środa, 8 sierpnia 2012

Drobne rośliny kwiatowe (5.) - Żółtlica

Żółtlica to pospolity chwast, raczej trudny do wyplenienia, a przy tym roślina o ciekawej historii.


Żółtlica drobnokwiatowa (Galinsoga parviflora Cav. ) należąca do rodziny Astrowatych, przybyła do Europy aż z Andów. Po raz pierwszy pojawiła się w Kew Gardens jako ciekawostka botaniczna w 1796 roku. Prawdopodobnie podczas prac ogrodniczych wyrzucono poza teren ogrodu ziemię zawierającą nasiona i już wkrótce roślina zaczęła porastać okolice Londynu. Spotkałem się jednak z informacją, że nieco wcześniej została sprowadzona w zielnikach i przypadkowo rozsiana w okolicach Marytu. Nazwa gatunkowa pochodzi zresztą od nazwiska dyrektora ogrodu botanicznego w Madrycie Mariano Galinsoga. Wkrótce po niej w podobnych okolicznościach pojawiła się żółtlica włochata (Galinsoga quadriradiata).
 Z Anglii szybko przedostała się na stary kontynent w czym swój udział mieli miłośnicy botaniki, sprowadzający egzotyczne rośliny wraz z zanieczyszczoną nasionami ziemią, dalsze rozprzestrzenianie się w okresie wojen napoleońskich powiązano z ruchami wojsk, które na ubłoconych spodach wozów i mundurach, rozsiały daleko wiele innych roślin - stąd zapewne pospolite nazwy jak "Francuska trawa" czy "dzielny żołnierz" (choć w tym ostatnim przypadku trudno nie zauważyć, że "gallant solidiers" i nazwa gatunkowa "Galinsoga" brzmią dosyć podobnie). W Niemczech pojawiła się pod koniec XIX wieku, niedługo potem w Szwecji. W Polsce opisano ją  w latach 20. choć pojawia się sporadycznie w zielnikach aż do 1873 roku. W Łotwie w 1921 roku stwierdzono że uciekła z ogrodu botanicznego, to samo na Litwie w 1924. W Rosji w podobnych okolicznościach pojawiła się w Sankt-Petersburgu już w 1848 roku ale nie rozprzestrzeniła się daleko i dopiero w latach 40. pojawia się na terenach Ukrainy i Białorusi, skąd stopniowo wędruje na wschód aby w latach 90. pojawić się na Syberii.
Równocześnie roślina rozprzestrzeniła się na całą Amerykę Północną, gdzie jest do dziś najczęściej występującym chwastem. Właściwie tylko chłodne rejony Kanady, Grenlandia i Islandia obroniły się przed tą wrażliwą na przemarzanie rośliną. W przypadku Ż. włochatej, będącej chwastem na uprawach kawy, wydaje się niewykluczone że mogła przedostać się do Europy również w transportach niepalonych ziaren[1]
Porównanie dwóch gatunków. Po lewej - żółtlica włochata a po prawej drobnokwiatowa.

Obie żółtlice są niskimi zielnymi roślinami, czasem płożącymi  się po ziemi, mogą tworzyć mieszańce. Od wczesnej wiosny aż do pierwszych przymrozków wydają kwiaty w formie żółtych koszyczków z białymi płatkami, bardzo silnie zredukowanymi i w zasadzie szczątkowymi, jako że zapylenie następuje samoistnie i przywabianie owadów przestaje być potrzebne. Każdy koszyczek wydaje około 30 drobnych nasionek, jednak cała roślina przez rok może wydać w ciągu roku 2-5 tysięcy nasion, zachowujących żywotność do trzech lat. W dobrych warunkach może dawać do 2-3 pokolenia w ciągu sezonu wegetacyjnego. Łatwo ukorzenia się w kątach liści i po pocięciu na kawałki. Sam walczyłem z nią na działce i pamiętam przypadki, jak pojedynczy liść, wystający nad powierzchnię skopanej ziemi potrafił się ukorzenić przy łodyżce. Kiedy indziej gdy wyrwałem młodą roślinkę okazała się nowym pędem wyrosłym z zakopanej do góry nogami łodygi.

W swojej ojczyźnie żółtlica, nazywana guasca bywa jadana w sałatkach, stanowi też składnik zupy ziemniaczanej Ajiaco. Podobno jest używana jako przyprawa o lekko piekącym smaku, ale nie jestem pewien czy chodzi o ten gatunek, bo te których próbowałem nie miały smaku, tylko żółtlica włochata miała pewien zapach, ale słabo uchwytny. Jest to też prawdziwe andyjskie zioło, używane w formie okładów i kataplazmów na egzemy i zapalenia skóry. W południowej afryce okładano nią miejsca poparzeń przez pokrzywę. W Brazylii nazywa się ją Picão Branco i używa się przy rozstrojach żołądkowych, bólach brzucha i żółtaczce, a z powodu zawartości witaminy C przy szkorbucie[2] Sok z zioła był używany przy trudno gojących się ranach. Ma też działanie oczyszczające, żółciopędne i poprawiające stan nerek[3]
Natknąłem się też na niedawne badanie gdzie wykazywano skuteczność wyciągów z żółtlicy przy leczeniu ran [4]

Tak więc być może nie jest to vilcacora, ale roślina chyba zasługuje na to aby przyjrzeć się jej uważniej.
------
[1] http://www.nobanis.org/files/factsheets/galinsoga_quadriradiata.pdf
[2] http://www.plantamed.com.br/plantaservas/especies/Galinsoga_parviflora.htm
[3] http://rozanski.li/?p=338
[4] Schmidt C , Fronza M , Goettert M , Geller F , Luik S , Flores EM , Bittencourt CF , Zanetti GD , Heinzmann BM , Laufer S , Merfort I .  Biological studies on Brazilian plants used in wound healing. J Ethnopharmacol. 2009 Apr 21;122(3):523-32.

poniedziałek, 30 lipca 2012

Woda z topniejących lodowców spływa do mózgów...

Jednym z ostatnich "naukowych" newsów jest wiadomość, że coś nie dobrego stało się w lodowcami na Grenlandii - natomiast co do tego co konkretnie, to całkiem niewinna informacja zdążyła w ciągu jednego dnia przejść ciekawą ewolucję. O ile nad ranem Odkrywcy informowali jeszcze że:
Niespotykany proces topnienia pokrywy lodowej na Grenlandii zarejestrowały w ciągu kilku dni lipca satelity NASA. Lód na praktycznie całej wyspie w niezwykle dużym stopniu uległ topnieniu – podała na swojej stronie amerykańska agencja kosmiczna. Takie zjawisko jest bardzo rzadko spotykane. Co mogło je wywołać?

W lecie średnio około połowy powierzchni lądolodu topnieje w sposób naturalny. Jednak tegoroczny poziom topnienia lodu drastycznie się zwiększył. Zgodnie z danymi satelitarnymi około 97 proc. powierzchni pokrywy lodowej w połowie lipca uległo powierzchniowemu topnieniu. Badacze nie wiedzą jeszcze, czy to zjawisko wpłynie na końcową letnią utratę lodu i czy podniesie się w związku z tym poziom mórz.

O tyle teraz Onet.pl pisze:
Niemal cała pokrywa lodowa Grenlandii stopniała. NASA była tak zaszokowana tym widokiem, że myśleli, że popełnili błąd. Pokrywa lodowa Grenlandii co roku trochę topnieje, ale w tym roku stopniała prawie zupełnie i było to zupełnie zaskakujące.
Można z tego tekstu zrozumieć, że gruba na ponad trzy kilometry pokrywa lodowa Grenlandii, stopniała całkowicie w kilka dni, co jest oczywistą bzdurą. W czym natomiast rzecz?

Lodowiec, zasadniczo jest wielką kupą śniegu, który tak się swoją masą sprasował, że przeobraził się w lód i zaczął spływać w dół od miejsca w którym się akumulował. Lód bowiem, choć wydaje się bardzo twardy, zmienia swe właściwości pod wpływem bardzo wysokich ciśnień, ulegając "płynięciu" i zachowując się troszeczkę jak bryła miękkiego metalu. Poddany naciskowi powoli ale jednak odkształci się. W podobny sposób zachowuje się sól kamienna - sprasowana przez kilometry skał zostaje wyciśnięta w górę w miejscu osłabienia lub tektonicznej nieciągłości warstw, tworząc "buławę" nazywaną wysadem, sięgającą nieraz bardzo płytko. Wysad w Wapnie zaczynał się tylko 50 metrów pod powierzchnią.
Jeśli więc w miejscu gdzie gromadzi się śnieg, zwykle górskiej kotlinie, utworzy się go odpowiednio gruba warstwa, zmiękczone warstwy spodnie zostaną wypchnięte gdzie tylko mogą, na przykład do leżącej poniżej doliny. Z wyciśniętego lodu tworzy się jęzor, płynący przez dolinę dzięki popychaniu przez kolejne partie akumulowanego materiału, oraz dzięki lekkiemu nadtapianiu w spodnich warstwach, co tworzy wodno-błotny smar.
Jeśli chodzi o akumulację i topnienie, to lodowiec można podzielić na dwa obszary - pola firnowe i obszary ablacji. Na tych pierwszych spada więcej śniegu niż topnieje go w okresie ciepłym. To tu przyrasta ilość lodu i stąd ruszają lodowce. Drugi, leżący niżej obszar, to ten gdzie więcej lodu topnieje co roku niż spada. Granica miedzy tymi obszarami, wyznaczającą wysokość powyżej której spadły śnieg będzie się utrzymywał, to granicy wiecznego śniegu, której przebieg zależy od warunków lokalnych, szerokości geograficznej i ilości opadów. To chyba zrozumiałe.

W przypadku Grenlandii wysokość granicy wiecznego śniegu wynosi około 1000-500 metrów nad morze, ponieważ zaś większość lądolodu leży powyżej tej wysokości, to i większość jego powierzchni stanowią pola firnowe. W normalnej zatem sytuacji lodowce topnieją silnie na obrzeżach, na części pól firnowych topnieją słabo, na tyle mało, że nie przekraczają ilości spadłej podczas zimy, a na części powierzchni, w głębi kontynentu, śnieg praktycznie nie topnieje, najwyżej staje się wilgotny i po nocnym przemrożeniu zbija się w twardy firn, od którego obszary te wzięły nazwę.
Wiedząc to wszystko, łatwo możemy zinterpretować doniesienia - dotychczas obszar objęty topnieniem obejmował tylko 40% powierzchni Grenlandii, jednak masa bardzo ciepłego powietrza, jaka przez kilka dni oddziaływała na tamte tereny spowodowała, że na większości powierzchni stało się wykrywalne powierzchniowe topnienie. Stan ten minął a i tak dotyczył tylko cienkich warstw zewnętrznych. Nie ma mowy o "całkowitym stopieniu pokrywy lodowej" jak to idiotycznie piszą media.
Tak wyglądałaby Grenlandia bez lodowców

Odniosę się też może do ostatnich anomalii pogodowych w naszym kraju, o których piszą u nas media. Co jest przyczyną, że pojawiają się obecnie zjawiska, jakich nigdy nie było? Krótka pamięć. Cały ten blog dowodzi, że tego typu zjawiska nie są u nas żadną nowością, może jedynie dawniej nie było telewizji na okrągło zalewającej nas tymi samymi, wciąż powtarzanymi zdjęciami, filmami i komentarzami, co współcześnie sprzyja rozwijaniu atmosfery zagrożenia. Tak więc nie przejmujcie się za bardzo co tam piszą w gazetach - czasem piszą nie zbyt mądrze.

piątek, 27 lipca 2012

1857 - Trąba powietrzna w Łazach

Jak czytamy w Gazecie Lwowskiej, 155 lat temu koło Bochni:

Donoszą nam z Bocheńskiego: pusze "Czas" 24 sierpnia o niesłychanej burzy w dniu 27 lipca i szkodach poczynionych przez nią we wsi Łazy pod Bochnią, należącej do klasztoru pp. Benedyktynek w Staniątkach.
Dnia tego był nadzwyczajny upał; o godzinie 5 3/4 wieczór ukazała się od północo-zachodu chmura ku wschodowi ciągnąca; od niej odłączać się zaczęła szybko inna mniejsza chmura, zwróciwszy się ku południowi. W tej chwili płat czarnej chmury pędząc od południa ku północy z towarzyszeniem grzmotu i dziwnego szelestu, starł się z ową małą chmurą, przeciwny kierunek mającą. Nagle usłyszano szum nadzwyczajny i zadało się, że większa chmura pochłonęła mniejszą. To połączenie chmur zaszło po nad grontami dworskimi w Łazach. Bydło strwożone zaczęło uciekać w pola, lecz w jednej chwili taka zapadła ciemność, że o krok niemożna było rozpoznać przedmiotów; do tego rozległ się huk i trzask, iż słowa rozumieć nie można było, a bicie nieprzerwane piorunów, nie wydawało się wśród tego głośniejszem nad odgłos plutonowych strzałów w pewnym oddaleniu. Pioruny biły jakby z chmur ku ziemi i nawzajem z ziemi ku chmurom, a domy i sprzęty w nich trzęsły się jakby w trzęsieniu ziemi. Taki stan nie trwał ponad 5 minut, a potem nagle się rozwidniło i ujrzeliśmy ziemię pokrytą grubą warstwą gradu wielkości orzechów laskowych. Nie dość, że grad ten wytłukł zboże, lecz inne jeszcze szkody i nieszczęścia ukazały się niebawem w całej okropności spustoszenia. trąba powietrzna obaliła zupełnie stodołę murowaną, mieszczącą zwykle 1500 kóp krescencyi i gorzelnia wielka murowana straciła pół dachu z krokwiami, płatwami i murem szczytowym; stajnie murowane również wielce ucierpiały; belki, cegły i gonty burza poniosła w lasek pod górę o kilkaset kroków; drzewa owocowe i inne, znacznej grubości, jak daleko wir ich dosięgnął, połamane jak źdźbła lub wyrwane z korzeniem; mnóstwo drzew połupanych pod pioruna, zborze pożęte na jednym polu, porwane z pokłosów i rozmiecione bez śladu.
Niedosyć na tem: jeden z parobków dworskich rażony od pioruna, zaledwie przywróconym został do życia; dwóch pasterzy wir porwał i uniósł o kilkaset kroków nie bez mocnego szwanku, bo jeden uszkodzony w nogę, może na całe życie kalectwem dotknięty będzie. Dwie dziewki będące podówczas w polu, chorują od potłuczenia, krowa jedna zabita od pioruna.
Jak powstała ta burza na grontach dworskich, tak się i na nich skończyła, a uszkodziwszy kilkanaście posiadłości włościańskich sąsiednich, przeniosła się o ćwierć mili ztamtąd i poczyniła wielkie szkody w lesie rudawy, należącym do dóbr Łazy. Otóż i kometa większej by szkody nie poczyniła.[1]
Łazy to nadal wieś opodal Krakowa w gminie Rzezawa. Obecnie znajduje się tu doświadczalna winnica. Niestety nić nad ten artykuł na ten temat nie znalazłem. W bibliotekach cyfrowych można znaleźć Czas z tego roku, ale nie z tego dnia.
Trąba musiała być silna skoro zrywała dachy, przewracała ściany szczytowe i unosiła ludzi na duże odległości.

--------
[1] Gazeta Lwowska Piątek 7 sierpnia 1857. Jagiellońka Biblioteka cyfrowa

sobota, 21 lipca 2012

Nieukowcy II

 Kolejna porcja nieukowców i ich przedziwnych teorii, wybór przypadkowy. Przypadków mniej ale opisy szersze.

Trofim Łysenko
Łysenko był chyba najbardziej wpływowym pseudonaukowcem w dziejach. Ten radziecki agronom badając właściwości zbóż ozimych, wymagających przemrożenia zanim nie zaczną kiełkować, doszedł do pojęcia Jarowizacji, czyli zmiany właściwości żywotnych (kiełkowanie, kwitnienie) pod wpływem działania zewnętrznych czynników. Jeśli zboża ozime, zwykle wysiewane na jesień i nie zawsze się udające przy kapryśnych stepowych zimach, podda się okresowemu wychłodzeniu, to będzie je można wysiać na wiosnę tak jak zboża jare. W istocie nie było to nic innego jak sztuczne przeprowadzenie procesów zachodzących zwykle w ziemi pod śniegiem.
Łysenko twierdził przy tym, że jego proces jest przemianą biologiczną, zamieniającą odmianę ozimą w jarą, po czy zaproponował podobną zamianę odmian grochu. W doniesieniach o swym odkryciu przyprawił je komunistyczną ideologią, wpisując zmianę odmian w pogląd o pełnej władzy człowieka nad materią. W kolejnych artykułach wywodził, że wywołane zmiany są trwałe i przenoszą się na potomstwo. Konsekwentnie rozwijana teoria dziedziczenia cech nabytych zyskiwała poparcie władz promujących jego osiągnięcia z przyczyn ideologicznych - tak jak można było skłonić jabłoń, żeby owocowała dwa razy do roku, tak można było skłonić przywykłe do monarchistycznej polityki masy ludu, do przemiany w "nowego człowieka". Nie bez znaczenia była biografia Łysenki - syn chłopów, bez wykształcenia akademickiego, osiąga wielkie sukcesy.
Do jego odkryć dołączył Miczurin - sadownik zajmujący się hodowlą odmian i szczepieniem różnych roślin na sobie. O dawna wiadomo że niektóre odmiany choć dobrze owocują, mają wady związane na przykład ze słabym systemem korzeniowym bądź zbyt wczesnym rozwojem, toteż niekiedy szczepi się drzewka dobrej odmiany na "podkładkach" - zawierających korzeń częściach pędów innych odmian o silnych korzeniach i innej charakterystyce wzrostu, na przykład wiśnie na dzikiej trześni. Powstała chimera często rośnie inaczej niż roślina pierwotna, zmienia się termin kwitnienia i owocowania. Miczurin na podstawie tych obserwacji uznał że drzewo podkładki przejmuje panowanie nad drzewem "zraza" i przekazuje mu swoje cechy. W ten sposób szczepiąc, pobierając i znów przeszczepiając pędy można było podobno dowolnie wymieszać cechy między odmianami a nawet gatunkami i rodzajami. Potem dorzucono tu jeszcze kilka teorii samorództwa mówiących o formowaniu się komórek i organizmów z materii nieożywionej.

Zaczęto przeprowadzać "badania" polegające na nakazywaniu rolnikom aby sadzili zboża zgodnie z nakazami i raportowali czy plony są lepsze. Rolnicy oczywiście raportowali że są lepsze bo dostawali za to pochwały. Ponieważ jednak teoria zaczynała być coraz bardziej nie zgodna z resztą teorii biologicznych, uznano że genetyka nazywana Mendlizmem, to wymysł burżuazyjnych, kapitalistycznych naukowców Zachodu, głosy przeciwne cenzurowano. W 1935 roku rozwiązano Akademię Nauk Rolniczych, zaś kilku czołowych genetyków zginęło bądź zostało wtrąconych do łagrów w następnych latach. Czołowa rola Łysenkizmu utrzymywała się przez cały okres stalinowski i potem do połowy lat 60. będąc jednym z kolejnych objawów ideologicznego upadku radzieckiej nauki.
Teza o panowaniu człowieka nad naturą prowadziła do coraz dziwaczniejszych pomysłów, wpisując się w ten sam nurt, z którego wywodziły się pomysły zalesiania pustyń, odwracania biegu rzek, czy wyrąbania bombami atomowymi doliny w poprzek himalajów, którą kursowałby ponaddźwiękowy atomowy superpociąg (autentyk!). W dziedzinach biologicznych prowadziło to do pomysłów aby sadzić lasy jednogatunkowe w których pod wpływem warunków zewnętrznych sosny zamienią się w brzozy i dęby i powstanie las mieszany. U nas w latach 50. sadzono bawełnę, a gdy krótki okres wegetacyjny nie pozwolił jej wydać nasion, zwalono winę na rolników. W kilku miejscach sadzono też ryż w Polsce, na przykład w okolicach Puław - jedna z takich upraw miała postać stawu rybnego w nasłonecznionym miejscu, podlanego podgrzewaną wodą i osłoniętego od wiatru. Gdy ryż wydał plon pomnożono wynik tak aby otrzymać wydajność na jeden hektar i przedstawiono dane jako potwierdzenie możliwości takiej uprawy[1] Posuwano się nawet do fotomontaży publikowanych w prasie, aby pokazać kilkumetrowe słoneczniki czy pomidory jak piłki.

Niektóre polskie uczelnie obroniły się przed Łysenkizmem, głównie w Krakowie i Poznaniu, gdzieniegdzie uczono obu teorii delikatnie dając do zrozumienia która jest właściwsza, pojawiło się jednak także wielu młodych propagatorów tej "nauki". Jako ciekawostkę można dodać że jednym z przeciwników Łysenki był w tym czasie Lem - pisywał po pseudonimem do popularnonaukowego pisma wydawanego w Krakowie i relacjonując spór miedzy naukowcami na tyle dokładnie i obszernie przytoczył argumenty genetyków, że stawało się jasne kto ma rację. Redaktor pisma miał potem z tego powodu nieprzyjemności ale nie podał nazwiska redaktora.

Prosper-René Blondlot  
Blondlot stanowi tutaj przypadek szczególny - był dobrym naukowcem, członkiem Francuskiej Akademii Nauk, badaczem elektryczności i fal radiowych, ale w pewnym momencie uległ złudzeniu. Miał dobre osiągnięcia w badaniu elektromagnetyzmu - w 1891 roku zbadał prędkość fal radiowych, wykazując że jest tego samego rzędu co prędkość światła, co potwierdzało rozważania Maxwella. Przy pomocy komórki Kerra - układu w którym prostopadłe pole magnetyczne wymuszało dwójłomność kryształu, wpływając na przebieg promieni świetlnych - i iskrownika, dowiódł że prędkość rozchodzenia się impulsu elektrycznego w przewodniku jest podobna co prędkość światła.
Gdy niemiecki naukowiec Roentgen odkrył "promienie X" - niewidzialne promienie wywołujące świecenie ekranów z odpowiedniego materiału i naświetlające błony fotograficzne - począł badać lampy próżniowe i widma promieniowania iskier. Zauważył wtedy że gdy włączy lampę próżniową wymuszając powstanie promieniowania X, to generowane w pobliżu iskry elektryczne zwiększają swoją jasność. Co więcej, efekt ten pojawiał się nawet wtedy, gdy promienie X zostały ekranowane, doszedł zatem do wniosku że ma do czynienia z nowym typem promieniowania, który od miasta Nantes gdzie mieszkał nazwał promieniami N.
Gdy ogłosił swoją pracę na ten temat w 1903 roku zdobył w kraju wielkie uznanie. Wszyscy Francuzi zazdrościli Niemcom odkryć w dziedzinie fizyki, dlatego z zadowoleniem przyjęli wiadomość, że i u nich można dokonać czegoś epokowego.
W kolejnych pracach Blondlot poszerzał zakres doświadczeń. Okazało się że do emitowania promieni N wystarczy wielokrotnie zginany pręt z odpowiedniego metalu, a także uszkodzone rośliny, tkanki zwierzęce, drewno odpowiednich drzew... W ciągu następnego roku 120  francuskich badaczy ogłosiło prace na temat nowego promieniowania, kilku badaczy zajmujących się zjawiskami paranormalnymi zgłosiło że oni odkryli te promienie wcześniej, dostrzegając je jako świecenie ektoplazmy powstającej podczas seansów.
Istotnym problemem była natomiast rejestracja promieni. Nie wywoływały świecenia ekranów fluorescencyjnych ani zaczernienia błony fotograficznej; można je było dostrzec w częściowo zaciemnionym pomieszczeniu na jasnych, gładkich powierzchniach. Wydawało się zatem że nowo odkryte promienie wywołują szczególne oddziaływanie fizjologiczne. Jedynym fizycznym efektem działania promieni było pojaśnienie iskier elektrycznych, co rejestrowano na fotografiach, nie każdemu jednak się to udawało, toteż wielu badaczy przyjeżdżało do Blondlota aby dowiedzieć się jak robić zdjęcia aby za każdym razem rejestrować efekt.

W czym natomiast tkwił haczyk? Prace na ten temat ogłaszali wyłącznie badacze francuscy, zaś poza granicami tego kraju efektów nie obserwowano. Gdy naukowcy z innych krajów zgłaszali zastrzeżenia, Francuzi tłumaczyli że Anglicy mają zmysły przytępione przez niesprzyjającą pogodę, a Niemcy przez nadużywane piwo. Wreszcie zajmujący się demaskowaniem oszustów badacz Robert W. Wood znany z badań nad fluoryzacją pod wpływem ultrafioletu, na prośbę czasopisma Nature postanowił zbadać rzecz na miejscu. Udał się do laboratorium Blondlota i poprosił o zaprezentowanie wszystkich doświadczeń.

Pierwszą próbą była obserwacja iskier w iskrowniku poddanym działaniu promieni N. Blondlot włączył prąd i promienie po czym pokazał gościowi że iskry stają się jaśniejsze, czyż nie? Gość zaprzeczył, jego zdaniem jasność iskry zmieniała się nieregularnie, raz będąc większa a raz mniejsza. Badacz wyłączył promienie, jeszcze raz włączył i zażądał od gościa przyznania, że jasność iskry zmienia się zgodnie z oczekiwaniami. I znów gość stwierdził że jasność jest nieregularna a w momencie włączania i wyłączania źródła promieni nie widział skokowych zmian. Wytłumaczono zatem że widocznie jego wzrok jest za mało czuły. Na to gość zaproponował inne doświadczenie - on będzie zasłaniał i odsłaniał źródło promieniowania (wystarczało przesłonić je ręką) - a Blondlot będzie mówił kiedy źródło jest zasłonięte a kiedy nie. Badacz nie zgadł ani razu; gdy ręka była nieruchoma zgłaszał że promienie są co chwila zakrywane i odkrywane, gdy ręka zakrywała i odkrywała promienie, badacz opisywał blask iskry jako jednostajny.
Kolejną kwestią była rejestracja fotograficzna. Gdy robiono zdjęcia iskier Wood zauważył dosyć dziwną technikę - promienie na przemian przesłaniano i odsłaniano, zaś płyty fotograficzne przesuwano tak, że przez kilka sekund naświetlano jedną a potem drugą i tak na przemian. Po wielu takich ekspozycjach otrzymywano dwa zdjęcia, jedno składające się z ekspozycji z promieniami a drugie z ekspozycji bez nich. Taki sposób fotografowania miał podobno zapobiegać różnicom związanym ze zmianami natężenia prądu w baterii na początku i końcu sesji. Problem w tym że jasność iskier oscylowała mniej więcej o 25% co kilka sekund, mogło być zatem tak że jedna płyta otrzymała więcej jasnych błysków niż druga tylko z powodu nałożenia się tych okresów. Dodatkowo asystent badacza nie przekładał płyt w stałym rytmie, różny mógł być zatem czas ekspozycji.
Kolejnym doświadczeniem było załamywanie i rozszczepianie wiązki promieni przez aluminiowy pryzmat. Aby wykryć promienie i ich pasma stosowano tu pręcik szeroki na 0,5mm pokryty fosforyzującą farbą, poruszany w pionie małym silniczkiem. Gdy pręcik wpadał w bieg promieni miał stawać się nieco jaśniejszy. Wood po kilku nieudanych pokazach podszedł do sprawy jeszcze bardziej sceptycznie, toteż korzystając z tego że pokój był zaciemniony, wyjął z aparatu pryzmat i włożył do kieszeni. Po włączeniu promieni Blondlot i jego asystent opisali gościowi wygląd widma składającego się z szeregu wąskich pasm, szerokich nawet na 0,1 mm. Gdy Wood wyraził zdumienie że z wiązki o szerokości 3 mm można otrzymać tak wąskie pasma, badacz odpowiedział mu że to jedna z niezwykłych właściwości tych promieni. Włożył więc pryzmat z powrotem ale przekrzywiony, po czym zwrócił na to uwagę badaczy zauważając, że wobec tego widmo powinno pojawić się w innym miejscu, na co otrzymał odpowiedź że widocznie zmęczyli się eksperymentami i muszą odpocząć.
Kolejny eksperyment polegał na odczytywaniu godziny z zegara w ciemnym pomieszczeniu. Promienie N miały zwiększać czułość widzenia, czego Wood nie potwierdził. Gdy zasłonił ręką źródło promieni, badacz i asystent nie zauważyli pogorszenia widoczności[2]

Wreszcie w 1904 roku Wood opublikował miażdżące sprawozdanie z wizyty uznając że cała sprawa jest wynikiem złudzenia i silnej sugestii. Blondlot szczerze wierzył w prawdziwość obserwowanych efektów i tak prowadził doświadczenia, aby potwierdzić ich istnienie. Warunki w których przeprowadzano doświadczenia sprawiały, że efekty były na granicy rejestracji, nie trudno było zatem o pomyłkę. A inni badacze? Przyjeżdżali do Blondlota, utytułowanego fizyka, który dostał nagrodę, i który tak długo pokazywał im doświadczenia, aż zaczynali mu przyznawać że widzą promienie, czy dlatego że ulegli sugestii silnej przy autorytecie, czy choćby po to aby nie wyjść na tępaków o mało czułych zmysłach. Po tym wydarzeniu badacz wycofał się z aktywnej pracy zawodowej, zajmując się głównie tworzeniem podręczników i recenzji. Wiadomo że nadal wierzył w swoje promienie, choć ogłaszane na ten temat rozprawy nie budziły entuzjazmu. Plotka głosiła że na starość oszalał i zmarł w przytułku, jednak w rzeczywistości przeszedł na wcześniejszą emeryturę i osiadł w domu na wsi.

Od tego czasu aby uniknąć podobnych złudzeń stosuje się bardziej skrupulatne metody, obejmujące ślepą i podwójnie ślepą próbę, niezależne recenzowanie i kontrole niezależnych ekspertów, zas promienie N stały się przestrogą dla badaczy bardzo chcących odkryć coś przełomowego.


Bazijew i Waldemar M.
Bazijew Gabriel Harunowicz (lub Dżabraił Charunowicz, różnie to transkrybują) to rosyjski zoolog, znany chyba głównie z odkrycia kilku kaukaskich ptaków i czegoś nazywanego Gronostajem kaukaskim. Na wielu stronach jest przedstawiany jako twórca nowej i jedynej poprawnej teorii fizyki, bazującej na pojęciu Elektrino - antycząstki elektronu o ładunku dodatnim. Ponadto odkrył że prędkość światła nie jest stała a zależna od długości fali i od niebieskiego do czerwieni zmienia się półtora raza. Jak to możliwe, że fizycy tego nie zauważyli? A no podobno dotychczas badali białe światło będące sumą wszystkich barw i prędkość zmierzona jest średnią - nie zbyt to pasuje do faktu, że po odkryciu laserów wykonywano takie badania i różnic prędkości nie zauważono, choć pierwsze lasery były monochromatycznie czerwone. Polskim propagatorem tych teorii jest niejaki Waldemar M., magister chemii,  bardzo aktywny w internecie, choć na dobrą sprawę trudno stwierdzić ile z tego co pisze pochodzi od Bazijewa a na ile od niego samego.

 Teoria opisana na polskiej stronie internetowej obejmuje też nową rzeczywistość sformułowaną w kilkunastu twierdzeniach nazywanych aksjomatami, choć wywodzi je po kolei jeden z drugiego (aksjomat to twierdzenie przyjęte za pewnik, nie można go wywieść z jakiś założeń bo wtedy to one byłyby aksjomatami a on wnioskiem), są to twierdzenia co najmniej osobliwe np: " Jeśliby "Twórca" miał do dyspozycji tyle cząsteczek, ile już do dzisiaj "odkryli" fizycy (ponad 200), oraz chciał użyć tego aparatu matematycznego, którym operują współcześni matematycy, to Wszechświat nigdy nie powstałby - zbyt trudna decyzja z powodu dostępności zbyt dużej liczby kombinacji." - abstrahując od faktu wobec tego autor uznaje Boga za niewszechmocnego, jest to akurat żaden argument - albo mój ulubiony " 13. Wszechświat jest pulsującą kulą, w której długość fal elektrodynamicznych rośnie od centrum.  Nasz Swiat powstał w zakresie znanego nam widma tych fal (od fal gamma do radiowych) i ma formę "pustej" kuli o pewnej grubości (jak piłka o grubości ścianki w zakresie widma fal elektromagnetycznych). ".

Nie zbyt wiele objaśniają nam kolejne teksty. W tym opisującym kinetykę gazu z opisów makroskopowego i mikroskopowego wywodzi zachodzenie sprzeczności, następnie ze wzoru na energię kinetyczną cząstek w objętości wywodzi, że ciśnienie to koncentracja energii, i ta koncentacja to przestrzeń nazwana przez Bazijewa globulą. Następnie upraszcza atomy do formy punktowych oscylatorów, i z tego uproszczonego modelu wykazuje niezgodność ze stanem rzeczywistym, którą tajemniczo usuwa wprowadzając nową cząstkę - elektrino, mającą tłumaczyć wszystkie oddziaływania i fizyczny sens stałej Plancka. Tak tworząc nowe pojęcia i nazywając na nowo stare tworzy swoją nową fizykę. Gdy tylko jego obliczenia nie zgadzają się z wynikami doświadczeń, stwierdza że fizyka tu się myli bo to jego wyliczenia są poprawne.

Skąd się wzięło to elektrino nie wiadomo - na stronie poświęconej temu tematowi odnajduję skrajnie niespójny tekst, który najpierw z faktu niecałkowitych momentów magnetycznych protonu i neutronu wywodzi że składają się z elektrin i elektronów, następnie traktując te teoretyczne cząstki za już odkryte wprowadza znikąd pojęcie oscylacji polegających na pochłanianiu i emitowaniu eletrin przez jądra atomów, po czym uznając to zjawisko za pewne stwierdza że wobec tego obecna teoria budowy atomu nie może być poprawna bo do tego przed chwilą wymyślonego oscylowania nie pasuje. Następnie autor wylicza na swój sposób masy protonu i neutronu a gdy wychodzą mu znacząco za małe jak na wartości doświadczalne, rozwiązuje problem stwierdzając że pomiary są błędne a elektron ma ujemną masę.
Kręci się wam w głowie? A dalej jest jeszcze lepiej. Atomy w ogóle nie mają elektronów krążących wokół, wszystko to jest w jądrze zbudowanym wyłącznie z neutronów, posklejanych razem i nie wiadomo jak się siebie trzymających.

Jeszcze zabawniej wygląda nowa teoria chemii. Pierwiastki powstały z kondensacji energii począwszy od wodoru a trzy wodory to lit; ponieważ wodór daje z tlenem wodę to i jego troinka lit także daje wodę litową, ta woda to lit (3) i tlen (8) które pod wpływem wysokiego ciśnienia przeszły w krzem (14) budujący skorupę ziemską, będącą oceanem wody litowej, a dalej? Posłuchajcie:
" Klasyczna chemia zna kwas flourowy jak HF, a nowa jak LiF (kwas litowofluorowy). Ten nowy kwas ma dwanaście atomów wodoru (3+9), a więc wewnątrzn gwiazd i planet ten kwas przekształca się w magnez (Mg).
Jeśli roztopić piasek (Si) i wrzucić do niego magnez (Mg) to według nowej chemi dostaniemy roztwór kwasu litowofluorowego. Rol hydrooksydowej grupy gra w nim OLi.
Związek OLi z potasem (K) będzie zasadą KOLi z numerem atomowym 30, a więc cynk (Zn)!
Robimy doświadczenie: zmieszamy "nowy" kwas i "nową" zasadę, to jest do stopu roztworu litowofluorowego kwasu wrzucamy cynk. Powinna zajść reakcja neutralizacji:

Mg12 + Zn30 = Li3F9 + K19O8Li3 = Li3 + O8Li3 + K19F9 = (Li2O)14 + (KF)28 + Energia

W tej reakcji wydziela się energia rzędu 2 megaelektronowolt, a więc z zakresu jaki nie dostrzega klasyczna chemia
Oprocz litowej wody (krzemu) otrzymaliśmy sól, fluorek potasu, albo według obycznej chemii - nikiel!
  "

To już doprawdy nowa alchemia, oczywiście bez poparcia doświadczeniami. Jeśli to mają być wnioski z teorii, to jest z nią coś bardzo nie w porządku.
Z dalszych ekscesów można wymienić niezwykle uproszczony model mający objaśnić, że w słynnym eksperymencie z neutrinami wykryto nie wiązkę neutrin lecz promieniowania gamma (kierunkowego?) biegnącego nadświetlnie. Teraz okazało się że żadnej nadświetlności nie było. W innym miejscu stwierdził na postawie teorii, że temperatura powierzchni Słońca wynosi -155 st. C.

W polskojęzycznym internecie promocja tej teorii jest dosyć duża, do czego przyczynia się znacząco wspomniany Waldemar. Co do krytyki - znalazłem paru różnych blogerów zajmujących się czasem wyśmiewaniem co większych bzdur, ale jakoś żadnemu nie chciało się przeprowadzić szczegółowej dyskusji z podstawami teorii - a coś tak czuję że haczyk tkwi w nadmiernych uproszczeniach i założeniach z kapelusza wziętych.

Ps. A teraz jadę na tydzień na wieś, pod ciemne niebo i biorę ze sobą teleskop - życzcie mi pogodnych nocy!

european pseudoscientists lysenkoism 
--------
[1]  http://niniwa2.cba.pl/sadzimy_ryz.htm
[2] http://www.skeptic.com/eskeptic/10-10-13/

czwartek, 19 lipca 2012

1884 - Trąba w Gostycynie

Jak zaświadczała Gazeta Toruńska w 1884 roku:

Szalona burza przeciągnęła w dniu 13 lipca pomiędzy
godziną 7 a 8 wieczorem przez wieś Gostycyn w powiecie
Tucholskim. Powstała nagle trąba powietrzna i w jednej
chwili obaliła kilka chlewów i stodół. Najwięcej szkody
stało się gospodarzom p. Borzyszowskiemu, Ciżmie i innym. Uragan pozrywał z domów nawet najmocniejsze dachy a zupełnie nowy gościniec karczmarza Cohna rzucił na odległą o 50 kroków karczmę. Rozrzucone deski zabiły kobietę idącą drogą. Ogólne straty gminy gostycyńskiej wynoszą do 2000 talarów[1]

Gostycyn to wieś koło Tucholi. Wspominany "gościniec" to osobny budynek w którym można było przenocować za niewielką opłatą, był to zapewne domek rozmiarów szopy, niemniej to że został rzucony o kilkadziesiąt metrów daje wyobrażenie o sile trąby. Jak widać była też niestety ofiara śmiertelna - w XIX wiecznych przypadkach trąb ma to miejsce dosyć często, głównie z powodu porażenia piorunem lub uderzenia belką walącej się chałupy.
Znalazłem niejasną wzmiankę o innej trąbie koło Tucholi, która w 1871 roku zabiła 5 osób ale brak mi tu szczegółów.


-------
[1] Gazeta Toruńska, Toruń, Piątek 18 lipca 1884 KPBC

czwartek, 12 lipca 2012

I gdzie ta Nibiru?

Jak wszyscy wiedzą za kilka miesięcy ma być Koniec Świata. Znowu, bo w roku 2000 się nie udało. Jak natomiast się to odbędzie dokładnie nie wiadomo, wszyscy jednak wiążą to w jakiś sposób z planetą Nibiru, jak dotąd nie odkrytą przez astronomów, która przybliża się ku nam z kosmosu. Czasem pisze się o skalistej planecie większej od Ziemi, czasem o gazowym olbrzymie wielkości Jowisza, kiedy indziej o komecie albo roju asteroid.
Oczywiście wielu zarzuca astronomom że ją odkryli, tylko to ukrywają, jednak im bliżej do dnia zerowego tym bardziej jasne się dla ludzi staje, że obiekt ten powinien był już dawno widoczny. I to gołym okiem. Toteż pojawiały się i pojawiają się wciąż kolejne wyjaśnienia mające tłumaczyć dlaczego tak się nie dzieje, a jeśli zebrać je do kupy, wychodzi nam obraz co najmniej osobliwy:


Za Słońcem
Najpopularniejszym twierdzeniem jest to, że Nibiru nadlatuje od strony Słońca, które jest tak jasne że uniemożliwia obserwacje. Po raz pierwszy takie głosy pojawiły się niedługo po roku 2000 gdy obecna koncepcja zdobywała popularność i były uzasadniane jeszcze dosyć rozsądnie. Otóż nasza tajemnicza planeta ma nadlatywać od strony gwiazdozbioru Oriona, leżącego tuż pod ekliptyką - pozorną drogą Słońca na tle gwiazd. Miała być w zasięgu wzroku na kilka miesięcy przed grudniem, w miesiącach letnich. Zimą Orion jest bardzo dobrze widoczny nocą, bo Słońce znajduje się po przeciwnej stronie nieba, w Strzelcu, natomiast latem słońce przesuwa się na tle gwiazdozbiorów Byka i Bliźniąt, zatem Orion wypada wówczas po dziennej stronie nieba. Jeśli zatem wówczas - a więc właściwie teraz - Nibiru miała być już widoczna, to w jej obserwacjach przeszkadzałoby Słońce, koło którego by się znalazła.
Jakoś tak jednak tłumaczenie dotyczące zdarzeń na kilka miesięcy przed Końcem, zaczęło być wykorzystywane ładnych parę lat wcześniej, zaś dowodem stały się zdjęcia i filmy wykonywane w stronę słońca. Przykłady:
Jak łatwo się domyśleć, gdy skierujemy obiektyw wprost na słońce tworzą się odbicia w układzie optycznym aparatu, czasem zabarwione na czerwono lub niebiesko od powłoczki mającej wygaszać refleksy. Najładniejsze refleksy wychodzą gdy zdjęcie lub film jest robione przez szybę. Po prostu część światła odbija się od soczewki, potem od szyby i wraca pod nieco innym kątem. Podobne powstają między soczewkami a w teleobiektywach mogą powstać w samej soczewce, jeśli jest grubsza:

W dodatku tło na jakim znajduje się słońce nieustannie się zmienia. To by było bardzo dziwne aby od kilku lat bardzo odległy obiekt zawsze był koło słońca. Chyba że ma orbitę wewnątrz orbity Merkurego ale w związku z tym nie mógł by być niezauważony. Miłośnicy tej koncepcji skrupulatnie przeglądają zdjęcia z SOHO i odnotowują wszelkie zakłócenia i artefakty przetwarzania obrazu, uznając że coś tam jest.

Na Antarktydzie
Drugą koncepcją, która zdobyła popularność, pokazując tym samym kiepski stan szkolnictwa, jest ta że Nibiru nie widać z całej Ziemi. Płaszczyzna jej orbity miała bowiem być tak przekrzywiona względem ekliptyki, że przybliżając się znajduje się ciągle pod Ziemią, tuż nad południowym biegunem, a więc Antarktydą, i niestety da się ją zaobserwować tylko z najbardziej bliskich biegunowi skrawków lądu. A że tam mało kto mieszka, to nikt jej na razie nie widział.
Co to ma do szkoły? A no to, że na lekcjach fizyki bądź geografii nie omawia się astronomii za dokładnie i nie przypominam sobie aby omawiano tak widoczność obiektów astronomicznych na ziemi, gdyby jednak to zrobiono, każdy kto jeszcze coś z tamtych czasów pamięta powinien domyśleć się, że powyższe twierdzenia są bzdurą. Odległy obiekt jest widoczny na ziemi tak długo, jak długo nie schowa się za horyzontem, dzieje się to wtedy gdy linia łącząca go i obserwatora stanie się styczna do powierzchni kuli ziemskiej. Gdyby obiekt był tak daleko, że linie graniczne z obu stron byłyby praktycznie równoległe, wówczas musiałby być widoczny praktycznie na całej półkuli. I bliżej się będzie znajdował i im większy kąt będą tworzyły skrajne linie widoczności, tym mniejszy będzie obszar kuli z którego będziemy mogli go zobaczyć:
Na tym rysunku pokazuję jak by to wyglądało dla obiektu mniejszego od ziemi. Gdyby Nibiru była kilkukrotnie większa jak to się postuluje, obszar widoczności mógłby być nawet większy niż półkula dla większego zbliżenia.
Dla lepszego zrozumienia przeanalizujmy to sobie dla gwiazdy polarnej. Gdy stoimy na biegunie północnym, oczywiście zimą bo wtedy jest noc, gwiazda polarna jest nad nami, w zenicie. Gdy zaczniemy się oddalać od bieguna, gwiazda zacznie oddalać się od zenitu i przybliżać do horyzontu. Jeśli przyjedziemy do Polski gwiazda będzie widoczna na wysokości ok. 51-53 stopni kątowych nad północny horyzont, mimo że znajdziemy się kilkaset kilometrów od bieguna. Gdy pojedziemy do Włoch gwiazda obniży się ale będzie widoczna. W Kairze także choć znajdzie się już bardzo nisko. Teoretycznie na stałe schowa się za horyzont gdy miniemy równik.
Gdyby Nibiru miała pojawić się dokładnie nad biegunem południowym, na tle gwiazdozbioru Oktantu, to znajdując się w odległości wielokrotnie przekraczającej promień Ziemi byłaby widoczna z Antarktydy, Ameryki Południowej, Austalii, połowy Afryki, Nowej Zelandii i licznych wysepek.

Za Marsem albo Jowiszem
Kolejnym pomysłem było twierdzenie, że Nibiru jest już blisko, ale schowała się za jakimś innym obiektem. Gdy Mars znalazł się w opozycji, mówiono że znajduje się za nim, gdy na niebo wstąpił Jowisz, to on miał przesłaniać nam tą planetę. Nie trudno się domyślić że zsynchronizowanie ruchu jakiejś bardzo odległej planety z tą bardzo bliską, tak aby ciągle była przesłaniana, jest okropnie mało prawdopodobne.


Leci zygzakiem
Najzabawniejsze wyjaśnienie pojawiło się na jednej z sesji Projektu Cheops

EN-KI:
Planeta owa nie leci po swojej orbicie, co już o tym wiesz.

RAFAŁ:
Tak.

EN-KI: 
Czyli zmienia kierunki niczym piłka, przeskakuje z orbit... z danego kursu na kurs [w kierunku] danej planety. Czyli leci zygzakiem. I tym zygzakiem będzie się kierowała w stronę Słońca. Czyli pod takim kątem.
W jednej z kolejnych sesji ten tor miał być wytłumaczeniem dlaczego jej nie wykryto - gdy astronomowie nastawią swoje teleskopy na punkt gdzie Nibiru ma być, to ona się im złośliwie przesunie w inne miejsce, bo leci zygzakiem.

Jest jeszcze daleko...
No i na koniec ostatnia deska ratunku - nie jest widoczna bo jest bardzo daleko. Tylko jak daleko?
Znalazłem taki ciekawy program obliczeniowy, który na podstawie założonego albedo, czyli zdolności odbijania światła i jasności absolutnej - a więc jasności z odległości 1 JA, wylicza średnicę asteroidy. Przyjąłem więc albedo 0,15, co oznacza że obiekt odbija 15% padającego światła - zbliżone ma asfalt. Następnie powiększałem jasność absolutną dopóki nie uzyskałem wyliczonej średnicy równej 5 średnicom ziemskim (12 tyś. km*5= 60 tyś. km) a więc większy od Neptuna, wyszło mi, że jasność absolutna, w odległości równej dystansowi między Słońcem a Ziemią, wyniosłaby -6,2 M. To dużo? To znacznie więcej niż jasność Wenus (-4,4 M) zatem taki obiekt byłby widoczny w dzień.
Znając absolutną wielkość można policzyć jaka byłaby jasność obserwowalna w różnych odległościach, korzystając z prawa odwrotności kwadratów (ponieważ pole przekroju wiązki promieni wzrasta wraz z kwadratem odległości, jasność obserwowalna spada odwrotnie proporcjonalnie), znalazłem taki ładny wzór liczący wielkość wizualną dla znanych odległości od Ziemi i Słońca:

(r) to odległość od Ziemi,  (a) od Słońca, (X) to kąt fazowy, dla uproszczenia przyjmuję kąt 0 (w opozycji). Wsadźmy to w Exel i zobaczmy jaka wychodzi jasność dla różnych odległości od Ziemi.
Gdyby nasza modelowa Nibiru znalazła się w takiej odległości od nas jak Mars w opozycji (0,5 JA od Ziemi i 1,5 JA od Słońca) miałby jasność obserwowalną -6,8 magn. i byłby bardzo łatwo zauważalny
- w pasie planetoid (2,77 JA od Słońca) - -2,7 magn (tyle co Syriusz)
- koło Jowisza (5,2 JA) 0,8 magn. nieco mniej od Wegi
- koło Saturna (9,5 JA) 3,33 magn nieco mniej niż Pherkad
- Koło Urana (19,6 JA) 6,6 magn na granicy widoczności gołym okiem, dobrze widoczna przez lornetkę
- Koło Neptuna (30 JA) 8,49 magn - poza zasięgiem zwykłej lornetki, dostępna w lunetach powyżej 60 mm
- Koło Plutona (39 JA)  9,65 magn. - dostępne w lunetach ok. 80 mm

Czyli teoretycznie gdyby była na skraju układu słonecznego to mógłbym obserwować ją w swoim teleskopie, zaś koło Urana byłaby już widoczna gołym okiem. Aby stamtąd do nas nadlecieć musiałaby mieć niesamowitą prędkość, jakiej nie osiągają nawet komety i na dobrą sprawę nie da się podać powodów, dla których miałaby być tak rozpędzona.

Na postawie doniesień medialnych można próbować wyznaczyć orbitę Nibiru w ostatnich latach:

doprawdy osobliwa...

środa, 4 lipca 2012

Ten burzliwy 4 lipca...

Gdy przeglądałem listę odnotowanych dawnych tornad i ich podejrzeń, jaką sobie zestawiłem z różnych wzmianek, stwierdziłem że na ten sam dzień przypadają aż dwa zdarzenia z okrągłymi lub połowicznymi rocznicami, toteż zamiast dwóch artykułów tworzę jeden, zbiorczy.

1827 - Trąba powietrzna koło Stopnicy
Stopnica należy do dosyć nieszczęsnych regionów, skoro kilkakrotnie znalazłem opisy gwałtownych burz w tamtej okolicy, i tak 185 lat temu:
W dniu 4 b. no. i r. o godzinie lej z południa , po ponurej ciszy, która zazwyczaj zapowiada nadchodzącą burzę, okazała się w mieście Stopnicy od strony południowo - zachodniej okropna czarna chmura , i postępuiąc z nadzwyczajną szybkością w prostej linji od miasta Wiślicy, wzięła potem od Stopnicy kierunek ku wschodowi. Chmura ta nie idąc szeroko , bo tylko ćwierć mili , 5 mil wzdłuż ślady spustoszenia zostawiła. Grad z ulewą pola zupełnie zniszczył , tak , iż w niektórych miejscach rozpoznać niemożna co za zboże było. Wicher zaś wieś, to iest Górki z 61 budynkami dworskiemi i wiejskiemi zupełnie zniszczył, tak iż z daleka patrząc, widzieć tylko można kupy zwalisk; inne zaś wsie na drodze tego orkanu , także wiele w budynkach ucierpiały. W wsi Strożyskach moc wiatru tak była nadzwyczajna, iż wywracaiąc budynek mieszkalny, płatwę z niego o parę set kroków uniosła , kopy siana wszystkie poroznosiła, bydło zaś paszące się i zaprzężone, z łykiem po polu szukaiąc schronienia , biegało.[1]
Burza szeroka tylko na 400 metrów i dająca szkody na 8 km? Mało prawdopodobne aby była to zwykła burza, dlatego choć zdarzenie nie zostało tak nazwane, stawiam na trąbę. Z nazwy wymienione zostały tylko dwie miejscowości, oddalone od siebie o 2 km. Następny raz trąba pojawiła się koło Stopnicy w 1829 roku. Tymczasem niedaleko wymienionych wsi, po drugiej stronie Wisły koło Woli Żelichowskiej trąba pojawiła się w 1865 roku.

1862 - Trąba powietrzna w Niemieniu koło Krasnegostawu:

Tymczasem 150 lat temu na lubelszczyźnie:
Dnia 4go z. m. o godzinie 4ej po południu, we wsi Niemieniu, do donacji Błaska należącej, pod miastem Krasnymstawem położonej, burza nadzwyczajnej siły, przechodząc w kierunku wschodnio-połudaiowym od strony północno-zachodniej, zrujnowała ze szczętem 11 budowli kolonijnych, i wyłamywała i wywracała z korzeniami drzewo w lesie, w przestrzeni kilkomorgowej, którego odłamami smuciła pobliskie pola, I zniszcsyła wzoaesnej massie dojrzewające zboże i ogrodowizny. Wyłamała massę drzew owocowych i kilka fur siana z łąk nie wiedzieć gdzie zaniosła. Burza ta była szczególniejszego rodzaju, toczyła się w postaci czarnego kłębu dymu, wirując ciągle, porwała wołu, wyniosła o kilka łokci nad ziemię, przewracała go w różnych kierunkach, a po uderzeniu o ziemię, zdruzgotała mu nogę. Przyniosła do wsi Niemienie, ogromną starą gruszę, jakiej w okolicy tej wcale nie było; w przelocie przez rzekę Żółkiewkę, w zetknięciu z wodą, wydała głos jakby kilka wystrzałów, massę wody wyrzuciwszy w powietrze na kilkadziesiąt stóp w górę. Słowem była to trąba, w rodzaju afrykańskich huraganów, bo liście drzew nim rażonych, są jakby po dotknięciu ogniem, i mają w sobie jakiś osad czarnego koloru udzielający się, który w kilka godzin dopiero znikał. O tej samej godzinie burza ta przeszła na drogą stronę Krasnegostawu, we wsi Surrowie poniszczyła zboże, uszkodziła dom Organisty, przewróciła zupełnie zabudowania Probostwa, ogrody i płoty do Plebanji należące. Drzewa nadzwyczajnej wielkości około 100 sztuk, wraz z korzeniami wyrwała, a ludzi kilku w polu pokaleczonych zostało, od gradu wielkości jaja kurzego, jaki z sobą przyniosła. Przejście to nie trwało więcej jak 5 minut.
Taż sama burza około Radecznicy znaczne szkody zrządziła. [2]
Dawny Niemień przez lata zmienił nazwę na bardziej prozaiczne Niemienice, leżące obecnie na przedmieściach Krasnegostawu, nad rzeczką Żółkiewką, natomiast opisywany Surrów to zapewne Surhów. Znajduje się tam klasycystyczny kościół, na stronie parafii brak wzmianek o jakichś zniszczeniach w tamtym roku. Jeśli zniszczenia w obu miejscowościach wywołała ta sama trąba, to długość ścieżki kontaktu wynosiłaby 14 kilometrów.


2002 - Huragan nad Puszczą Piską
4 lipca 2002 roku nad Mazurami i Podlasiem przeszła wyjątkowa wichura - wiatr osiągający do 180 km/h powalił 12 tysięcy hektarów lasu w Puszczy Piskiej, Romnickiej i innych obszarach leśnych. Uszkodzonych zostało kilkaset budynków, rannych 13 osób jedna zginęła. IMGW opisuje ten przypadek jako front szkwałowy z trąbami powietrznymi, media pisały że wszytstkie lasy powaliła trąba powietrzna, natomiast Łowcy burz uznali że to przypadek derecho, czyli linii szkwałowej z silnymi podmuchami. Na dobrą sprawę nie wiadomo mi aby potwierdzono powstanie choć jednej trąby tamtego dnia.

Jakby tego było mało opisywany przeze mnie huragan z roku 1928 być może też będący Derecho, miał miejsce... 4 lipca! Mam z tego przypadku jedno mocne podejrzenie trąby w Jaktorach, gdzie dwie dziewczynki zostały porwane przez wiatr i rzucone na korony drzew, czego niestety nie przeżyły. Dzisiejszy dzień jest bardzo gorący i upalny, jednak na zachodzie jest chłodniej, szykuje się zatem kolejny dzień z gwałtownymi burzami. Miejmy nadzieję, że pogoda nie sprawi nam powtórki z rozrywki.

-------
[1] Kurjer Warszawski D. 13. Lipca. PIĄTEK. ROK 1827. EBUW
[2] Kurjer Warszawski  Dnia 4-go Sierpnia Rok 1862 nr.176 EBUW