czwartek, 24 listopada 2022

1965 - Delfin z nieba

W dawnej prasie pojawiały się doniesienia o deszczu ryb ale takiej sytuacji jeszcze nie widziałem: 

Mieszkańcy niewielkiej osady Łazarewskaja nad Morzem Czarnym spostrzegli ze zdziwięniem, że w odległości około kilometra od brzegu morskiego leży na ulicy delfin. Jak się okazało, półtorametrowy delfin został uniesiony przez trąbę powietrzną, jaka powstała poprzedniego dnia tuż przed sztormem na Morzu Czarnym.
Tak więc delfin spadł na ulicę dosłownie z nieba.

[Dziennik Bałtycki 26 czerwca 1965 BBC]

Z tym, że do doniesień o różnych rzeczy spadających z nieba trzeba podchodzić ostrożnie jeśli świadkowie tego nie widzieli. Zdarzały się przypadki gdy podczas gwałtownej burzy pękał odpływ stawu i gdy ryby znaleziono potem na polu to obserwator uznawał, że musiały spaść z nieba. Tu jeśli podczas sztormu doszło do wezbrania i podtopienia brzegu, delfin mógł się znaleźć na lądzie całkiem normalnie.

poniedziałek, 24 października 2022

1970 - Katastrofa pod Huascaran

 Czytam sobie o katastrofie pod Huascaran w Peru w 1970 i mam wrażenie, że to scenariusz amerykańskiego filmu katastroficznego, o tych władzach małego miasteczka, które uciszają głosy o niebezpieczeństwie, bo zbliża się festyn.
   


A to co się wtedy zdarzyło brzmi jak SF.  Huascaran to jedna z najwyższych gór ameryki południowej. Na jednym z jej zboczy znajduje się lodowiec wiszący - jego dolina kończy się obrywem. Zazwyczaj czoło urywało się przed tym urwiskiem i tylko czasem zimą dochodziły tam lawiny śnieżne.

W lipcu 1962 sezon letni był tak wyjątkowo ciepły, że lodowiec wysunął się poza krawędź. W końcu wielka bryła lodowca spadła do doliny i tam zamieniła się w lawinę błotną a na koniec w falę powodziowa. Powódź spłynęła małą rzeczką i zmyła miasteczko Ranrahirca na końcu doliny. Zginęły 4 tysiące osób.

Po tym wydarzeniu władze planowały odbudować miejscowość w innym miejscu, ale ludzie się na to nie zgadzali, bo rodziny ocalałych miałyby za daleko do pól i plantacji będących ojcowizną. Fala błota musnęła też stolicę stanu Yungay, gdzie mieszkało kilkanaście tysięcy osób, zostawiając sterty kamieni i błota. Naukowcy mówili, że lawina może się powtórzyć za kilka czy kilkanaście lat. Proponowano przenieść zabudowę dalej od rzeki. Ponownie ludzie z okolicy nie zgadzali się, argumentując zresztą, że tamten ciepły sezon był wyjątkową anomalią i pewnie się nie powtórzy. Poza tym właściwe miasto oddzielał od rzeki stumetrowy pagórek. Ostatecznie miasteczko Ranrahirca u wylotu doliny odbudowano w tym samym miejscu, a w stolicy stanu spokojnie rosła liczba mieszkańców. Warunki pod katastrofę zostały przygotowane.

W międzyczasie naukowcy badający lodowiec wydali alarmujący raport o tym, że ściana skalna nad lodowcem jest spękana i niestabilna i grozi lawiną skalną. Władze zakazały publikacji tych informacji w prasie krajowej, aby nie wywoływać paniki.

W 1970 roku miało miejsce bardzo silne trzęsienie ziemi, mające epicentrum niedaleko góry. Jak donosili świadkowie, ze stoku góry nad lodowcem oderwał się blok skalny o szerokości 800m. Spadł na lodowiec i zaczął się po nim zsuwać, krusząc lód na kawałki. Potem zmieszana masa skał i lodu przeskoczyła przez próg skalny, zabierając po drodze rosnącą masę ziemi, błota i kamieni. Lawina spadała po terenie nachylonym pod kątem 30 stopni z wysokości 3 kilometrów, osiągając prędkość przekraczającą 450 km. Niesione nią skały odbijały się od nierówności podłoża i od siebie wzajemnie, rozrzucane dookoła z prędkościami szacowanymi na nawet 600 km/h. Geolodzy odwiedzający potem okolicę znaleźli kilkumetrowe kratery wybite przez głazy. Mieszkańcy wiosek przy dolinie donosili więc o przeciągłym grzmocie lawiny i deszczu wielkich kamieni, które niszczyły domy i zabijały rolników na polach. Największy znaleziony potem w lawinisku głaz miał masę 7 tysięcy ton.




2 minuty po trzęsieniu ziemi lawina zmiotła miasta pod górą. Fala błota i kamieni wspięła się na stumetrowy grzbiet na zakręcie doliny i zalała Yungay, niszcząc wszystkie budynki. W wyniku tej tylko lawiny zginęło około 20 tysięcy osób. Drugie tyle było ofiar trzęsienia ziemi w całym Peru.

W Yungay ocalały jedynie domy leżące na większej wysokości, oraz pagórek z cmentarzem, gdzie przetrwało kilkanaście osób, które odwiedzał groby akurat tego dnia. Stojąca tam figura Chrystusa wznosiła daremnie ramiona nad ruinami zniszczonego miasta. Wiele dzieci z miasta ocalało, ponieważ były na przedstawieniu na stadionie trochę za miastem, który ominęła lawina.


Rząd objął obszar dawnego miasta ochroną jako cmentarzysko i narodowy pomnik - blokując odbudowę. Zdecydowano nie odkopywać ruin i nie poszukiwać ciał zabitych. Miasto przeniesiono bardziej na północ, w bezpieczniejsze miejsce. 

***

Bardzo podobnie wygląda historia innego peruwiańskiego miasta Huaraz, które ze względu na wysokogórskie położenie jest nazywane Peruwiańską Szwajcarią. Znajduje się po drugiej stronie Huascaran niż Yungay. W 1941 zostało częściowo zniszczone przez lawinę błotną wywołaną upadkiem do jeziora Palcacocha powyżej miasta, części zasilającego je lodowca. Z powodu nagłego przepełnienia pękła część moreny lodowcowej piętrzącej jezioro, stąd nagły spływ błota niosącego wielkie głazy. Zginęło kilka tysięcy osób. Ale i tutaj w miarę upływu lat uznano, że ryzyko powtórki jest małe i zniszczone tereny zabudowano. Podczas trzęsienia ziemi w 1970 tysiące osób zginęły z powodu zawalenia się budynków. 

Po tej tragedii udało się w końcu stworzyć planowany już wcześniej projekt kontroli poziomu wysokogórskich jezior. W kilku jeziorach obniżono sztucznie poziom wody aby nie doszło do przepełnienia w razie powodzi lub osuwiska. Praktycznie opróżnione Palcalocha nie wydawało się groźne. Wybetonowano mu kanał wylotu wody aby nie było ryzyka dalszego pęknięcia. Potem jednak mijał czas, lodowiec wpadający do jeziora zaczął się cofać pod wpływem zmian klimatycznych, a opuszczona przez niego misa jeziorna zaczęła się powiększać. Przed katastrofą w 1941 w jeziorze mieściło się 10 mln m3 wody. Po katastrofie i dalszej kontroli wypływu objętość spadła do 0,5 mln m3. W ciągu ostatnich 20 lat wywołane globalnym ociepleniem cofanie lodowca spowodowało, że pomimo utrzymywanego przelewem niskiego poziomu, objętość mieszcząca się w misie wzrosła do 17 mln m3. Jeśli teraz stanie się coś gwałtownego, nastąpi załamanie czoła lodowca lub osuwisko, to jest z czego powstać kolejny spływ wody, błota i porwanych skał. Tymczasem liczba ludności w Huaraz wzrosła do 120 tysięcy i wiele z nich mieszka na dnie zagrożonej doliny i nie zamierza się przenosić.

Więc kto wie, może jeszcze kiedyś ta katastrofa się powtórzy...


czwartek, 20 października 2022

1921 - Trąba powietrzna w Radziechowie

 Kolejny przypadek szaleństw pogody, tym razem trochę bardziej na wschodzie. 

Tę relację znalazłem w jednym z numerów Wiadomości Meteorologicznych, gazetki wydawanej przez przedwojenny Państwowy Instytut Meteorologiczny. Oprócz uśrednionych danych przebiegu pogody w ostatniego okresu i artykułów badawczych, prezentowano też co ciekawsze spostrzeżenie obserwatorów z oficjalnych stacji.  Jedna z nich okazała się wyjątkowo interesująca:

"Stacja Meteorologiczna w Radziechowie (Małopolska) (Obserwator p. Adam Ferens.
Dnia 18-go sierpnia  o godzinie 14-ej obserwowano w Radziechowie zjawisko trąby powietrznej. Przebieg zjawiska był następujący: najpierw nadciągnęła z północo-wschodu większa chmura brudno-granatowa, z której spadały rzadkie lecz bardzo duże krople deszczu. W chmurze tej wkrótce powstał ciemniejszy pas w kształcie torpedy, zwróconej ku wschodowi i słychać było grzechot jakby spadających na blachę ziarnek gradu. Gdy jednak deszcz i wiatr ustały, a grzechot się wzmagał, spostrzeżono, że w chmurze unoszą się kawały desek i blachy, dachówki, snopki i t.p. unoszone ruchem wirowym wewnątrz trąby. Trąba dążyła z północy ku południowo-wschodowi i przebiegła blisko 3 km w ciągu 5 do 7 minut. Dachy, kominy, i drzewa, które znalazły się na jej drodze zostały złamane., skręcone i uniesione w powietrze. Kilkaset dachówek  wyrwanych z dachu jednego z domów krążyło jak stado wron.

Gdy chmura się oddaliła, można było wyraźnie stwierdzić, że ciemny wązki pas w jej wnętrzu przedłużał się poza chmurę jako zupełnie przejrzysty aż do wiru na ziemi, a w nim odbywały się ruchy obrotowe. W trzy kwadranse po przejściu trąby powietrznej nadciągnęła od północo-wschodu wielka chmura, z której spadł ulewny deszcz z gradem (45 mm) lecz gwałtowna powódź jaka nastąpiła po tej ulewie dowodzi, że dalej ku północy w górach nastąpiło prawdopodobnie oberwanie chmury.
Trąba powietrzna zrządziła stosunkowo małe szkody, gdyż przebiegła przestrzeń mało zabudowaną. Wypadków z ludźmi nie było, z wyjątkiem zranienia jednej osoby odłamkiem spadającej deski."

[Wiadomości meteorologiczne - wydawane przez Państwowy Instytut Meteorologiczny w Warszawie nr.7 1921, JBC BJ ] 

Gdy zobaczyłem ten opis, od razu spojrzałem na mapy aby zobaczyć gdzieś to w Małopolsce znajduje się Radziechów, i wygląda na to, że pod Lwowem. Druga miejscowość o tej nazwie leży daleko na Śląsku i w 1921 roku nie należała do Polski, więc polski instytut nie mógł mieć tam swojego obserwatora. 

Opis jest całkiem obszerny choć mało jest tu szczegółów na temat wielkości zniszczeń. Widać było obniżenie podstawy chmury, pewnie funnel cloud. Reszta wiru była przezroczysta i słabo zauważalna Obserwator widział ze swojej strony lej poruszający się od północy do północnego-wschodu, co oznacza, że poruszał się zapewne na ukos z NW na SE. Brak informacji o grzmotach i gradzie, oraz ogólna forma leja, sugerują zjawisko nie związane z mezocyklonem, landspout lub podobne. 

W tym samym numerze inny obserwator podawał, że trąba miała przejść przez Chojnice, ale nie ma tam opisu wyglądu i zachowania zjawiska a sama notatka jest bardzo krótka i trudno coś z niej wywnioskować.


środa, 7 września 2022

1987 - Trąba powietrzna i powódź pod Kańczugą

 22 i 23 maja 1987 przez południowo-wschodnią część kraju przetoczyły się burze i ulewne deszcze, które wywołały bardzo nagłą, regionalną powódź. Zalanych zostało wówczas wiele wiosek, a ostatecznie też Przeworsko i Rzeszów. Moją uwagę przykuła jednak wzmianka o zdarzeniu, do jakiego doszło na tym terenie tuż przed nadejściem ulewy:

 "Zaczęło się około szesnastej. Przez część Siedleczki wąskim, może stumetrowej szerokości pasem przeszło istne tornado. Wiejący z ogromną siłą wiatr zdzierał dachy i ich pokrycia, wyrywał z korzeniami i łamał drzewa - w powietrzu nad głowami przerażonych mieszkańców latały dachówki, kawałki drewna, blachy i eternit.
Później nadeszła potężna ulewa. Gdzieś przed północą (kto patrzył wtedy na zegarek?) potok Nietecz wystąpił ze swojego koryta i poszedł na wieś , zabierając ze sobą co popadło (...)"         [Życie Przemyskie nr.24, 17 czerwca 1987 PBC]

Zdecydowanie brzmi to podejrzanie.  Wąski pas zniszczeń przemawia za tym, że to mogła być trąba powietrzna. Jednoznacznego opisu wyglądu zjawiska jednak nie znalazłem. Dziennikarze zresztą dotarli do tego miejsca już po  przejściu powodzi i ich opisy łączą straty powodziowe z wiatrowymi.  Przykładowo oceniony jako najbardziej uszkodzony dom Kuźniarów stracił cały dach oraz doznał popękania ścian, zarazem jednak został głęboko zalany i trudno ocenić czy ściany popękały od siły wiatru czy od podmycia. 


 

W Siedleczce zerwanych zostało 20 dachów, mniejsze budynki gospodarcze poważniej uszkodzone, zawaliła się jedna obora. Podczas powodzi jaka nadeszła w nocy fala zmyła część budynków a te uszkodzone od wiatru zostały zalane. Wiatr wywołał też zniszczenia w samej Kanczudze, gdzie uszkodzone zostały budynki na osiedlu mieszkaniowym nad rzeką a z elewatora zbożowego zerwany dach. Tutaj wylała rzeczka Mleczka, która zalała zakład produkcyjny Spomasz. Zniszczenia związane z wiatrem i sporej wielkości gradem nastąpiły też w Niżatycach. W okolicznych lasach trąba powaliła 3 hektary lasu. Mieszkaniec wypowiadający się dla gazety opisywał, że będąc w Krzeczowicach został złapany przez burzę z ulewnym deszczem i gradem znacznej wielkości. Były tam kulki wielkości kurzego jaja, ale sam znalazł "rozetę z lodu" która nie mieściła mu się w dłoni i musiała ważyć pewnie 150-200 g.

Ponieważ informacje są szczątkowe i niedokładne trudno coś więcej ustalić. Jeśli faktycznie była to trąba, na co wskazuje głównie informacja o wąskim pasie zniszczeń, mogła mieć siłę F1 skoro zrywała dachy z domów mieszkalnych ale nie wywoływała dalszych uszkodzeń. Z Siedleczki, przez Kańczugę do Niżatyc w linii prostej wzdłuż doliny Mleczki, jest 6 km i tyle przynajmniej wynosiłaby długość pasa zniszczeń. 

W 1987 trąba przeszła także przez Białystok, w maju, co opisywałem 10 lat temu.

-----

* Nowiny 25 maja 1987,

wtorek, 2 sierpnia 2022

1936 - Strzelanina w szkole pod Inowrocławiem

 Gdy media donoszą średnio raz na tydzień, że w USA znowu ktoś strzelał do uczniów w szkole, wzdychamy z ulgą "No na szczęście u nas takich rzeczy nigdy nie było!" - co nie jest tak do końca prawdą. Trochę już napisano na temat strzelaniny w gimnazjum w Wilnie w 1925 roku ale mniej znane pozostaje zdarzenie o dekadę późniejsze. Jak zobaczycie jednak nie ma zbyt wiele wspólnego z "typową szkolną strzelaniną", było to raczej morderstwo nauczyciela dokonane przez innego we wzburzeniu emocjonalnym, i tyle tylko że dokonane w szkole bronią palną.



 Według relacji prasowej w szkole powszechnej w Janikowie pod Inowrocławiem zatrudniony był jako nauczycieloficer rezerwy Stefan Bykowski. Jego praca była jednak źle oceniana, on sam znany był z awantur i kłótliwego charakteru i inspektorat szkolny postanowił go zwolnić. 1 kwietnia dyrektor szkoły, Wojciechowski, przekazał mu, że jego umowa nie zostanie przedłużona. Wiązało się to zapewne z koniecznością wyprowadzenia z mieszkania nauczycielskiego przy budynku szkolnym. Oficer wpadł we wściekłość i mówiąc o zemście wybiegł ze szkoły. Gdy wieczorem wrócił żądając rozmowy z dyrektorem, tego nie było. Poprosił więc o rozmowę z nauczycielką Michaliną Kosmowską, lubianą w okolicy. Ta obawiała się rozmowy z nim w cztery oczy, więc poprosiła służącą Zalitę aby jej towarzyszyła. Gdy znaleźli się w jednym pokoju, Bykowski wyjął rewolwer i zastrzelił obie kobiety. 

Odgłos strzałów przyciągnął uczniów i przechodniów. Oficer zaczął strzelać w ich kierunku, a gdy skończył mu się magazynek, nabił kolejny i poszedł szukać żony. Ta zdążyła się ukryć. Na miejsce przybyli policjanci, którzy otoczyli budynek szkolny. Bykowski wystrzelił w ich stronę kilka kul raniąc poważnie posterunkowego Grzelaka po czym postrzelił się w głowę. 

W szpitalu rana sprawcy okazała się jednak niegroźna. Doprowadzony do przytomności poprosił o swoje spodnie i o zapałki. Gdy na wszelki wypadek został zrewidowany, znaleziono przy nim nabój dynamitowy.  Wystarczyłaby jedna zapałka i wysłałby na tamten świat siebie i może innych wokół.

Pytany o przyczynę ataku odpowiedział "To była walka o byt". 

Ponieważ aresztowany zdradzał objawy rozstroju nerwowego i nie było wiadomo w jakim był stanie w czasie czynu, przez kolejnych kilka miesięcy pozostawał na obserwacji aż lekarze orzekli, że morderstwo zostało dokonane w "stanie nieświadomości". We wrześniu tego samego roku został zamknięty w szpitalu psychiatrycznym w Owińskach.

***

Tyle dawna prasa. Pozostaje tu oczywiście wiele zagadek -  czemu na zastępczą ofiarę wybrał inną nauczycielkę? Wiązała ją z nim jakaś relacja czy może sądził, że zwolnienie wynikało z jej skarg.

Budynek dawnej Szkoły Powszechnej w Janikowie zachował się do dziś, mieści się w nim Centrum Promocji Dialogu. W Narodowym Archiwum Cyfrowym znaleźć można zdjęcie szkoły właśnie z kwietnia 1936; być może zrobione w związku z tą sprawą Ówczesny dyrektor szkoły Jan Wojciechowski zginął z rąk Niemców po wybuchu wojny w 1939 roku w wyniku Intelligentzaction. 


----- 

Dziennik Bydgoski nr 79, 80 i 226 1936, KPBC

Dziennik Ostrowski nr. 80, 1936, WBC 

Polska Zachodnia, nr. 93 3 kwietnia 1936 SBC Org


wtorek, 12 kwietnia 2022

1903 - Wybuch gejzeru na Nowej Zelandii

Gejzery to niezwykłe zjawisko przyrody. Zasadniczo jest to jedna z odmian gorących źródeł. Podobnie jak inne wypływy gorących wód, biorą swój początek w porowatych, spękanych warstwach skalnych, które od spodu podgrzewa ciepło geotermalne, mające płytko położone źródło; najczęściej komorę magmową drzemiącego wulkanu. Tym co je wyróżnia są jednak następujące okresowo gwałtowne wyrzuty mieszaniny pary wodnej i gorącej wody. Nie każde gorące źródło zostanie gejzerem, a znamy przecież takie naturalne wypływy, gdzie woda ma na powierzchni temperaturę bliską wrzeniu.


 

Potrzebne warunki to: stosunkowo głęboki system hydrotermalny; obecność pustek lub obszarów mocno porowatych w skale, pełniących rolę zbiornika wody; uszczelnienie większości szczelin odkładającymi się minerałami, mała ilość prostych studni krasowych docierających z gorącego złoża do powierzchni; warstwy nieprzepuszczalne między podgrzewanym podziemnym zbiornikiem a powierzchnią. 

Dzięki dużej głębokości systemu porcje wody z najintensywniejszym podgrzewaniem są utrzymywane w stanie przegrzanym, to jest powyżej normalnej temperatury wrzenia, za sprawą ciśnienia hydrostatycznego. Pionowe studnie krasowe ułatwiają przepływ wody, powodując, że tak naprawdę to ciśnienie jest jedynym czynnikiem utrzymującym równowagę. Nieprzepuszczalna warstwa między podgrzewanym złożem a powierzchnią i ogólne uszczelnienie drobniejszych spękań powodują, że ciepło nie jest rozprowadzane przez konwekcję czy bardziej intensywny przepływ wody przez skały. Uszczelniony kanał studni, powstający najczęściej na linii uskoku lub na ich skrzyżowaniu, staje się więc jedynym wylotem z podziemnego kotła, utrzymywanego jak szybkowar powyżej temperatury wrzenia wody jedynie przez ciśnienie wody w złożu. W takiej sytuacji naruszenie równowagi, wywołane na przykład przegrzaniem części wody powyżej temperatury wrzenia nawet w tym wysokim ciśnieniu, i przepchnięcie bąbelków pary do kanału wylotowego, powoduje przepływ, wahnięcie ciśnienia i gwałtowne zawrzenie reszty wody w podziemnych zbiornikach. Ciśnienie gwałtownie wypychanej mieszaniny wody i pary jest utrzymywane w całym kanale wylotowym przez szczelną warstwę minerałów, tak zwany gejzeryt, dzięki czemu nie rozprasza się. Wyrzut trwa od kilku sekund do kilkunastu minut, i kończy się, gdy przepływ przez złoże, oraz pochłanianie ciepła podczas wrzenia, obniżą dostatecznie temperaturę w podziemnych zbiornikach. Po czym podziemny system ponownie się napełnia, woda osiąga odpowiednią temperaturę i cykl się powtarza.

Białe Tarasy ok. 1886 r.
Aby gejzer zadziałał, wiele czynników musi zadziałać równocześnie, dlatego mimo obfitości pól hydrotermalnych z gorącymi źródłami, gejzery pojawiają się tylko w kilku miejscach na świecie, a i tam zwykle nie są zbyt efektowne. Jednym z tych miejsc były kiedyś gorące źródła w Nowej Zelandii, na Wyspie północnej, w obszarze wulkanicznym nad jeziorem Rotomahana. W XIX wieku obszar znany był z trawertynowych kaskad nazywanych Białymi i Różowymi Tarasami, będących osadami hydrotermalnymi podobnymi do tureckich Pammukale, ale znacznie większymi. Uważano je za cud natury. Niestety w roku 1886 wybuch wulkanu Tarawera zniszczył okolicę i pogrzebał tarasy. Od właściwego wulkanu przez nagi krajobraz ciągnęła się 17-kilometrowa szczelina, na której powstawały kolejne gorące źródła. I to właśnie tu, na jednym z tych źródeł, zaczęto w roku 1900 obserwować cykliczne erupcje.

Waimangu był jak na gejzery zjawiskiem wyjątkowo gwałtownym. Strzelał ze szczeliny skalnej na dnie  jeziora, tryskając strumieniami wrzącej wody do góry i na boki w różnych kierunkach z taką siłą, że porywał muł i kamienie z dna. Kolumna wody nabierała przez to ciemnego, czarnego odcienia. Stąd maoryska nazwa "czarna woda". Co jednak interesowało ludzi najbardziej - gejzer tryskał na nigdzie nie widzianą wysokość. Zwykle struga osiągała 150-200 metrów, ale od czasu do czasu następowała supererupcja, podczas której woda sięgała powyżej 400 metrów. Największa zmierzona bezpośrednio wysokość wyniosła 460 metrów. Żaden inny gejzer na świecie nie osiągał takiej wielkości.

Gdy więc rozeszły się wieści o tym, że w Nowej Zelandii pewne źródło tryska na niemal pół kilometra, wzbudziło to zainteresowanie. Wytyczony został szlak turystyczny, zbudowano szopę dla przyjezdnych a w okolicy wyznaczono tereny piknikowe. Gejzer nie był do końca regularny. Wybuchał średnio co 6 godzin, ale zdarzało mu się spóźniać i przyspieszać. Nikt nie mógł też przewidzieć, czy trafi na zwykły wybuch, czy na jeden z tych wyjątkowych. Co odważniejsi schodzili nad jezioro z którego tryskał, aby zobaczyć wrzący staw i rozrzucone skalne odłamy w okresie przerw między wyrzutami.

Erupcja Waimangu

 

30 sierpnia 1903 roku do Waimangu przybyła wycieczka z Auckland. Kilka osób zatrzymało się w szopie, kilka ruszyło bliżej, aby zobaczyć jezioro. Dopiero co przybyli i nie chcieli czekać na wytrysk, woleli obejrzeć okolice otworu wcześniej. Wśród nich był Joe Warbrick, rugbysta, w tym czasie najbardziej znany sportowiec z NZ, który ze swoją drużyną grał w meczach nie tylko w Australii, ale też w Europie i był swoistym ambasadorem tego kraju na świecie. Prywatnie zaś brat aktualnie oprowadzającego grupy przewodnika, Alfreda, który wiele razy był w tym miejscu. Zupełnymi świeżakami były dwie panny Nichols, które odłączyły się od matki. Ta została w szopie i wołała do córek, aby nie podchodziły za blisko jeziora. Grupę uzupełniał D. MacNaughton, rzeźnik.

 Czas naglił. Od ostatniego wyrzutu minęło kilka godzin, był to jeden z tych mniejszych. W zasadzie gdyby zjawisko powtarzało się w pełni regularnie, gejzer tryskałby w ciągu godziny. Przewodnik chciał więc zniechęcić przybyłych, ale ci go nie słuchali. Przecież podejdą tylko na chwilę, na pagórek obok jeziora, to jeszcze daleko, nie będą schodzili do niecki, potem cofną się do chatki i stamtąd zobaczą wybuch. Jedna z panien chciała zrobić zdjęcia. "Jak zdarzy się wypadek, wiesz ze mnie zwolnią" - przekonywał brata przewodnik. Zawołał matkę obu panien, aby przemówiła im do porządku. Jednak panny Nichols po usłyszeniu wołań odwróciły się na chwilę rozbawione, mówiąc że zaraz będą. Jeszcze tylko momencik. Stały na krawędzi wzgórza, w miejscu z widokiem na przelew z misy gejzeru do rzeki.  

 


I właśnie wtedy, gdy wkurzony przewodnik wracał do chaty, nastąpił kolejny wyrzut wody. "Nagle zrobiło się ciemno" - opisywał jeden ze świadków. Była to właśnie jedna z tych dużych erupcji, przekraczająca 400 metrów wysokości. Jak to opisywano, erupcja składała się właściwie z trzech pulsów - pierwszy poszedł pionowo, pozostałe rozchodziły się na boki, zalewając okolicę. Strumienie wrzątku z mułem i kamieniami trysnęły z taką siłą, że zbiły z nóg wracającą panią Nichols, matkę niesfornych panien. Przewodnik złapał ją zanim woda poniosła ją w dół stoku i pod gradem opadających sporych kamieni jakoś dociągnął ją do chaty. Doznali na szczęście niewielkich poparzeń. Za parę chwil do chaty dotarło dwóch innych poparzonych i zranionych turystów.  Ponieważ wybuchy gejzeru były dość nieregularne, odczekano jeszcze trochę czasu, licząc na to że pozostali dotrą do chaty samodzielnie. Niestety, nikt z nich się już nie pojawił.

Ciało rzeźnika MacNaughtona znaleziono odrzucone daleko na zboczu. Oceniono, że zmarł z powodu upadku z dużej wysokości. Ciała panien Nichols i Warbricka woda zmyła w dół rzeki, gdzie znaleziono je po kilku godzinach. Były poranione i częściowo obdarte z ubrań. Obecny na miejscu lekarz ocenił, że na szczęście śmierć musiała być natychmiastowa. 

Siły, jakie napędzały gejzer, zaczęły się później wyczerpywać. Po osunięciu ziemi pozom jeziora, z którego strzelał strumień, zmniejszył się, ostatecznie pod koniec listopada 1904 gejzer przestał wybuchać. 

------

* https://www.sooty.nz/waimangu1903.html

* https://paperspast.natlib.govt.nz/newspapers/ESD19030831.2.24

czwartek, 23 grudnia 2021

Aż zatrzęsło się pół Ziemi

 25 maja 2013 roku pod Morzem Ochockim (morze między wybrzeżem wschodniej Azji a półwyspem Kamczatka) doszło do niezwykłego trzęsienia ziemi. Miało siłę 8,3 M, czyli było jednym z tych największych, notowanych średnio raz rocznie. Równocześnie jednak miało bardzo dużą głębokość - hipocentrum wyliczono na 609 km. W efekcie intensywność powierzchniowa nigdzie nie przekroczyła IV w skali Mercallego, zaś fale przybyły do powierzchni już nieco rozciągnięte, mając niższą częstotliwość niż zazwyczaj.
Mimo to ze względu na bardzo duża całkowitą energię wstrząsu i dużą długość zerwania uskoku (180 km) fale sejsmiczne dotarły na bardzo dużą odległość. Mogła w tym pomóc większa gęstość dolnych warstw płaszcza. Dodatkowo, ze względu na kulistość ziemi, pewne punkty miały po linii prostej mniejszą odległość niż to wynika z mapy. Energia wstrząsu w przypadku ognisk płytkich rozprasza się szybciej, bo znacząca część emitowanej dookoła energii dociera szybko do powierzchni i jest zużywana na deformacje. Tu większość energii dotarła do powierzchni w znacznej odległości od epicentrum.
 Ostatecznie powstały powierzchniowe fale sejsmiczne o przeważającym ruchu poziomym, które miały sporą amplitudę ale bardzo niską częstotliwość i mogły być odczute tam, gdzie zaistniał jakiś rezonans, wzmacniający oddziaływanie.

Zasięg odczuwania wstrząsu był fenomenalny - zrozumiałe są doniesienia z samej Kamczatki, o pionowych wstrząsach, od których wibrował cały dom. Zrozumiałe są też doniesienia o wyraźnym kołysaniu z Magdanu i Ochocka, na kontynentalnym wybrzeżu morza, 600 km od epicentrum. Ale o odczuwaniu kołysania budynków, które zbudziło ludzi, huśtało żyrandolami i ruszało krzesłami na kółkach donoszono też z Tomska, w odległości 4100 km. W Nowosybirsku (4300 km) odczuwano na wyższych piętrach kołysanie, przez które osoby czuły zawroty głowy, widziano kołyszące się żyrandole. W stolicy Kazahstanu, Astanie (5100 km) odczuwano poziome kołysanie gruntu trwające kilka minut.
Jeden z obserwatorów donosił z Pemberton w Kanadzie (5300 km) że w czasie zgodnym z oczekiwanym zauważył, że rozechwiało się wahadło starego zegara szafkowego oraz jeden z żyrandoli, wiszący na metrowym sznurze, choć sam wstrząsu nie poczuł. Oznacza to, że rozciągnięte fale sejsmiczne musiały mieć w tym miejscu częstotliwość około 2 sekund (sekunda ruchu w jedną i sekunda powrotu), bo wahadła w starych zegarach miały długość wahadła sekundowego, które co sekundę mija najniższy punkt. Wahadło sekundowe ma długość 98 cm i początkowo planowano wykorzystać je jako podstawę wyznaczania długości metra.

Kołysanie, wyraźne zwłaszcza na wyższych piętrach, odczuto w Moskwie, w odległości 6400 km. Wywołało to zaniepokojenie mieszkańców wysokich bloków. Pojawiły się telefony do straży, niektóre osoby ewakuowały się myśląc, że to oznaka uszkodzenia budynku. Są także pojedyncze doniesienia z Talina (6500 km), Atyrau w Kazahstanie (6500 km). W Stawropolu (7200 km) zauważono chwiejące się żyrandole i kołyszącą się wodę w akwariach. Nie do końca pewne są zgłoszenia krótkich wibracji z Noworosyjska (7400 km) i Ferrary we Włoszech (8100 km).  W pracy podsumowującej obserwacje makrosejsmiczne, zbierającej doniesienia intensywności z różnych źródeł, w tym ankiet prowadzonych przez lokalne ośrodki, znalazły się te informacje o odczuciu wstrząsu w Gdańsku (7200 km). W USA dwa raporty podają odczucie z Rock Islandd, w odległości 8700 km.

Raporty z jeszcze bardziej oddalonych miejsc wydają się mało prawdopodobne, może w zauważeniu pomogło położenie w bardzo wysokich budynkach Jeden raport pochodzi z Dubaju, w odległości 9 tysięcy kilometrów, inny z Australii (10 300), dwa ze stolicy Meksyku (10 300) a dwa z Sao Paulo w Brazylii (19 104 km). Dokładne antypody miejsca wstrząsu wypadają na oceanie koło wysp Sandwich.

Jeśli te relacje nie są błędnym powiązaniem słabszych, lokalnych wstrząsów, to trzęsienie to mogło być zauważalne na ponad połowie globu.

-------
https://www.emsc-csem.org/Earthquake/earthquake.php?id=318696#map
https://www.researchgate.net/publication/281478550_The_Impacts_of_the_M-W_83_Sea_of_Okhotsk_Earthquake_of_May_24_2013_in_Kamchatka_and_Worldwide