się na "dowolność definiowania" której i oni widać hołdują. Że była to wypowiedź emocjonalna - zgoda - trudno zachować wobec ich głupoty i/lub łajdactwa spokój.

      Usuń
  5. Przyjmuję do wiadomości punkt widzenia, zatem sprawę można odłożyć ad acta.

    Jaki znowu Arystoteles? Nie pisałem o nim ani słowa, pisałem o Barczystym Arystoklesie.

    Podejrzewałem, że będzie chodziło o ślimaka i marchewkę. A że wypowiedź emocjonalna, to podejrzewam, że i źródło tych emocji jest mało racjonalne. Jak dla mnie nie było to wcale głupie, wręcz przeciwnie: racjonalizatorstwo i ograniczanie zbędnej papierologii i biurokracji. O ile dobrze pamiętam, chodziło o stworzenie systemu dopłat dla hodowców ślimaków. Można to było zrobić na dwa sposoby: albo tworzyć od nowa całą stertę papierów specjalnie pod dotowanie hodowli ślimaków, albo oszczędzić sobie roboty i podpiąć pod system już istniejący. Padło na pozyskiwanie ryb, a sprawę załatwiono krótko przez modyfikację definicji, na zasadzie, że "na potrzeby niniejszej ustawy przez ryby rozumie się X, Y i winniczka". Podobna historia była z marchewką, tyle że tam chodziło bodaj o dżemy czy jakieś inne przetwory. Przedstawiano to jako przejaw debilizmu, że "ta zua jewropa w szkołach gópot teraz uczyć byńdzie", a wg mnie akurat to jest całkiem spoko. Jak każde działanie zmniejszające zbędną papierologię.
    A tak poza tym - krzywda jakaś się komuś z tego powodu stała? Ktoś w areszcie wylądował za odmowę nazywania ślimaka rybą? Przecież to funkcjonuje tylko w sferze podatkowo-dotacyjnej, tak jak pomidor jest owocem tylko dla botaników, a dla całej reszty to warzywo. I nikt jakoś o te różnice kopii nie kruszy. Albo że orzeszki ziemne nie są orzechami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja pisałem o ARYSTOTELESIE!
      Bo to jego myśl była mi potrzebna w wypowiedzi.

      Nie mam ochoty prowadzić dyskusji na temat euroidiotów.

      Usuń
  6. Ja sobie pozwolę tylko uzupełnić, że tezy Whorfa i nie wymienionego w tekście Sapira stały się jedną z ważniejszych hipotez w lingwistyce i opisywany przykład o 50 nazwach śniegu jest często przytaczany studentom. Sam właśnie z wykładów go kojarzę, choć to było tak dawno, że już nie pamiętam, czy to było poprawne i już się ten mit dalej sam utrwalał wśród nas, studiujących anglistykę w tamtym czasie, czy też to profesor nam podał ten mit dla lepszego zobrazowania tematu. Nie ma się co jednak dziwić, że mit żyje, kiedy nawet na uczelniach on panuje ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Generalnie rzecz biorąc cała ta teza jest do obronienia, pod warunkiem że nie skupiać się na słowach tylko na wyróżnianiu różnych odmian śniegu. Tych zapewne mogą mieć więcej niż w językach europejskich, co jednak trudno określić bo i określeń złożonych z wielu słów jest w językach europejskich sporo.

      Usuń