środa, 17 maja 2017

1958 - Trąby powietrzne w środkowej Polsce

Wiosna 1958 zapisała się jako chłodna, zwłaszcza za sprawą bardzo zimnego i śnieżnego marca. Chłodny i deszczowy był też kwiecień, kiedy to roztopy doprowadziły do poważnej powodzi na Bugu i Narwi. Dopiero na początku maja od południa zaczęło napływać zdecydowanie gorętsze powietrze. Jednak w naszym nieumiarkowanie zmiennym klimacie nie mogło to trwać długo, od północy napłynęła masa powietrza dużo chłodniejszego, polarnego.
15 maja na południu temperatury doszły do 30 stopni, na północy było zaledwie kilkanaście. Tak potężna różnica temperatur musiała zakończyć się burzami. Wprawdzie szkody od piorunów i gradu zanotowano wtedy w różnych częściach kraju, to wyjątkowe natężenie burze osiągnęły na terenach obecnych województw Łódzkiego i Mazowieckiego.

Po południu nad Rawę Mazowiecką nadciągnęła burza. Nie była zbyt aktywna elektrycznie ani nie przyniosła dużo deszczu. Najpierw zaczął padać grad przyjmując formę padających z rzadka dużych lodowych kul. A gdy większe opady przeszły, nadciągnął huragan:

"Wszystko trwało jakieś 3 do 4 minut, siedziałam właśnie w domu, przy stole, gdy nagle zrobiło się zupełnie czarno. Poderwaliśmy się z miejsca/. W tym momencie trzask, lecą szyby z okien. Przypadliśmy do ściany. W tej samej chwili runął dach. Gdy oprzytomnieliśmy było już po wszystkim. Padał tylko grad. Właściwie nie grad, lecz ogromne kawały lodu większe od kurzego jajka
- Czy było słychać grzmoty?
- Nie, tylko błyskało się raz po raz. Tak się złożyło, że tuż przedtem, nim się nagle ściemniło, spojrzałam na zegarek. Była godzina 17:57. O godz 18 huragan minął.[1]"

 Nad miastem pojawiła się wyjątkowo silna trąba powietrzna, która zdemolowała głównie południowo-wschodnią część miasta, w tym okolice rynku. Poważnie lub całkowicie zniszczone zostały 52 domy, 75 straciło dachy. Stanowiło to 50% ówczesnej zabudowy miasta.
Najbardziej uszkodzone zostały drewniane budynki, na budynkach murowanych zerwane zostały dachy, przewrócone kominy, czasem naruszone stropy i wyrwane fragmenty muru. Zawalił się między innymi budynek kasy spółdzielczej. Częściowo uszkodzony został dach szkoły podstawowej. Zerwane zostało zadaszenie wieży i przewrócone rusztowania na terenie zamku w Rawie podczas rekonstrukcji. Do szpitala miejskiego, który nie ucierpiał, przewieziono 30 ciężko rannych osób, około stu zostało lekko rannych, trzy zginęły na miejscu.



Ale Rawa nie była jedynym miejscem dotkniętym trąbą. Znalazła się właściwie na samym końcu długiego na 20 km szlaku. Pierwszą miejscowością w której powstały uszkodzenia było zapewne Staropole (w ówczesnej prasie Stare Pole). Następne były Petrynów, Czerwonka, Radwanka, , Dziurdziołów,  Chrusty, północna część Księżej Woli i zachodnia Boguszyc, centralnie PGR Tatar. Nieco bardziej na północ od tego pasa, uszkodzenia pojawiają się też w Teklinie, możliwe że przyczyną był towarzyszący burzy silny wiatr. Meteorolodzy którzy po burzy oglądali zniszczenia twierdzili, że kończyły się zaraz za Rawą [2], jednak prasa wymienia jeszcze leżące na przedłużeniu pasa Kaleń i Wolę Lesiowską.





W pobliżu gospodarstwa PGR zupełnie zniszczony został las o rozmiarach 200/500 metrów, drzewa połamane na wysokości metra nad ziemią wyglądały jak skoszone wielką kosą. Pnie były zwrócone na lewą stronę pasa, potwierdzając cykloniczny kierunek wirowania. Najbardziej dotknięte zostały Dziurdzioły, gdzie na 37 domów mieszkalnych całkowicie zniszczonych zostało 29, ponadto wszystkie obory i kilkadziesiąt pomniejszych budynków gospodarskich. Z wymienionych wsi kilka osób zostało ciężko rannych a kilkanaście lżej.


Mińsk
Rawa nie była jednak jedynym miejscem, jakie miało tego nieszczęście znaleźć się pod gwałtownym układem burzowym. W okolicy Mińska Mazowieckiego pojawiła się wieczorem druga trąba powietrzna, która wywołała poważne szkody w 17 miejscowościach. Korespondent prasowy pisał, że największe zniszczenia dotyczyły pasa szerokości 800 metrów i długiego na 30 km.
Wyznaczenie pasa zniszczeń jest trudne, bowiem różne źródła podają różne dane. Prasa generalnie jako pierwsze miejscowości wymieniała Lasomin i Starą Wieś koło Siennicy (Obecnie Siennica, okolice ulicy Dworkowej), jednak dzisiejsze źródła internetowe podają także leżące wcześniej Sufczyn, Wolę Sufczyńską a zwłaszcza Kołbiel, gdzie zupełnie zniszczone zostało 45% zabudowy. Następnie pas przechodził przez Zglechów, Swobodę, Łękawicę, Bożą Wolę, aby skończyć się w lasach na południe od Cegłowa. Pojawiły się też uszkodzenia w Siodle i Kątach, które leżą bardziej po bokach.

W Starej Wsi zginęła kobieta przygnieciona przez padające drzewo, 8 osób odwieziono do szpitala, kilkadziesiąt odniosło drobniejsze obrażenia. Łącznie całkowicie zniszczonych zostało 145 domów mieszkalnych, z czego najwięcej bo 90 w okolicy Siennicy, ponadto 155 stodół i 187 innych budynków gospodarskich. Uszkodzenia w lasach i polach notowano w całym powiecie mińskim i grójeckim, w różnym stopniu uszkodzonych zostało 1000 ha lasów i połowa zasiewów.

Rozmiar szkód powstałych tego dnia szacowano na 130 mln złotych.

Nowe Miasto nad Pilicą
Wprawdzie burze z 15 maja zanikły w ciągu nocy, lecz front oddzielający różne masy powietrza nie przesunął się zbyt daleko. Zaistniała w efekcie ciekawa sytuacja, bo w tej samej okolicy, koło Nowego Miasta nad Pilicą, następnego dnia przeszła kolejna trąba powietrzna o podobnej intensywności, mimo tego że na pewno powstała z całkiem nowego układu burzowego. Siła zjawiska była podobna lub nawet większa niż w Rawie, o czym może świadczyć najbardziej efektowna szkoda - wiatr uniósł w powietrze autobus ze szkolną wycieczką i przerzucił na odległość 30 metrów zrzucając go na dach. Kilkanaścioro dzieci zostało rannych.
 



 Niedaleko rynku przetoczony został kiosk ze sprzedawczynią w środku. Większość dachów zostało zerwanych, 90 domów uszkodzonych a 19 zawalonych. Tornado miało postać leja otoczonego chmurą szczątków. W mieście i okolicach było wielu rannych. Ponoć jedna osoba zmarła [3].

Ale podobnie jak w poprzednich przypadkach obszar zniszczeń był dużo większy. Pas zaczynał się w okolicy wsi Góra, przechodził przez wschodnią część Nowego Miasta, dalej wzdłuż drogi na Mogielnicę, przez Wólkę Gostomską, Brzostowiec skończywszy się w lesie koło Otoląża po przebyciu około 10 km w pasie szerokim na 200 metrów. We wsiach całkowicie zniszczonych zostało 13 domów. W Brzostowcu poważnie uszkodzone zostało pierwsze piętro szkoły.

W Nowym Mieście znajdował się posterunek klimatologiczny, mierzący kilka parametrów jak maksymalna i minimalna temperatura, ciśnienie czy opad. Niestety jakie warunki mogły panować wewnątrz trąby się nie dowiemy, bo klatka meteorologiczna tego spotkania nie przeżyła.

Z wszystkich dotkniętych w tych dniach terenów wysłano do zakładów ubezpieczeniowych 2700 zgłoszeń szkód, w tym zniszczenie 280 domów, 600 stodół i 300 innych budowli. W województwie łódzkim pioruny wywołały 25 pożarów, a w kieleckim 19.


 

 Wydarzenia te wywołały żywy oddźwięk w całym kraju, bo nie przypominano sobie aby w tamtej okolicy doszło kiedykolwiek do kataklizmu na podobną skalę. Nie było to zresztą także ostatnie takie zdarzenie - pod koniec czerwca deszcze na południu wywołały powódź w dorzeczu Wisły o rozmiarach zbliżonych do powodzi w 2010, w lipcu front z huraganowym wiatrem wywołał ogromne zniszczenia w rejonie Sandomierza a w sierpniu jeszcze w paru miejscach pojawiały się gwałtowne burze. Prasa dyskutowała czy anomalie te mają związek z plamami na słońcu, czy też z próbnymi wybuchami jądrowymi. Z czasem publicyści bardziej przychylali się ku temu drugiemu pomysłowi, podkreślając szkodliwe skutki prób naziemnych, oczywiście tych amerykańskich.

-----
[1] Życie Radomskie nr. 119, 19 maja 1958
[2] Stanisław Rafałowski "Trąby powietrzne w Rawie Mazowieckiej i Nowym Mieście (maj 1958), Gazeta Obserwatora PIHM nr 6.1958
[3] Agnieszka Napiórkowska "Tornado 1958" Gość Łowicki 11 maja 2008

* Życie Radomskie, 1958 nry:  118, 17 maja; 119, 19 maja; 122, 22 maja i 123, 23 maja 1958, Radomska Biblioteka Cyfrowa
* Głos Koszaliński 16 maja 1958 PBC Ksiaznica
*  Dziennik Bałtycki 19.05.1958, Bałtycka Biblioteka Cyfrowa
*  Dziennik Bałtycki 17.05.1958, Bałtycka Biblioteka Cyfrowa


niedziela, 7 maja 2017

Drobne rośliny kwiatowe (8.) - Czosnaczek

Roślina może nie drobna, bo w dobrych warunkach i gęstych zaroślach może sięgać do pasa, ale kwiaty ma niepozorne i nie ozdobne:
Dużo bardziej charakterystyczne są liście o zaokrąglonym karbowaniu, jasne i miękkie. Roztarte w palcach nabierają charakterystycznego czosnkowego aromatu, mogą być użyte jako przyprawa do dań, a ponieważ są miękkie i nie posiadają łykowatych żyłek, mogą być też zjadane jako sałatka. Nadają się zwłaszcza wiosną i wczesnym latem, później, gdy roślina przekwita, nabierają gorzkawego posmaku.
Korzeń krótki, palowy, łatwo daje się wyrwać. Przełamany pachnie bardziej jak chrzan i może być użyty jako jego zastępstwo.

Czosnaczek rośnie w miejscach ruderalnych, na poboczu dróg, na skraju lasów, wydaje się preferować miejsca zacienione i wilgotniejsze. Łatwo rozsiewa się z drobnych nasionek. Należy do rodziny kapustowatych (dawniej krzyżowe), jest więc spokrewniony z rzeżuchą, gorczycą i rzodkiewką, przy czym co ciekawe stanowi rodzaj monotypowy - rodzaj czosnaczek zawiera tylko jeden gatunek, czosnaczek pospolity.
Podobnie jak inne kapustowate zawiera olejki gorczyczne i glikozydy izotiocyjanianowe, które po uszkodzeniu rośliny (roztarciu liści) hydrolizują pod wpływem enzymów uwalniając ostry w smaku i zapachu izotiocyjanian allilu, odpowiadający też za smak musztardy czy ostry zapach chrzanu i wasabi.

W ostatnich latach obserwuję, jak jako mało znaną, ale przecież tradycyjną przyprawę promuje się czosnek niedźwiedzi. Pojawia się suszony w saszetkach a w sklepach ogrodniczych sprzedają sadzonki. Może udałoby się coś takiego też z łatwym w uprawie, okazałym i silnie pachnącym czosnaczkiem?

czwartek, 4 maja 2017

Zgasić Słońce wodą?

Czy możliwe by było zgasić Słońce polewając je wodą? Zupełnie - nie, ale na chwilę... teoretycznie... naginając trochę czasoprzestrzeń i logistykę...


Na pomysł tego wpisu naprowadziły mnie artykuły popularnonaukowe, które na podobne pytanie odpowiadały zawsze tak samo: dolewając do słońca wody tylko bardziej je rozgrzejemy.[1],[2].
Rozumowanie jest następujące - woda w wysokiej temperaturze gwiazdy będzie się rozkładać na wodór i tlen. Wodór jest dla gwiazdy paliwem, potrzebnym do przeprowadzenia reakcji termojądrowych, toteż dodanie nowej porcji tylko zwiększy ilość produkowanej energii. Ponadto dla dużych ilości wody masa słońca zostanie zwiększona na tyle, że wewnątrz wzrośnie ciśnienie i zwiększy się szybkość reakcji.
I otóż problem w tym, że w tym rozumowaniu kryją się pewne znaczące uproszczenia, które wpływają na końcową odpowiedź.

Słonce jest gwiazdą, a więc kulą gazu o tak dużej masie i grawitacji, że ciśnienie w jego jądrze dosłownie wciska jądra atomowe w siebie. Z połączenia się czterech jąder wodoru powstaje jedno jądro helu, o masie nieco mniejszej niż masa czterech jąder wodoru. Ta brakująca masa  jest zgodnie ze słynnym wzorem Einsteina zamieniana na energię. Ilość tej energii jest olbrzymia - mówi się że energia otrzymana z wodoru zawartego w szklance wody wystarczyłaby na pokrycie ziemskiego dziennego zapotrzebowania.
Jednak transport tej energii z jądra na zewnątrz gwiazdy jest bardziej skomplikowany i o wiele dłuższy niż by to się mogło wydawać.

Wnętrze gwiazdy wokół jądra jest złożone głownie z bardzo gęstej, mocno lub całkowicie zjonizowanej plazmy. Jest ona w dużym stopniu przezroczysta dla promieniowania, toteż transport energii odbywa się w niej głównie promieniście, poprzez światło, ultrafiolet, promieniowanie X i gamma. Jest to tak zwana strefa promienista, która w naszym Słońcu stanowi ok. 70% objętości,
Ze względu na ten duży stopień przezroczystości gradient temperatury w tej strefie jest względnie mały, mniejszy od gradientu adiabatycznego związanego z rosnącym w miarę głębokości ciśnieniem warstw gazu.
W takiej sytuacji nie następuje termiczna konwekcja, strefa ta nie jest więc dobrze wymieszana. Ze względu na dużą gęstość i obecność mimo wszystko nie całkiem zjonizowanych jonów, światło z jądra wiele razy jest pochłaniane i reemitowane, przez co jego druga do powierzchni trwa bardzo długo.

W miarę oddalania się od jądra plazma ochładza się i zwiększa się w niej udział jonów, zwłaszcza silnie pochłaniającego światło anionu wodorkowego. W efekcie w pewnym oddaleniu plazma staje się nieprzezroczysta, przekaz promienisty staje się nieefektywny, a główną rolę w przekazie energii przejmuje konwekcja, to jest ruch wznoszący gorętszych strumieni. Ta tak zwana strefa konwektywna zajmuje około 25% promienia naszego Słońca. To w tej strefie materia jest dobrze i dość równomiernie wymieszana.

Dopiero dalsze ochładzanie plazmy w zewnętrznych warstwach powoduje, że większość jonów i elektronów rekombinuje a głównym składnikiem staje się niezjonizowany gaz o wysokiej temperaturze. Jest on już na tyle przezroczysty, że wypromieniowywane przezeń światło wyrywa się w kosmos i po 8 minutach dociera do ziemi. Strefa ta, fotosfera, jest tym co widzimy jako powierzchnię słońca. Ma temperaturę około 5,6 tysięcy stopni, zdecydowanie mniej niż w jądrze (ok. 15 mln stopni).
Częste cykle pochłaniania i emisji w gęstym wnętrzu, oraz wolny transport energii w nieprzezroczystej strefie konwektywnej powodują, że fotony wytworzone w jądrze docierają do powierzchni słońca dopiero po czasie od dwustu tysięcy do miliona lat.

Sedno sprawy mogło wam umknąć w tych wyjaśnieniach, więc powtórzę tylko to co najważniejsze - tylko zewnętrzna strefa konwektywna jest dość dobrze wymieszana. W wewnętrznej, strefie promienistej, nie zachodzi mieszanie materii. A zatem dodatkowa porcja wodoru z wody zrzuconej na Słońce nie ma szans dotrzeć do jądra i wytworzyć więcej energii cieplnej. A zatem popularne tłumaczenia, że woda zrzucona na słońce je rozgrzeje, są błędne.
Również wzrost ciśnienia we wnętrzu gwiazdy nie spowoduje zbyt szybkiego wzrostu ilości energii wypromieniowywanej przez powierzchnię, bo jej transport trwa dość długo.

Pytanie zatem - czy gdyby użyć na prawdę dużej ilości wody i zrzucić na zewnętrzną warstwę słońca, dałoby się je choćby na chwilkę przygasić?

Całkowita moc promieniowania słońca to 3,86×1026 W. Tyleż więc dżuli energii wypromieniowuje całą powierzchnią w ciągu sekundy. Gdybyśmy zrzucili na słońce równocześnie tyle wody, aby to ciepło pochłonąć, może dałoby się na tą sekundę wystarczająco wychłodzić fotosferę, aby nie świeciła w zakresie widzialnym, a tym samym na chwilę przygasić słońce.
Zacznijmy wyliczenia od prześledzenia mechanizmu - zrzucamy na słońce wodę w formie lodowych brył, o temperaturze 0 stopni C. Ze względu na niskie ciśnienie ogrzewając się nie zamieni się ona w formę ciekłą tylko wysublimuje. Zamieni się zatem w parę która następnie zostanie ogrzana aż do temperatury termicznego rozkładu. Na koniec rozkład wody pochłonie kolejną porcję energii.
Do oszacowania ilości wody potrzebnej na pochłonięcie mocy promieniowania słońca potrzebne są pewne stałe fizyczne:


Entalpia sublimacji wody - 51,059 kj/mol[3]
Ciepło właściwe - 4,19 kj/kg*K (dla uproszczenia przyjmuję ciepło właściwe dla warunków standardowych, w rzeczywistości rośnie ono wraz z temperaturą)
temperatura rozkładu: wedle źródeł powyżej 4500 K woda ulega niemal całkowitemu rozkładowi na wodór i tlen a głównymi wykrywanymi składnikami są obojętne atomy i rodniki [4]
entalpia tworzenia - 285,8 kJ/mol

Przeliczmy więc to dla tony wody, zakładając że najpierw tona lodu sublimuje w temperaturze 0*C, potem powstała para ogrzewa się aż do 5 tysięcy stopni i następnie ulega rozkładowi na pierwiastki.

Tona lodu to 55555 moli wody. Na jej sublimację zużyje się (55 555*51,059) 2836583 kj energii. Ogrzanie par do 5000 K zużyje (55 555*4,19*4763) = 1108709468 kj energii
Rozkład zużyje (55 555*285,8) 15849842 kj energii
Razem 1127395893 kj czyli 1,1274*10^12.
Ponieważ należy pochłonąć 3,86×1026 J energii, potrzebnych jest około 300 000 000 000 000 ton lodu. Ilość ta rozłożona na powierzchni słońca (ok. 1520 mld km2) utworzyłaby warstwę grubą na 197 metrów. Już samo pokrycie słońca taką warstwą zatrzymałoby światło, przynajmniej na moment. Pochłonięcie jednosekundowej mocy promieniowania fotosfery miałoby jednak mniejszy wpływ niż całkowite przyciemnienie, bowiem spod spodu ochłodzonej warstwy promieniować będą warstwy głębsze i gorętsze. Niemniej już sama obecność dużej ilości jonów i rodników powstałych z rozkładu wody może spowodować częściowe osłabienie docierającego do ziemi światła.
----------
[1] http://www.what-if.pl/2013/03/krotka-pika-1.html
[2] http://wyborcza.pl/1,145452,18619223,kto-zgasi-slonce.html
[3] http://www1.lsbu.ac.uk/water/water_properties.html
[4]  https://www.researchgate.net/profile/Andrey_Samokhin/publication/226277308_Oxidizing_purification_of_water_using_thermal_plasma/links/54dd7e680cf28a3d93f96409.pdf?origin=publication_detail

niedziela, 30 kwietnia 2017

Zwierzęce sado-maso

Czyli perwersje ze świata zwierząt, o jakich nie śniło się seksuologom...


Wybuchowe zapłodnienie
Jedynym zajęciem trutni w roju pszczół, jest zapłodnienie nowej królowej. Odbywa się to wiosną podczas lotu godowego, a ponieważ do królowej podlatuje zwykle kilkunastu chętnych, samiec musi się streszczać aby wstrzyknąć co jego. Natura wyposażyła trutnie w pokaźne penisy które pęcznieją wewnątrz królowej. Ciśnienie w jamie penisa szybko wzrasta aż kilka sekund po wsunięciu następuje wybuchowe uwolnienie nasienia. Ponoć ludzie stojący w pobliżu mogą wtedy usłyszeć ciche "puf!". Narząd trutnia odpada i pozostaje w jamie królowej, zaś wyczerpany truteń odskakuje i umiera.

Zapłodnienie traumatyczne
Stosunek u owadów potrafi być gwałtowny i niebezpieczny dla obojga partnerów. Czasem większa samica nadgryza samca, kiedy indziej samiec unieruchamia szarpiącą się samicę. Szczególną strategią jest zapłodnienie traumatyczne, polegające na tym, że samiec wbija  swój narząd kopulacyjny gdzieś w odwłok samicy. Plemniki uwolnione do wnętrza wędrują w stronę gonad i mogą doprowadzić do zapłodnienia.
Jest to raczej nieczęste zachowanie, w większości przypadków zdarza się w szczególnych sytuacjach, na przykład gdy do jednej samicy chce się przeczepić dwóch samców, u pewnych gatunków jest dość częste a u pluskiew domowych stanowi praktycznie jedyny obserwowany sposób. Pluskwy nawet w pewnym stopniu dostosowały się do tego za sprawą nieco bardziej miękkiego pancerza na brzuchu i specjalnego organu wewnętrznego kierującego plemniki w odpowiednią stronę i przyspieszającego gojenie.


Swój sobie w siebie
Niewielki wirek Macrostomum hystrix rozwija podobną strategię. Hermafrodytyczne robaki tego gatunku mogą zapładniać się wzajemnie wbijając w drugiego podobny do igły narząd płciowy, plemniki wstrzyknięte gdzieś w brzuch wędrują do gonad i tam dokonują zapłodnienia. Czyli tak jak u wymienionych owadów. Jeśli jednak nasz robaczek ma problem w znalezieniu drugiego partnera i trwa to odpowiednio długo, może próbować zapłodnić się sam. Nie wytworzył jednak mechanizmu pozwalającego po prostu przepłynąć plemnikom do komórek jajowych, musi dokonać tego "normalną" drogą. Ponieważ zaś jest dosyć krótki i nie bardzo może wycelować w inne miejsce, zdesperowany wirek przebija sobie głowę penisem.
Nie jest to dla niego zbytnią szkodą ze względu na uproszczoną budowę ciała i szybką regenerację. [1]

Ściskając zimną żabkę
Żabie gody zwykle przebiegają dość spokojnie - samiec który upatrzył sobie kumoszkę włazi na jej grzbiet, trzymając ją w silnym uchwycie nóg, tak zwanym ampleksusie, do czasu aż złoży skrzek to jest niezapłodnione jaja. Oblewa je wówczas swoim nasieniem i tak dokonuje się zapłodnienie. Para może tak siedzieć nawet kilka godzin.

Duże pragnienie samca aby posiąść partnerkę, w połączeniu z faktem iż ampleksus jest odruchem, skutkuje niekiedy zabawnymi pomyłkami, w rodzaju wejścia samca na innego, wejścia na samca ściskającego już partnerkę, wejścia od spodu czy z boku, przywarcia do innego zwierzęcia, ryby a nawet butelki po piwie. W przypadku dużego zagęszczenia bywa, że z samic i samców powstaje skłębiona masa kilkunastu wzajemnie się ściskających osobników

Nie jest to sytuacja komfortowa, bywa że samica zostaje zwyczajnie uduszona przez kilku chętnych na raz, co kończy gody, nie pozwalając na wydanie potomstwa. Ale nie zawsze.
W przypadku gatunku egzotycznej żaby Rhinella proboscidea, zaobserwowano, że samiec po zorientowaniu się, że partnerka nie oddycha, może zmienić uścisk i dosłownie wycisnąć z jej masę jaj, doprowadzając do skutecznego zapłodnienia. Podobnie potrafi się zachować po natknięciu się na już martwą żabę. Nazwano to, może nie zbyt stosownie, nekrofilią funkcjonalną [2].

Nazbyt ochotny kaczor
O ile w przypadku tych żab, tego rodzaju nekrofilia ma wartość dodatnią i pozwala na wydanie potomstwa, to u innych gatunków zwierząt nie ma tak dobrze.

Na początku lat 90. Cornelius Moeliker pracujący w Rotterdamskim Muzeum Naturalnym zauważył szczególny wypadek. Budynek muzeum, położony w pięknej okolicy, miał przeszkloną fasadę z dużych tafli szkła. Niestety było to przekleństwem to okolicznej przyrody, bowiem o szyby co pewien czas rozbijały się ptaki. Tego dnia spore łupnięcie wyciągnęło go z gabinetu. Z pomieszczenia na parterze zobaczył, że o fasadę ze skutkiem śmiertelnym rozbił się samiec kaczki krzyżówki. Przykra sprawa. Będzie miał następny obiekt do spreparowania i pokazania na wystawę, takie bowiem postępowanie było praktyczniejsze niż wyrzucenie i utylizacja ptasiego truchła.
Zaraz jednak obok ciała pobratymca usiadł drugi samiec kaczki krzyżówki. Po czym zaszedł go od tyłu i bez żadnego przepraszam zajął się nim dogłębnie. Zaciekawiony badacz przysiadł w oknie notując nietypowy behawior. Drugi samiec musiał być nieźle napalony, skoro po upływie półtora godziny Moleliker musiał go przepędzić. Ponoć nawet jakiś czas po schowaniu jego ofiary do lodówki drugi samiec siedział na trawie koło okna i dukał "roeb-roeb!". [3]

Po kilku latach przeszukiwania prasy pod kątem podobnych przypadków i przełamaniu niechęci, w 2001 roku Moeliker opublikował na ten temat artykuł "Pierwszy przypadek homoseksualnej nekrofilii wśród kaczek". Artykuł który ornitologów może nieco zmieszał, ale nimi nie wstrząsnął. Podobne zachowania niekiedy u ptaków obserwowano, ale badacze wzdragali się przed ich szczegółowym opisywaniem. W roku 2003 otrzymał humorystyczną nagrodę Ig Nobla, co rozsławiło jego pracę. Od tego czasu Moeliker zaczął być uważany za eksperta od ptasich ekscesów seksualnych, a badacze i miłośnicy przyrody wysyłali mu informacje o podobnych obserwacjach. Zachowania nekrofilne opisano dzięki temu u kilkudziesięciu gatunków ptaków. Sam Moeliker uważa, że przyczyną jest zbyt silny instynkt seksualny oraz obecność feromonów, które zbyt łatwo nie wietrzeją. Zwierzę które niedawno umarło może się więc wydawać chętnym partnerem, który wcale się nie opiera.[4]
--------
*  https://en.wikipedia.org/wiki/Traumatic_insemination
[1] https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC4528547/
[2]  http://www.tandfonline.com/doi/abs/10.1080/00222933.2012.724720
[3] C.W. Moeliker "The first case of homosexual necrophilia in the mallard Anas platyrhynchos
(Aves: Anatidae)" DEINSEA 8, 2001
[4]  https://www.vice.com/en_uk/article/the-scientists-who-watch-animals-have-sex

czwartek, 13 kwietnia 2017

1898 - Piorun na mszy

Uderzenia piorunów co roku wywołują wiele szkód, prowokują pożary, niszczą sprzęt elektroniczny a nieraz także bezpośrednio ranią i zabijają ludzi. Jednak dziś z upowszechnieniem piorunochronów i samochodów, do których bezpieczniej jest się schować podczas burzy niż pod drzewo, oraz ze zmianami trybu życia (mniej osób spędza dużą część dnia na zewnątrz, pracując w polu), zagrożenie to spadło i dziś rzadko słyszy się o bardziej znaczących wypadkach.

Inaczej było w dawnych czasach - uderzenie pioruna w budynek zazwyczaj kończyło się pożarem, uszkodzeniem konstrukcji lub przeniknięciem iskry do środka i porażeniem domowników. Do budynków najbardziej zagrożonych uderzeniami należały wysokie, spiczaste wieże kościołów.
Jedną z dawnych metod zapobiegania burzom było bicie w kościelne dzwony. Był to sposób nie dość że mało skuteczny, to jeszcze śmiertelnie niebezpieczny dla duchownego, ładunek mógł bowiem spłynąć po zamoczonym sznurze lub używanym czasem łańcuchu. Pod koniec XVIII wieku w Paryżu zakazano tej praktyki, w związku ze smutnymi statystykami - w ciągu 33 lat 380 uderzeń piorunów w dzwonnice skończyło się śmiercią ponad stu dzwonników.

Także w innych krajach bardziej stawiano na piorunochrony niż cudowne moce poświęconych dzwonów, ale uderzenia piorunów jeszcze długo były problemem - mniejsze kościoły albo nie posiadały takiej ochrony, albo instalacja była źle zrobiona i nie pełniła swej roli (przyczepianie drutu do blachy dachu, traktując pokrycie jak piorunochron, lub brak uziemienia).

Przykład takiej niebezpiecznej sytuacji, gdy piorun poraził jednocześnie wiele osób, opisują gazety sprzed  120 lat:

Śmierć od piorunów.
W Kościelcu koło Chrzanowa, zdarzył się w niedzielę dnia 13-go
czerwca straszny wypadek:
Gdy o godzinie 11-tej ks. Proboszcz miejscowy odprawiał sumę i właśnie zaczął śpiewać prefacyę, uderzył nagle piorun w wieżę, znajdującą się nad wejściem do kościoła. Z wieży dostał się piorun do kościoła i tu przebiegł przez kościół. Na ziemię padło rażonych od pioruna 30 osób, z tych pięć zabitych na miejscu, a 11 ciężko rannych.
Chwila była straszna, gdy 30 osób padło na ziemię, a do tego ktoś zawołał, że kościół się pali. Z początku obecni oniemieli, następnie słychać było jęki, i tłum ludu zaczął się tłoczyć ku ołtarzowi. Rodzina kolatora hr. Antoniego Wodzickiego znajdowała się w ławkach przy ołtarzu. Hr. Wodzicki wstrzymywał i uspokajał lud. Ks. Proboszcz przerwał Mszę św., ale nie odszedł od ołtarza i Ofiary dokończył, gdy nieco przerażenie minęło. Niemal równocześnie, gdy piorun ugodził w kopułę kościoła, dały się słyszeć dwa inne pioruny, z których jeden padł obok pałacu, drugi ugodził w drzwi obok kościoła.
Pod kierownictwem hr. Wodzickiego zaczęto wynosić trupy i rannych przed kościół i do ogrodu. Udzielano rannym pomocy, zakopywano ich w ziemię; doświadczony to środek przeciw porażeniu od pioruna. Księża udzielali umierającym św. Sakramentów. W kwadrans po wypadku nadjechała straż ogniowa z Chrzanowa i 4 lekarzy stawiło się na miejscu nieszczęścia. Przyznać należy, że wśród zgromadzonego ludu uczucie popłochu ustąpiło spiesznie wobec potrzeby ratunku. Jedni wynosili trupów i rannych, inni gasili wszczynający się pożar. Oprócz pięciu na miejscu zabitych, potem umarł jeden z poranionych; jest kilka osób sparaliżowanych, jeden włościanin ma wypalone oczy, inny stracił słuch.

[Nowiny Pismo Ludowe Kraków 1 lipca 1898 JBC UJ]

Kościelec to dziś dzielnica Chrzanowa, musiało chodzić o istniejący do dziś kościół pw. Świętego Jana Chrzciciela. 12 czerwca był pierwszą niedzielą po przypadającym na dziewiątego Bożym Ciele, stąd w kościele znajdowało się wyjątkowo dużo osób. Inna gazeta podaje że porażonych zostało sto osób, ale tylko kilkanaście ciężko.[1]

-------
[1] Gazeta Świąteczna 19 czerwca 1898, EBUW

sobota, 8 kwietnia 2017

1937 - W karczmie i w kościele

Burze z maja 1937 wywołały wiele szkód w różnych miejscach kraju, najgłośniej było wówczas o pożarze ogromnego zbiornika wódki w poznańskich zakładach Akwawit, wywołanych uderzeniem pioruna. Jednak w artykule na ten temat znalazłem też wzmiankę o zdarzeniu, w którym kryje się pewna ironia losu:

W Cielczy uderzył grom w karczmę w chwili, gdy kilku gości grało w karty.
Pio­run przeleciał przez izbę, nie czyniąc żad­nemu z grających krzywdy. W tej samej
Cielczy piorun poraził wdowę Florczakową w chwili gdy w kościele zapalała gromnicę
[Nasza Praca, 30 maja 1937, JBC UJ]

sobota, 18 marca 2017

Śmiertelne trąby powietrzne w Polsce - od bloga do artykułu naukowego

Tyle już tutaj opisywałem dawnych przypadków trąb powietrznych w Polsce (a do opisania zostało jeszcze dwa razy tyle), że być może niektórzy zastanawiali się, czy z tymi danymi można zrobić coś więcej. No i można, w czym sam miałem udział. Na łamach amerykańskiego periodyku meteorologicznego Monthly Weather Review, ukazał się właśnie artykuł "Deadly Tornadoes in Poland from 1820 to 2012" którego jestem drugim autorem.


Rzecz zaczęła się dość dawno, bo jeszcze w roku 2015, gdy to napisał do mnie doktorant z UAM Mateusz Taszarek, z propozycją napisania artykułu o tym, czym w sumie i tak zajmuję na blogu. Słyszałem o nim już trochę wcześniej, pracował nad algorytmem komputerowym mającym lepiej niż zwykłe, globalne modele prognozujące pogodę, przewidywać szansę wystąpienia trąb powietrznych na terenie kraju. [1]
Propozycja wyglądała korzystnie - jako że naukowo zajmowałem się nieco inną dziedziną, nie miałem za bardzo możliwości aby samemu o tym napisać pracę, choć o tym myślałem, on natomiast potrzebował danych możliwych do oceny i weryfikacji, aby móc napisać na ten temat. Wcześniej napisał prace na temat trąb powietrznych zgłoszonych w raportach do EWSD, organizacji gromadzącej doniesienia o gwałtownych zjawiskach pogodowych, ale te często są trudne do weryfikacji, czasem fałszywe. [2]

Proponowany artykuł miał się skupiać na konkretnej grupie przypadków - na trąbach wywołujących ofiary śmiertelne, dzięki czemu możliwe było określenie na ile dużym zagrożeniem są w kraju te zjawiska.

Opracowanie
Z mojej strony sprawa wyglądała tak, że miałem dużo notatek rozsianych w różnych plikach, trzeba było wszystko przepatrzeć, odnaleźć konkretne źródła, niekiedy gdy nie zapisałem wszystkich szczegółów, ponownie odnaleźć odpowiednią gazetę. W międzyczasie ponownie przeglądałem źródła szukając tym razem konkretnych informacji o śmiertelnych ofiarach, bywało że o jakimś przypadku miałem dwa teksty mówiące o rannych, a dopiero w trzecim była mowa że ktoś zginął (jak w przypadku trąby powietrznej w Wieliczce), toteż nawet na bardzo zaawansowanym etapie gdy wydawało się, że wszystko już zostało znalezione, zdarzało mi się pisać "znalazłem jeszcze jeden przypadek" i trzeba było dopisać i jeszcze raz przeliczać statystyki.
Trwało to dość długo, u mnie pojawiło się trochę życiowego zamieszania, a Taszarek na kilka miesięcy wyjechał na staż do USA do NOAA, gdzie nie tylko zapoznał się z profesjonalistami od tornad, ale też brał udział w terenowych łowach z tamtejszymi Storm Chaserami, więc przez pewien okres dopisywanie nowych ustępów szło niemrawo. Zasadniczo na wiosnę zeszłego roku manuskrypt był w większości skończony.

Większość informacji czerpałem z bibliotek cyfrowych zawierających skany dawnych gazet polskich, kilka przypadków zostało opisanych na stronach internetowych lub w dokumentach możliwych do odnalezienia w sieci. Jest to źródło niejako z pierwszej ręki, z czasu tuż po samym zdarzeniu.

Zakres lat wynikał z dostępnych informacji - pierwszy dobrze opisany przypadek to trąba w Wyszkowie z 1829 roku, o której już tu pisałem (link) gdzie dwie osoby zginęły wskutek utonięcia po uderzeniu trąby w tratwy na Bugu. Ostatni zaś to trąby powietrzne na Pomorzu w 2012 roku, gdy zginęła jedna osoba. Najlepiej rozpoznany okres to XIX wiek i początek XX wieku. W okresie II wojny światowej pojawia się tylko jeden przypadek, trąba w Borzymach na Pomorzu, opisany na podstawie informacji przekazanych przez niemieckiego miłośnika meteorologii Thilo Kühne, znającego szczegóły z przekazów rodzinnych. W okresie PRL pojawia się natomiast tylko kilka przypadków, generalnie w prasie z tego okresu mało było tego typu informacji, najczęściej na zasadzie krótkiej wzmianki. 
Podkreślenie tego wpływu polityki państwowej na dostępność informacji zostało uznane przez recenzentów za jeden z najciekawszych elementów pracy, tym bardziej że podobny efekt pojawił się już w publikacjach z Czech i Rumunii.

Łącznie udało się nam odnaleźć 37 zdarzeń gdy trąba powietrza wiązała się z ofiarami śmiertelnymi, tylko kilka tych przypadków było już opisanych naukowo. W tej grupie znalazły się jednak doniesienia różnej jakości, wśród nich na przykład zdarzenia co do której w opisie wydarzeń brakowało jednoznacznych informacji, a więc opisu trąby czy charakterystycznych szkód. Były też zdarzenia w których wprawdzie opisano charakterystyczne dla tornada szkody, ale informacje są  skąpe i powtórzone w małej ilości źródeł, jak na przykład dla trąby z Jędrzejowa, gdzie wprawdzie mamy i wykolejenie wagonów i uniesienie w powietrze kilkorga dzieci, ale zdarzenie opisała tylko jedna gazeta.
Stąd podział na trzy kategorie: przypadek niepotwierdzony, przypadek potwierdzony (dla sytuacji gdy pojawiały się charakterystyczne dla trąby szkody, ale brak było opisu samego zjawiska) i przypadek w pełni zweryfikowany, gdzie mieliśmy i charakterystyczne szkody i opis samego zjawiska. Poszczególne przypadki są dalej opisane, z zaznaczeniem czy są co do niego jakieś wątpliwości, aby czytający i chcący oprzeć się na tym zestawieniu mógł sam ocenić jakość doniesienia.

Dla wszystkich kategorii na 37 zdarzeń przypada 106 ofiar śmiertelnych, zdarzeń ocenionych na "w pełni zweryfikowane" jest tylko 9 ale wiążą się z 38 ofiarami, a "potwierdzonych" 10 przypadków i 29 ofiar. To dużo więcej, niż by się mogło wydawać. Najgorsze było tornado w Krośnie Odrzańskim w 1886 roku, które zabiło 13 osób.
Dla porównania w tym samym okresie w Niemczech zdarzyły się 53 takie przypadki, we Francji 23 a w europejskiej części Rosji 18.

Ze względu na fragmentaryczność źródeł trudno wyciągnąć precyzyjne wnioski ze statystyk. Dawne gazety to specyficzne źródło, bazowały na skąpych doniesieniach urzędowych oraz informacjach od pewnej ilości korespondentów, nie wszystkie więc zdarzenia zostały opisane, jedynie wtedy gdy szkody były duże lub gdy obserwował je piśmienny czytelnik gazety. To, oraz mała ilość przypadków, powoduje pewne zaburzenia. Przykładowo w ujęciu dekadalnym, nie ma ani jednego przypadku z lat 40. XIX wieku. Rozkład przypadków w ciągu roku pokazuje małą górkę w maju, ze spadkiem częstości na początku czerwca i z dużym "pikiem"  na przełomie lipca i sierpnia, nie ma natomiast opisanego ani jednego z września i miesięcy późniejszych. Ponieważ wiele doniesień wiązało się z opisem zbiorów na polach, to ucięcie może wiązać się z tym, że we wrześniu wiele już zostało z pola zebrane, toteż późne burze i trąby były rzadziej opisywane w sprawozdaniach.

Jeśli chodzi o przyczyny śmierci, w tych przypadkach gdzie były one podane najczęściej było to uniesienie w powietrze i powstałe obrażenia, przygniecenie zawalonymi budynkami oraz utonięcie.

Sporą część pracy zajmuje załącznik z opisem poszczególnych przypadków, z zaznaczeniem w jakim stopniu dało się je zweryfikować i podanymi źródłami. Oceniono siłę zjawisk. Dla niektórych wyznaczono i narysowano mapki z prawdopodobnymi trasami zniszczeń, w kilku przypadkach udało się znaleźć zdjęcia zniszczeń.



Redakcja
Artykuł należało napisać po angielsku. Moja angielszczyzna przedstawia się dość mizernie, ale coś od siebie naskrobałem, Mateusz poprawił i dopisał część teoretyczną z przeglądem dotychczasowej literatury. Niemniej było oczywiste, że językowo nie jest to twór idealny, dlatego Taszarek wysłał pracę do firmy zajmującej się właśnie poprawianiem artykułów naukowych pod kątem językowym. Korektę u nich opłacił ze swojego grantu.

Przygotowany i wymuskany artykuł wysłaliśmy do redakcji czasopisma na początku lata i czekaliśmy. Trwało to długo, aż we wrześniu dotarła do nas wiadomość, że artykuł mógłby być przyjęty, lecz musi być jeszcze poprawiony. Pracę oceniło dwóch anonimowych recenzentów, którzy generalnie zwrócili uwagę na mankamenty językowe, miejscami zbytnią rozwlekłość oraz dość dużą długość pracy (24 strony) jak na warunki czasopisma. Oprócz takich rzeczy jak opuszczone zaimki zwrócili uwagę na przykład na formułę opisów poszczególnych przypadków. Mieliśmy napisać 37 krótkich notek, stąd zaczynały się dość monotonnie "First case was occured... Second case was occured... just another case was occured...", recenzent uznał, że dużą część takich wyliczeń można spokojnie wywalić.

Jeden recenzent proponował, aby poszerzyć część opisującą dobór źródeł i ich mankamenty, drugi z kolei uważał, że powinno się ją skrócić. Jeden żądał dodania cytowania do literatury, gdy pisząc o słabej organizacji służb meteorologicznych wspominamy o Powodzi Stulecia w 1997, drugi uważał że wszystko to można wyrzucić. Jeden zaproponował dodanie informacji o innych, także nieśmiertelnych trąbach powietrznych z tego okresu, aby stanowiły tło do oceny częstości względnej, to jednak wydłużyłoby pracę jeszcze bardziej, więc poprzestaliśmy na stosownym przeliczeniu częstości.
Na każdy taki zarzut trzeba było odpowiedzieć i w miarę potrzeb zmienić pracę.
Zadanie recenzentów to bowiem nie tylko prosty odsiew prac niskiej jakości (w utajnionej recenzji dla redaktorów oceniają, czy praca w ogóle nadaje się do publikacji) czy wyłapywanie nieuczciwości, ale też pewne pouczenie dla autorów. Dopiero po uznaniu przez nich, że autorzy bądź poprawili błędy, bądź uzasadnili obecny kształt pracy, artykuł może przejść do dalszej redakcji i składu.
W naszym przypadku ostatnie poprawki nanosiliśmy w październiku, na przykład dwa dni przed końcem terminu zauważyłem, że źle zapisana jest nazwa województwa.

Na tym etapie pojawił się pewien dodatkowy problem - otóż często jest tak, że za publikację w bardzo dobrych periodykach naukowych trzeba zapłacić. Zapłata nie jest warunkiem publikacji, lecz po prostu opłatą za możliwość zajęcia ich łamów, prace redakcyjne, opłacenie recenzentów itp. Są oczywiście tak zwane "drapieżne czasopisma" u których podejście przedstawia się odwrotnie, to jest skłonne są wydać cokolwiek byle zapłacono, toteż po pewnym czasie zamieniają się w osobliwe panoptikum doniesień o genach Yeti, szkodliwych szczepionkach, obaleniu teorii względności i innych rzeczach jakich nie dałoby się wydać w normalnym piśmie stosującym recenzję naukową.
W naszym przypadku suma była trochę kłopotliwa.
 Taszarkowi właśnie kończyły się pieniądze z grantu badawczego, zaraz miał mieć obronę, natomiast ja nie bardzo wiedziałem kto będzie moim promotorem i nie miałem szans na dofinansowanie artykułu, który do żadnego chemicznego przewodu doktorskiego się mi nie przyda. Ostatecznie po różnych poszukiwaniach dostał jakieś dofinansowanie od swojego uniwersytetu.

Po przyjęciu pracy i wstępnym przeredagowaniu, pojawiła się na liście przyjętych, do publikacji w przyszłości. Musieliśmy jeszcze podpisać oświadczenie o przekazaniu praw autorskich na potrzeby publikacji, i gdy w grudniu artykułowi nadano numer DOI, mogliśmy uznać, że oto mamy na swoim koncie pracę naukową.
Ostatecznie jak widać artykuł ukazał się w wydaniu marcowym. Podejrzewam, że ze względu na duży rozmiar redakcja zastanawiała się jak go ułożyć.

Jeśli zaś chcecie przeczytać tą pracę, to zajrzyjcie do pracy doktorskiej Taszarka, którą już opublikował w internecie - nasz artykuł jest dodany do niej jako "appendix F" od strony 136.
(Link .pdf)
-----------
Nasz artykuł na stronach czasopisma, większość osób powinna móc przeczytać abstrakt :  http://journals.ametsoc.org/doi/abs/10.1175/MWR-D-16-0146.1

[1] http://tvnmeteo.tvn24.pl/informacje-pogoda/polska,28/przelomowy-projekt-mlodego-polaka-potrafi-przewidziec-traby-powietrzne,105829,1,0.html
[2] http://forum.lowcyburz.pl/viewtopic.php?f=162&t=8950

środa, 22 lutego 2017

1984 - Trąba powietrzna w Bukowinie Tatrzańskiej

W drugiej połowie listopada 1984 nad kraj nadciągnął głęboki niż, którzy przechodząc nad wybrzeżem osiągnął głębokość 965 hPa, należał więc do niżów głębokich. Wywołany nim kontrast ciśnień spowodował powstanie silnego wiatru, dochodzącego miejscami do 35 m/s, który wywołał sporo szkód i kilka ofiar śmiertelnych. Do najgroźniejszego zdarzenia doszło w Bełchatowie na terenie elektrowni, gdzie jeden z dźwigów złamał się zahaczając o drugi. Spadające szczątki zabiły trzech pracowników:
Ale najciekawsze zjawisko pojawiło się na południu, w znanej miejscowości wypoczynkowej:

Górale tatrzańscy wiele mogą powiedzieć o groźnym żywiole zwanym halnym wiatrem, który znad szczytów Tatr spada kaskadą skłębionych chmur, lecz trąba powietrzna należy tu do rzadkości.
Gdy w głębi kraju szalały wichury, a Zakopane nękał halny wiatr, nad Bukowiną Tatrzańską pojawiła się nieoglądana od bardzo dawna trąba powietrzna. Szła pasem szerokim na 40 m i łamała drzewa na wysokości 5 m nad ziemią. Bukowinę Tatrzańską zaległy iście nocne ciemności a była to pora południowa. Lejowaty stwór sięgający szczytem wierzchołków Tatr kroczył zygzakiem, jakby po torze slalomu giganta. Obszedł w koło dom wczasowy FWP Tęcza nic mi nie robiąc, i skierował na dom wczasowy FWP Watra. Ważący parę ton wielki dach z blachy został zerwany wraz z krokwiami, belkami i obmurowaniem betonowym i uniesiony w górę a następnie odfrunął w nieznanym kierunku, gdyż wczoraj, w niedzielę, jeszcze go nie odnaleziono.
W domu FWP nie było wczasowiczów, gdyż turnus zimowy miał rozpocząć się 5 grudnia br.(...)
Nie oszacowano jeszcze strat wyrządzonych w drzewostanie leśnym przez który prowadzi korytarz szeroki na 40 m i ciągnący się na znacznej przestrzeni.
[Dziennik Polski poniedziałek 26 XI 1984 MBC]
Ten wyraźnie zaznaczony i wąski pas w lesie stanowiłby najlepsze potwierdzenie wystąpienia trąby (dziennikarski opis leja aż do szczytów Tatr mógł być obrazowym porównaniem a nie relacją świadka). Oba ośrodki wczasowe istnieją do dziś. Najwyraźniej trąba w tych okolicach musiała przejść nad doliną potoku Poroniec, być może tam niszcząc las, i omijając z bliska "Tęczę", potem przeciąć drogę wojewódzką nr. 961 w miejscu gdzie nie ma zabudowań i uderzyć w leżącą na samym skraju Watrę. Potem jednak w ciągu 200-300 metrów powinna zaniknąć, bo inaczej uderzyłaby w gęściej zabudowaną część miejscowości na wysokości kapliczki Wielkiego Twórcy Tatr.

Bardziej interesującą kwestią jest jednak to, jak właściwie coś takiego mogło tam powstać? Listopad to na trąby nietypowa pora, w archiwach wyłapałem tylko dwa takie zdarzenia. Jeszcze bardziej nietypową okolicznością byłby halny, który z reguły wysusza Pogórze i utrudnia powstawanie układów konwekcyjnych.  Brak zresztą informacji o burzy i gradzie. Możliwe więc, że było to zjawisko trąby nie związanej z superkomórką tzw "landspout" której wystarcza do istnienia strefa zbieżności wiatru, a taka mogła się wytworzyć na granicy między strefą objętą fenem a strefą wiatru związanego z niżem i jego frontami.
W każdym razie, nietypowy przypadek.

piątek, 17 lutego 2017

Czy można gotować wodę drugi raz?

Kilka dni temu na portalu ABC Zdrowie pojawił się intrygujący artykuł na temat gotowania wody[1].
Jak tłumaczy autorka, nawyk aby nie wylewać nie zużytej wody po zagotowaniu czajnika tylko później podgrzewać drugi raz jest szkodliwy, bo minerały w wodzie stają się toksyczne, oraz wówczas wydzielają się (z nikąd) groźne substancje, arsen, azotany i fluorki. Artykuł jest bałamutnym i głupim straszeniem odwołującym się do codziennych czynności, ma odkryć przed czytelnikiem niesamowitą prawdę na temat śmiertelnie groźnego błędu popełnianego podczas robienia herbaty. Robi to jednak tak źle i naiwnie, że w komentarzach pod artykułem nie znalazłem pozytywnych opinii wskazujących, że czytelnicy się nabrali.

Już wtedy myślałem o tym, aby napisać tutaj coś na temat jakości artykułów w popularnych portalach, tym bardziej, że autorka wedle notki biograficznej należy do stowarzyszenia Dziennikarze dla Zdrowia i dostała nagrodę w konkursie Dziennikarz Medyczny Roku 2016, więc może robić za ekspertkę. Jednak gdy przeczytałem, że to z wykształcenia absolwentka filologii polskiej i "fascynatka zdrowego trybu życia" tknęło mnie, że chyba kiedyś o niej pisałem.
Tak - to ta sama Ewa Rycerz której artykuł o "krótkotłuszczowych kwasach łańcuchowych" omawiałem jesienią. Który to nie dość, że zawierał podobnego rzędu bzdury i przekręcenia, to dwa akapity okazały się zawierać nadmierną inspirację (plagiat) z innego artykułu internetowego.

Źródło pierwsze - Czajnikowy
Czy podobnie mogło być w tym przypadku? Skopiowałem ostatni akapit, wrzuciłem w wyszukiwarkę i trafiłem idealnie - około połowy tekstu to przeformułowany artykuł ze znanego portalu Czajnikowy.pl [2]. Artykuł z zeszłego roku napisany przez Rafała Przybyloka też skupia się na podwójnym gotowaniu wody i wymienia kilka argumentów przeciwko. Wykorzystane przez Rycerz fragmenty to głownie końcówka i niektóre zdania z punktów wymieniających argumenty. Zostały nieco przeformułowane, na przykład dwa zdania połączono w jedno, albo zamieniono słowo na wyraz bliskoznaczny, ale podobieństwo, argumenty i kolejność pozostały zachowane:
ABC Zdrowie:
"Przegotowana woda jest pozbawiona dużej ilości tlenu, a co za tym idzie – staje się doskonałym środowiskiem do rozwoju różnych bakterii beztlenowych. Jak przekonują specjaliści, już po jednym dniu od zagotowania, nie powinniśmy pić wody, która ostygła w otwartym naczyniu. Powód? Mogły się w niej już rozwinąć kolonie bakterii."

Czajnikowy.pl:
 "Woda przegotowana pozbawiona jest dużej części tlenu. Oznacza to, że staje się świetnym środowiskiem dla rozwoju różnego rodzaju bakterii beztlenowych, które dostają się do otwartych naczyń z powietrza. Woda, która ostygła stojąc otwarta już po jednym dniu nie powinna być pita ponieważ, jak dowodzą badania, rozwijają się w niej kolonie bakterii."
ABC zdrowie:
" Gotowanie wody jest niezbędnym procesem. Pozwala zniszczyć występujące w płynie drobnoustroje, dlatego jest wskazane. Nie warto jednak robić tego dwukrotnie. Jeśli wystygnie i nie zostanie zużyta, można podlać nią kwiaty lub wlać do żelazka."
Czajnikowy:
 "Pamiętajmy zatem, że przegotowanie wody pozwala zniszczyć występujące w niej drobnoustroje i jest jak najbardziej wskazane. Ponowne jej gotowanie jednak nie powinno stać się naszą codzienną praktyką. Wczorajszą wodę z czajnika lepiej wykorzystać do innych celów jeśli żal nam ją wylewać. Można nią na przykład bezpiecznie podlewać kwiaty, do herbaty użyjmy jednak świeżej."

ABC Zdrowie:
" Podczas gotowania część zawartych w wodzie soli mineralnych staje się nierozpuszczalna. Takie minerały odkładają się w nerkach, prowadząc do rozwoju kamicy nerkowej."
Czajnikowy.pl:
 Część naturalnych soli mineralnych zawartych w wodzie w skutek ogrzewania stają się nierozpuszczalne. Mogą one powodować powstawanie kamieni nerkowych.
Pełne porównanie podejrzanych fragmentów:
Źródło drugie - The Sun
Między artykułami jest nieco różnic, na przykład w jednym wymienione są azotany a w drugim selen, choć potem w podpunktach na temat szkodliwości pojawiają się znów związki azotu. Gdy rano skopiowałem artykuł, nie było ponadto żadnej informacji skąd autorka to wszystko wie. Jedynym poświadczeniem mieli być nie określeni "eksperci". Potem jednak, być może w związku z trzema setkami negatywnych komentarzy, artykuł edytowano dodając informację, że tak oto twierdzi specjalistka Julie Harrison, co stanowiło niezłą asekurację. ("nie oskarżajcie mnie o nic bo to nie ja tak twierdzę tylko ta ekspertka")
Ale też było przyczynkiem do dalszych poszukiwań.

Julie Harrison to Brytyjskia dietetyczka. W 2015 roku wydała e-booka z poradami na temat zdrowego stylu życia. W ramach promocji książki wrzuciła na Youtube kilka filmów skrótowo podsumowujących niektóre ciekawostki. W tym film o tym czemu nie powinno się ponownie gotować wody. Na podstawie filmu powstał opublikowany w listopadzie 2015 artykuł w brukowcu The Sun.[3]

Artykuł posłużył za źródło zarówno dla Rycerz jak i dla portalu Czajnikowy.pl, ale o ile ten drugi opisał rzecz w zasadzie swoimi słowami i jeszcze dodał od siebie kilka informacji (oraz zamienił azotany na selen), o tyle artykuł z ABC Zdrowie zawiera nie wyróżnione cytaty przetłumaczone dość luźno ale jednak rozpoznawalne.
ABC Zdrowie:
Gotowanie po raz drugi, a czasem nawet trzeci, sprzyja także wydzielaniu się niebezpiecznych dla zdrowia substancji. Mowa tutaj o azotanach, arsenie i fluorkach.
The Sun:
 The chemicals in the water get concentrated,
things like nitrates, arsenic and fluoride. “Every time you reboil the water, they get more concentrated
ABC Zdrowie:
 Z azotanów powstają kancerogenne nitrozoaminy, które w pewnym stopniu przyczyniają się do rozwoju nowotworu krwi – białaczki oraz chłoniaka nieziarniczego. Arsen, gdy odkłada się w organizmie człowieka, prowadzi do zaburzeń płodności, chorób serca, jest także przyczyną kłopotów ze strony układu nerwowego.
The Sun:
Nitrates turn into nitrosamines and become carcinogenic. These chemicals have
been linked to diseases like leukemia and non-Hodgkin lymphoma as well as
various types of cancer.
Meanwhile arsenic accumulates which can result in cancer, heart disease,
infertility and neurological problems.
Jest także podobne zdanie o solach wapnia powodujących kamicę, jednak wykazuje większe podobieństwo do zdania z artykułu Czajnikowy.pl


Problem z Czajnikowym
Niemniej wykrycie źródeł informacji z artykułu nie było jedyną irytującą rzeczą jaką odkryłem. Drugą był fakt, że będący bliższy oryginałom i bardziej samodzielny artykuł ze znanego portalu Czajnikowy.pl jest mimo wszystko równie bałamutny i zły co ten już omówiony, i to przy pomocy większej ilości argumentów, które warto tu rozważyć:

1. Woda przegotowana pozbawiona jest dużej części tlenu. Oznacza to, że staje się świetnym środowiskiem dla rozwoju różnego rodzaju bakterii beztlenowych, które dostają się do otwartych naczyń z powietrza. Woda, która ostygła stojąc otwarta już po jednym dniu nie powinna być pita ponieważ, jak dowodzą badania, rozwijają się w niej kolonie bakterii. - zgadzam się, pytanie tylko czego tak na prawdę dotyczy ta przestroga? Ostrzeżenia aby nie gotować wody drugi raz, czy może raczej aby nie wypisać zostawionej w otwartym naczyniu wody czy herbaty gdy minęło już trochę czasu od kiedy się gotowała? W tym drugim przypadku rzecz jest zrozumiała, bywa że rano odkrywamy na stole herbatę zrobioną wczoraj wieczorem i zapomnianą, więc teraz dopijamy ją na zimno lub dolewany trochę ciepłej. Nie wiem natomiast co by miało nam zaszkodzić w tym pierwszym przypadku. 
Przecież podczas drugiego gotowania tej samej wody wszelkie bakterie zginą. No chyba, że komuś zalągł się w czajniku z powietrza wzięty szczep toksycznych ekstremofili, mogących namnażać się w wodzie zimnej (i bez substancji odżywczych) i przetrwać gotowanie, ale to mało prawdopodobne. Tym bardziej że czajnik nie jest za bardzo otwartym naczyniem. Te elektryczne są o tyle izolowane, że zwykle wyloty zawierają filtr na stałe cząstki. 
2. W czasie gotowania wody następuje kondensacja substancji nierozpuszczalnych w wodzie, również tych pierwiastków, które w niewielkich ilościach są dla naszego ciała korzystne, a w większych szkodliwe. Mowa tutaj o selenie, arsenie oraz fluorze. - Zastanawia mnie skąd się tu autorowi wziął selen, skoro nie było go w oryginalnym tekście źródłowym. Zastąpił przy pomocy niego azotany, do których jednak się potem odwołuje.

Czy podczas gotowania wody zwiększa się stężenie soli mineralnych w wodzie? Owszem, tylko aby zwiększyło się w sposób istotny musielibyśmy odparować sporą objętość tej naszej przeciętnej kranówki. Podczas gotowania wody na herbatę wyłączamy ją gdy dojdzie do stanu wrzenia, bardzo niewiele wody zamienia się ostatecznie w parę, myślę że byłoby to jakiś 1-2%. Wzrost stężenia jest więc niewielki nawet przy pięciokrotnym zagotowaniu tej samej wody. Ta koncepcja nie ma sensu też dlatego, że w wodzie nie pojawiają się nam magicznie nowe ilości soli mineralnych, jedynie przez odparowanie zagęszczają się nam już istniejące. Jeżeli z litra wody odparujemy 3/4 trzymamy szklankę zawierającą stężone minerały, ale będzie ich tyle samo co w litrze wody pierwotnej. Skąd zatem te "większe szkodliwe ilości" pierwiastków?

3. Część naturalnych soli mineralnych zawartych w wodzie w skutek ogrzewania stają się nierozpuszczalne. Mogą one powodować powstawanie kamieni nerkowych. - trzeci argument zaprzecza drugiemu. Jeśli jakieś sole mineralne stają się nierozpuszczalne, to w wodzie jest ich wówczas mniej, mniejsza jest więc całkowita ilość mimo mniejszej objętości wody po odparowaniu. To, że sole stają się nierozpuszczalne każdy miał możliwość zaobserwować, bowiem odkładają się one na ściankach czajnika w formie żółtawego kamienia, zawierającego wapń, magnez i domieszkę żelaza i krzemu.
Kolejna sprawa to wyjaśnienie, jak nierozpuszczalne, a więc wytrącone w formie osadu sole, mają powodować kamicę. Nerki nie są połączone z przewodem pokarmowym. Kamienie wytrącają się w nich z moczu, który wysącza się z krwi. Aby jakieś sole wydostały się z moczem, muszą wchłonąć się do krwi, czyli być rozpuszczalne.

4. Związki azotu w skutek wielokrotnego gotowania zmieniają się w substancje mogące mieć działanie rakotwórcze. - Ba! Tylko jakie związki i w co się zamieniają? Odpowiedź znajdziemy oczywiście w oryginale - azotany mają się zamieniać w toksyczne nitrozoaminy. 
Nitrozoaminy to związki powstałe w wyniku reakcji azotynów (azotanów III) z wolnymi aminami. Których to ostatnich w wodzie jest mało. Ponieważ są często dość lotne, można spodziewa się że w kilka razy zagotowywanej wodzie będzie ich bardzo mało. Aby zaś azotany zamieniły się w azotyny woda musiałaby odparować a osad nagrzać się do temperatury rozkładu azotanów. Oczywiście możliwe jest że w niezupełnie oczyszczonej wodzie znajdą się azotyny wytworzone przez bakterie glebowe i wolne aminy, ale wówczas nitrozoaminy powstaną już przy pierwszym ogrzaniu, i powtórne gotowanie nam nowych porcji nie stworzy.

5. Zmieniają się także i gromadzą różne sole zwłaszcza chloru i wapnia, które w tej postaci są szkodliwe dla naszego zdrowia. - Ba! Tylko jakie związki i w co takiego toksycznego się zamienią? Tutaj już myśli autorskich nie odgadnę.

Właściwie tylko ostatni argument ma jakiś sens, bo woda która długo stoi w czajniku może przejąć jakieś substancje z materiału czajnika.

Wysłałem informację i pytania do Czajnikowego, ale na razie nie dostałe odpowiedzi, jeśli coś się pojawi to dopiszę,
------
[1] https://portal.abczdrowie.pl/dlaczego-nie-wolno-gotowac-wody-dwa-razy
[2] http://www.czajnikowy.com.pl/jak-prawidlowo-gotowac-wode-do-herbaty-ile-razy-wolno-gotowac-wode/
[3] https://www.thesun.co.uk/archives/news/731396/expert-says-never-reboil-the-water-in-your-kettle/

niedziela, 12 lutego 2017

Półcieniowe zaćmienie księżyca - 11.02.17

Krótka relacja na świeżo z ciekawego zjawiska astronomicznego.

Na początek małe wyjaśnienie odnośnie natury zjawiska.

Zaćmienia księżyca to sytuacja, gdy Księżyc znajdzie się na tyle dokładnie po drugiej stronie Ziemi co słońce, że wejdzie w obszar cienia rzucanego przez ziemię. Nie następuje to podczas każdej pełni, bowiem orbita księżyca jest nieco przekrzywiona względem płaszczyzny orbity Ziemi. Księżyc więc zazwyczaj przechodzi nieco nad lub nieco pod przedłużeniem linii Ziemia-Słońce.
Przekrzywiona orbita księżyca przecina się z tą ziemską w dwóch punktach węzłowych, nazywanych też smoczymi. Ich położenie w przestrzeni zmienia się, wykonując pełen obrót w ciągu długiego okresu 18,6 lat, dlatego daty kolejnych zaćmień są przesunięte. Wbrew pozorom zaćmienia księżyca są rzadsze od słonecznych, obserwujemy je jednak częściej bo można je zobaczyć na całej nocnej półkuli, w odróżnieniu od słonecznych widocznych w pewnym wąskim pasie.

Ze względu na to, że w odległości orbity Ziemi tarcza słońca ma zauważalne rozmiary kątowe, jej cień tworzy w przestrzeni stożek otoczony strefą cienia częściowego. Obserwator na orbicie w cieniu całkowitym widzi całkowite zaćmienie słońca przez ziemię, natomiast w strefie półcienia widzi słońce tylko częściowo zasłonięte przez naszą planetę. Stopień zaciemnienia w tej strefie jest dużo mniejszy niż w strefie cienia całkowitego, i subtelnie narasta w jego stronę, dlatego granica między półcieniem a obszarem w pełni nasłonecznionym jest właściwie niezauważalna.

Płytkie zaćmienia półcieniowe są trudne do zauważenia nawet jeśli się o nich wie, te głębokie, zwłaszcza przy korzystnie dużym zapyleniu ziemskiej atmosfery, stają się zauważalne jako lekkie pociemnienie jednej części tarczy. Czasem mogą na nie zwrócić uwagę też osoby nie wiedzące o zapowiadanym zjawisku.

W tym roku zaćmienie było bardzo głębokie - księżyc zanurzył się w cień częściowy na 98%. Ponieważ strefa półcienia ma szerokość połowy stopnia kątowego, a więc tyle ile tarcza księżyca, podczas fazy maksymalnej tarcza niemal muskała strefę cienia całkowitego, można się było więc spodziewać, że efekt będzie wyraźny.

Pewną przeszkodą w obserwacji mogła być pogoda, jednak w dzień przed zaćmieniem pięknie się wypogodziło i wcale nie zanosiło się na szybkie zachmurzenie. Wprawdzie wkraczanie Księżyca w cień zaczynało się przed północą 10 lutego, ale faza maksymalna następowała dopiero o 1:46, trzeba było więc czekać do późna. Miało to jednak tą zaletę, że mogłem o tej porze oglądać księżyc z balkonu, mogąc wchodzić do środka dla ogrzania się, co było bardziej korzystne niż dwie godziny stania na mrozie.
O 0:30 księżyc wynurzył się zza krawędzi bloku, a ja wychylając się nieco zobaczyłem przez lornetkę, że zaćmienie już widać. Zwykle jest zauważalne jakieś 30-40 minut przed fazą maksymalną (aczkolwiek podczas poprzedniego we wrześniu zeszłego roku przyciemnienie było widać na 50 minut przed maksimum). Przygotowałem więc statyw i aparat, i tu jeszcze trochę wyjaśnień.

Na święta jako prezent dostałem lustrzankę cyfrową Nicon D3200, co bardzo mnie ucieszyło. Wprawdzie aparat ma spore gabaryty, zwłaszcza z większym obiektywem, ale wiedziałem że powinien nadawać się do zdjęć nieba nocnego, co dotychczas przy próbach kompaktem dawało raczej mizerne rezultaty. Do aparatu dołączony był obiektyw o ogniskowej 300 mm co daje całkiem niezłe przybliżenie, powodując że całość przypomina nieco mały teleskop. Do tego jeszcze statyw który dała mi siostra i można zaczynać próby z astrofotografią.
Takim też zestawem robiłem zdjęcia księżyca, co kilkanaście minut, aż przestał być zauważalny cień.

Zaćmienie w porównaniu z tym z września zeszłego roku wydawało się nieco jaśniejsze, nie wiem czy to wynik warunków lokalnych (lepsza pogoda i większa wysokość księżyca) czy globalnych jak inne zapylenie atmosfery, co ma wpływ na stopień doświetlenia cienia. Obszar zajmowany przez wyraźny cień obejmował jakieś 1/4 tarczy księżyca i powoli przesuwał się na zachód, szybciej niż sam księżyc. Nie zauważyłem jakiś specjalnych efektów kolorystycznych, ponoć czasem zauważalne jest lekkie poniebieszczenie.

Zdjęcia zebrałem w taki oto kolaż, na którym ładnie widać zmiany jasności:

wtorek, 31 stycznia 2017

Cykle Milankovicia, czyli naturalne zmiany klimatu

Czy istnieją jakieś naturalne procesy, które wpływają na klimat Ziemi? I to tak bardzo, że decydują o tym, czy będzie na niej ciepło i przyjemnie, czy może zimno i lodowato? Owszem, znamy takie zjawiska i potrafimy przewidzieć ich skutki w przyszłości. Jednymi z nich są cykle Milankovicia, przewidziane teoretycznie w latach 40. przez serbskiego astronoma. Drobne wahania ziemskiej orbity i osi powodują zmianę nasłonecznienia półkul, co przy długim czasie oddziaływań może wpływać na klimat globalnie.


Precesja
Pierwszy efekt jest związany z precesją osi obrotu planety. Ziemia wiruje z dostateczną prędkością aby jej usytuowanie przestrzenne stabilizował efekt żyroskopowy. Jest jak bączek który po rozkręceniu nie przewraca się, bo tajemnicza siła utrzymuje go w pionie. Efekt ten jednakowoż nie jest wciąż dostatecznie silny aby całkiem oprzeć się zaburzeniom. Oddziaływania grawitacyjne słońca i księżyca, nie działające na oś zupełnie prostopadle z powodu jej lekkiego przekrzywienia, powodują że oś zatacza koło w długim okresie około 26 tysięcy lat.
Sam ten fakt nie miał by specjalnego znaczenia dla klimatu, gdyby orbita ziemi była zupełnie kolista. Jest jednak elipsą, toteż raz Ziemia jest bliżej słońca a raz dalej. Może się to wydać zaskakujące, ale Ziemia jest najbliżej słońca wtedy, gdy panuje u nas zima, dokładnie 3-4 stycznia, a najdalej w lipcu. Wynika to tylko stąd, że aktualnie oś ziemi jest skierowana w okolice Gwiazdy Polarnej. W takim ustawieniu zimą biegun północny jest skierowany nieco od słońca a latem nieco do, a to właśnie różnice nasłonecznienia mają dla danej półkuli najistotniejsze znaczenie jeśli chodzi o pogodę sezonową.
Do tego dochodzi cykl obrotu w przestrzeni punktów aphelium (najdalej) i peryhelium (najbliżej), powodujący, że trochę doganiają zmiany precesyjne. W efekcie co 21 tysięcy lat dana półkula doznaje zimy bądź w największym oddaleniu bądź w największym zbliżeniu

Za kilka  tysięcy lat precesja skieruje oś ziemi w inną stronę, wówczas w trakcie naszej, północnopólkulowej zimy ziemia będzie najdalej a w czasie lata najbliżej. I znów, samo to nie miało by wielkiego znaczenia dla klimatu, bo w końca raz bardziej przygrzeje jedną półkulę a raz drugą, gdyby nie fakt że najwięcej lądów jest położonych na półkuli północnej. Lądy mają to do siebie że część ich stanowią góry i wyżyny, tereny położone wyżej niż średni poziom morza a co za tym idzie nieco chłodniejsze. Niektóre tak bardzo, że lodowce utrzymują się tam cały rok. Lądy ponadto łatwiej się wychładzają niż morza. Morze pod wpływem mrozu częściowo zamarza, lecz cyrkulacja powoduje, że tuż pod lodem woda ma zwykle kilka stopni na plusie, co hamuje narastanie warstwy lodu a za sprawą pewnego przewodnictwa cieplnego lodu, także zbytnie ochładzanie się powietrza. Nic więc dziwnego, że na naszej półkuli zimą jądrami mrozu z których na okoliczne tereny spływa najchłodniejsze powietrze, nie jest ocean arktyczny, tylko wielki obszar lądowy Syberii, Kanady i czapa lodowcowa Grenlandii.

Gdy precesja spowoduje, że na półkuli z przewagą lądów największe oddalenie nałoży się na okres zimowy a zbliżenie na letni, te drobne zmiany natężenia promieniowania spowodują zaostrzenie klimatu. Zimy będą nieco zimniejsze a lata nieco cieplejsze. Wbrew pozorom nie nastąpi jednak całkowite "wyrównanie" na zasadzie tu trochę na plus, tam na minus więc wychodzi na zero. Zimą spada śnieg, który odbija promienie słońca i potem gdy przychodzi cieplejsza pora utrudnia nagrzewanie powietrza. Zimniejsze zimy to więcej śniegu i dłuższe jego topnienie. Więcej śniegu to także więcej pożywki dla lodowców górskich. Dla trwania lodowca mniejsze znaczenie ma to jak bardzo stopnieje latem, a większe ile urośnie zimą. Zmiany precesji wobec eliptycznej orbity powodują zatem, że na półkuli z przewagą lądów, co pewien czas lodowce łatwiej przybierają na wadze.

Zmiana elipsy
Ale eliptyczna orbita Ziemi wiąże się z drugim efektem - otóż stopień tego jak bardzo jest ona spłaszczona (ekscentryczność), nie jest stały. Oddziaływania planet powodują, że raz jest nieco bardziej wydłużona a raz nieco bardziej kolista. Jest to proces trochę nieregularny, ale można go opisać jako cykl długi na 100 tysięcy lat.Co to powoduje? 

Bardziej kołowa orbita to także średnio rzecz biorąc nieco większa odległość od słońca, co ma wpływ na nasłonecznienie całej planety. Ilość energii docierającej do Ziemi przez cały rok zmniejsza się wtedy w stosunku do stanu gdy orbita jest bardziej eliptyczna, o około 0,1%. Dodatkowo większa ekscentryczność orbity wzmacnia efekt klimatyczny związany z precesją osi. Okresy największej eliptyczności orbity bardzo dobrze nakładają się na okresy przerw między epokami lodowcowymi.

Zmiana pochylenia osi
Ale powróćmy do osi ziemi. Oprócz tego, że wykonuje ona w długim okresie obroty precesyjne, to dodatkowo nie jest stale przekrzywiona wobec orbity o taki sam kąt. Obecnie jest odchylona od kierunku prostopadłego o 23,5°, może jednak naprostować się do 21° lub bardziej przekrzywić do 24,5°.

Przekrzywienie osi ziemi przy jej stałym (w krótkim czasie) położeniu, powoduje dwa ważne efekty związane z naświetleniem - słońce nie pada dokładnie prostopadle na ląd tylko na równiku, lecz każdego dnia odchyla się od niego nieco na północ lub południe. W dniu przesilenia zimowego północnego, gdy oś jest najbardziej odchylona od słońca, świeci ono w zenicie 23,5° na południe od równika, a w dniu przesilenia letniego, 23,5° na północ. Dokładnie na równiku świeci w zenicie dwa razy do roku w równonoc. Linie maksymalnego odchylenia od równika to zwrotniki, a strefa między nimi, to strefa międzyzwrotnikowa. Jest ona najlepiej oświetlona a co za tym idzie najgorętsza.

Drugi natomiast efekt to istnienie stref polarnych. W dniu przesilenia zimowego oś ziemi jest odchylona w stronę przeciwną niż słońce, i to o kąt 23,5°. Obszar oddalony o tyleż od bieguna jest wówczas zacieniony całą dobę, panuje tam noc polarna, co stwarza idealne warunki dla wychładzania powietrza i powierzchni. W miarę upływu dni od przesilenia słońce zaczyna docierać coraz dalej aż w dniu równonocy pojawia się na samym biegunie. W związku z tym trwająca pół roku noc polarna występuje tylko na samym biegunie, wbrew częstemu mniemaniu, że tyle trwa noc za kołem podbiegunowym ogółem. Na polskiej stacji arktycznej Hornsund noc polarna trwa 3,5 miesiąca a nie 6.

Co takiego powoduje dla tych stref zmiana pochylenia osi? Gdy jest bardziej pochylona, strefa międzyzwrotnikowa się poszerza, toteż pasy dziennych górowań w zenicie oddalają się, a obszary po przeciwnej stronie niż aktualnie najlepiej doświetlane, widzą słońce pod nieco większym kątem. Efekt jest taki że tereny przyrównikowe nieco się ochładzają.
Z kolei przy biegunach większe obszary doznają zarówno nocy polarnej jak i dnia polarnego. Efektem ogólnym jest lekkie schłodzenie obszarów przyrównikowych i lekkie ocieplenie przybiegunowych, czyli większe wyrównanie temperatur globalnych.
Większe naprostowanie osi (zmniejszenie pochylenia) lekko ochładza tereny przybiegunowe a nagrzewa równikowe.

Nie miało by to znaczenia na planecie o równomiernym rozłożeniu lądów, ale w naszym przypadku najwięcej lądów znajduje się na północ od równika. A te, jak wspominałem, chętniej ulegają zlodzeniu niż morza.

Suma czyli jak rosną lodowce
Te cykliczne zjawiska różnie się na siebie nakładają, wywołując globalne lub lokalne zmiany ilości energii ze słońca. W najbardziej sprzyjającym układzie zmiany całkowitej energii sięgają do 10%.
Ochłodzeniom sprzyja sytuacja, gdy oś ziemi jest bardziej naprostowana (mniejszy kąt), gdy aphelium następuje gdy na półkuli z przewagą lądów jest zima i gdy orbita jest bardziej zaokrąglona, co ochładza ciepłą porę roku na całej planecie. Wówczas powierzchnia lodowców w górach i na wyżynach przyrasta i daje o sobie znać dodatnie sprzężenie zwrotne - więcej lodu to więcej odbitego słońca i mniejszy stopień nagrzania powietrza. Mniejsze nagrzanie powietrza to mniejsze topnienie i zwiększenie powierzchni lodowców. W przypadku grubych czap lodowcowych znaczenia nabiera też wzrost wysokości górnej części lodowca, którego szczyt dociera do chłodniejszych warstw atmosfery. 

Wszystkie te efekty powodują, że przy niewielkim wymuszeniu ochłodzenia związanym z cyklami nasłonecznienia, na lądach następują zmiany potęgujące efekt, i zwiększające ochładzanie. Duże ochłodzenie półkuli z przewagą lądów, na których lodowce narastają łatwiej niż na morzu, przekładają się na ochłodzenie klimatu globalnie.

Prześledzenie historii epok lodowcowych i okresów ciepłych przekonuje, że w dużym stopniu nakładanie się tych trzech cykli tłumaczy epizody ochłodzenia i ocieplenia, najlepszą korelację widać dla precesji i ekscentryczności orbity. Istnieją pewne rozbieżności, mogące wiązać się z procesami tektonicznymi czy położeniem Układu Słonecznego w galaktyce, ale w dużym stopniu tłumaczą dlaczego ocieplenia i ochłodzenia następują w pewnych określonych latach.

Jak będzie?
No właśnie. Te procesy zachodzą cały czas. 12 tysięcy lat temu zakończyła się dzięki nim epoka lodowcowa. Co zatem rysuje się w przyszłości? Coś takiego:

Niemal idealne nałożenie się peryhelium i zimy półkuli północnej, ulega rozstrojeniu. Już teraz są oddzielone o kilkanaście dni (przesilenie 22-23 grudnia, peryhelium 3-4 stycznia) a w miarę upływu czasu odchylenie będzie rosło.
Nachylenie osi ziemi wobec orbity zmniejsza się z szybkością 0,011* rocznie.
Kolistość orbity rośnie.

Wygląda zatem na to, że wszystkie efekty zmierzają ku ochłodzeniu. Obecny okres klimatyczny, holocen, rozpoczęty 12 tysięcy lat temu po zakończeniu epoki lodowcowej, osiągnął maksimum temperatur około 6 tysięcy lat temu. Od tego czasu średnie temperatury spadały. Lokalne minimum nastąpiło pod koniec średniowiecza i w renesansie, w okresie tzw. "małej epoki lodowcowej" gdy to swoje dołożyło słońce o wyjątkowo małej aktywności. Zgodnie z obliczeniami wymuszenia związane z cyklami Milankovicia powinny wywołać niezwykle powolny spadek temperatur globalnych. W ciągu ostatnich 100 lat byłby to spadek o 0,01K, właściwie trudny do zauważenia, w sumie można by było uznać klimat za stabilny. Dalsze ochładzanie następowałoby na tyle wolno, że ochłodzenie się klimatu Polski do obecnego w Szwecji zajęłoby kilkanaście wieków, a epoka lodowcowa pojawiłaby się dopiero za kilka tysięcy lat.

Zatem my i nasze prawnuki możemy spać spokojnie. Lądolód w Warszawie to rzecz która wprawdzie się zdarzy, ale wówczas gdy nie będzie już ani potomków którzy nas będą pamiętać, ani też pewnie i Polski.

Tymczasem...
Tymczasem wbrew przewidywaniom wynikłym z cykli zmian nasłonecznienia, w ciągu ostatnich 150 lat temperatura na ziemi wzrosła o 1 stopień. Jest to sytuacja bez precedensu, bo nie dość że następuje niezwykle szybko, to jeszcze wbrew wymuszeniom które w ciągu kilkuset ostatnich tysięcy lat regulowały klimat planety. Wygląda więc na to, że nie jest to zmiana naturalna. I jak na razie nie udowodniono aby odpowiadał za to czynnik w pełni naturalny, nie związany z destrukcyjnymi działaniami ludzkiej cywilizacji.


niedziela, 15 stycznia 2017

Drobne rośliny kwiatowe (7.) - Czworolist

Latem podczas spaceru po lesie w okolicach Terespola zupełnie przypadkowo natknąłem się na niską, nie specjalnie rzucającą się w oczy roślinę, o bardzo charakterystycznym wyglądzie:
Był to czworolist. Niska roślina cieniolubna, wyrastająca z długożyjącego kłącza (ponoć jeden osobnik może rosnąć w danym miejscu nawet 200 lat). W danym sezonie kłącze wytwarza jeden pęd, na nim cztery liście i jeden kwiat. Brak płatków korony, zamiast nich widać tylko zielone listki okwiatu. Pręciki długie, z jasnożółtymi pylnikami, słupek czarny, błyszczący, w formie czarnej kulki. Po przekwitnięciu powstaje czarna jagoda.
Źródła podają, że lubi miejsca zacienione i jest charakterystyczny dla lasów naturalnych lub półnaturalnych, liściastych o żyznej glebie. Miejsce w którym znalazłem stanowisko nie wyglądało zbyt dziko, mógł to był jednak las po odnowie naturalnej, to jest bez specjalnego dosadzania drzew. Był to pas lasu między kwartałami nasadzeń z przewagą gatunków liściastych raczej nie typowych dla nasadzeń, a więc olch, topoli, grabów a nawet robinii akacjowych, otoczony z dwóch stron zastanawiającymi wałami ziemnymi.

Roślina dawniej była stosowana jako lecznicza, do ran, owrzodzeń i stanów zapalnych skóry. Wewnętrznie w małych ilościach na drgawki i skurcze oraz przy kokluszu czy przewlekłym kaszlu, sproszkowany korzeń jako środek wymiotny. Przypisywano mu własności odtruwające od rtęci i arszeniku, sam jednak jest rośliną silnie trującą, głównie za sprawą saponin (odpowiadających pewnie za działanie wykrztuśne) i alkaloidów o działaniu nasercowym. Zdarzały się zatrucia dzieci i dorosłych przy zjadaniu dużej, czarnej jagody, i to pomimo jej ponoć dość nieprzyjemnego smaku.

Może być sadzony jako dekoracyjna roślina okrywowa w miejscach zacienionych. Wykazuje dużą zmienność. Nawet w jednej kępie zdarzają się osobniki o pięciu liściach i/lub pięciu listkach okwiatu i do dwunastu pręcików. Także ja takie znalazłem:


piątek, 6 stycznia 2017

Diamentowy pył czyli śnieg z bezchmurnego nieba

Zjawisko to pojawia się zimą, podczas szczególnie mroźnych dni - na niebie nie widać żadnych większych chmur a mimo to daje się zauważyć opadające powoli połyskliwe cząstki. Ze względu na odblaskową powierzchnię nazywa się je diamentowym pyłem.
Są to płaskie kryształki lodu wytrącające się wprost z powietrza. Zwykle mają postać sześciokątnych lub trójkątnych tabliczek o rozmiarach ułamków milimetra. Najlepiej widać je w linii pod lub nad słońcem, wtedy powiem opadające na płask jak liście kryształki wyraźnie odbijają światło. Z powodu tego wyróżnienia kierunku błyski często formują słup światła pod i nad słońcem, a nocą też księżycem czy nawet sztucznymi światłami miejskimi.
Można wówczas obserwować na poziomie ziemi zjawiska zwykle obserwowane wysoko w chmurach, w sprzyjających warunkach powstaje halo lub słońca poboczne, które dzięki powstawaniu w kryształkach blisko ziemi można obserwować na tle budynków czy drzew. Wszystko zależy od tego jakiego rodzaju kryształków jest najwięcej.

Zwykle opad tego rodzaju jest na tyle rzadki, że trudny do zauważenia, jeśli nie wie się na co patrzeć. Rzadko tylko bywa na tyle gęsty, że powietrze wydaje się nieco zamglone. Na obszarach arktycznych występuje bardzo często. W centralnych obszarach Antarktydy może wręcz stanowić główny opad trwający do kilkudziesięciu dni, bowiem wyże i bardzo niska wilgotność nad tym kontynentem zwykle uniemożliwiają powstawanie normalnych chmur. Poza tymi terenami może się pojawić w zasadzie wszędzie gdzie pojawiają się odpowiednio silne mrozy, poniżej -10 czy -15 stopni C. Sam obserwowałem je wiele razy.

Jeden z najciekawszych zdarzył mi się w lutym 2012 podczas fali silnych mrozów. Uczyłem się wtedy jeszcze w Siedlcach i po przyjeździe do miasta wczesnym rankiem zauważyłem po pierwsze migoczące cząstki w powietrzu, a po drugie dziwny, jajowaty kształt słońca:
Powyżej i poniżej tarczy pojawiały się słupy świetlne, które nadawały mu szczególny kształt.

Gdy dotarłem do akademika opad jeszcze się nasilił, a do słupów dołączyło kolejne ciekawe zjawisko - podsłońce. Jest to jasna plama widoczna pod słońcem, pod horyzontem, na tej samej głębokości co jego wysokość nad horyzont. Zwykle jest obserwowane z samolotów lub wysokich gór, dlatego byłem zaskoczony tym, że mogłem obserwować je wyglądając z okna na pierwszym piętrze.

Podsłońce powstaje jako refleks od kryształków lodu w kształcie tabliczek, które opadają płasko kołysząc się na boki. Gdy zaburzenia ruchu są duże, formuje się słup świetlny, gdy są małe przeważa ustawienie płaskie a sumą błysków jest fałszywy obraz słońca wyglądający jak odbity w płaszczyźnie równoległej do ziemi.
Udało mi się nagrać to zjawisko, dzięki czemu widać że jest to złożenie wielu błysków światła odbitych przez cząstki pyłu diamentowego:



Do najbardziej spektakularnych zjawisk wywoływanych przez pył diamentowych, należą jednak słupy świetlne nad sztucznymi światłami. Jeśli zagęszczenie kryształków jest duże, każda latarnia w okolicy może zostać zwieńczona słupem o właściwym jej kolorze.

Oczywiście na terenie dużego miasta wygląda to lepiej, tutaj przykład słupów obserwowanych nad alaskańskim miastem Anchorange:
A tu nad Moskwą:
W Polsce widywałem to zjawisko kilka razy, ale nie wyglądało tak efektownie, głownie przez słaby kontrast na rozjaśnionym niebie.

Do wyjątkowej sytuacji doszło w zeszłym roku w Finlandii - pył diamentowy pojawił się w warstwie powietrza wysoko nad ziemią, przez co zamiast słupów obserwowano krótkie odcinku. Nad miastem Eury słupy widziane od dołu przypominały punkty. Ponieważ każdy pojawiał się dokładnie nad każdą latarnią, a te ustawiono przy ulicach, świetlne punkty wyrysowały na niebie mapę przedmieść:
Dość dokładną:
W tym samym czasie bardziej na północy krótkie odcinki słupów nad ukrytą za lasem drogą, wraz z zorzą polarną, stworzyły niezwykły widok:






Zachęcam do obserwacji. Może tej zimy podobne widoki trafią się u nas.