sobota, 18 stycznia 2014

1957 - Czarownica w Chrzanowie

"Powód morderstwa: czarownica"

Kraków (PAP) Ciemnota i urojenie stały się powodem tragicznego morderstwa, dokonanego na osobie 61-letniej mieszkanki Chrzanowa, Barbary Waderlich. Mordercami byli 35-letni Józef i 37-letni Franciszek Główniowie, z zawodu cieśle.Tło zbrodni jest następujące:
Józef Głownia był przekonany że Barbara Wanderlich rzuciła nań "czary" i spowodowała u niego chorobę umysłową. Pragnąć zlikwidować "czarownicę" wespół z bratem w nocy z 3 na 4 bm. zamordowali Barbarę Wanderlich. Bracia zadali ofierze 46 ran kłutych a zwłoki zakopali w piwnicy. Józef Głownia porzebywał pewien czas w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym, po wyjściu z zakładu utrzymywał, że przyczyną jego choroby są "czary" rzucone przez Barbarę Wanderlich i odgrażał się, że musi się pozbyć swej "prześladowczyni".
Obaj mordercy zostali ujęci. Józef Głownia skierowany został na obserwację do zakładu psychiatrycznego, zaś jego brata Franciszka osadzono w więzieniu.

[Dziennik Bałtycki piątek 9 sierpnia 1957 Bałtycka Biblioteka Cyfrowa]
Jest to bodaj ostatnia taka sprawa w Polsce. Oczywiście przyczyną morderstwa nie był zabobon ale choroba psychiczna mordercy, niemniej przesąd dał mu treść dla urojeń.

czwartek, 26 grudnia 2013

1881 - Panika w kościele Świętego Krzyża i zamieszki

Dziewiętnastowieczna prasa pisząc o religijności Polaków często podkreślała jej masowość. I tłoczność. Przed erą tramwajów, ścisk i tłok przysłowiowo kojarzono z kościołami, gdzie tłoczono się w ogromnej ilości, aż nieraz nie dało się uklęknąć a damy mdlały jedna po drugiej.
Taki też tłok panował w warszawskim kościele Świętego Krzyża przy Krakowskim Przedmieściu na sumie w dniu 25 grudnia 1881 roku. Później, już po wszystkim, krążyły różne wersje tego co faktycznie zaszło. Jedni mówili o złodzieju, który przetrząsając cudze kieszenie, wywołał zamieszanie bojąc się złapania; inni mówili o omdlałej, do której cucenia proszono wody. Dość że w pewnym momencie, zaraz po Ofiarowaniu, rozległ się doskonale słyszalny okrzyk "Gore!", co w takim tłumie okazało się przyczyną tragedii.

Pożary w miejscach masowych, często z ograniczoną możliwością ucieczki, wielokrotnie były powodem wielkich katastrof. Zaledwie dwa tygodnie wcześniej w Wiedeńskim Ring Theatre, gwałtowny pożar, który uwięził widzów na wielopiętrowych galeriach, zabił ponad 300 osób, co wywołało słuszne przerażenie. Pożar kościoła w Santiago w 1863 roku z powodu wąskich drzwi wyjściowych i bocznych otwierających się tylko do środka, zabił ponad dwa tysiące wiernych. Podobne mniej lub bardziej tragiczne wypadki zdarzają się co chwila. Zrozumiałe wydaje się więc przerażenie, jakie ogarnęło wiernych. Lecz to co nastąpiło później jest trudne do pojęcia.

Każdy kto był w tym kościele z pewnością zwrócił uwagę na schody wejściowe. Budynek ma dwa poziomy - dolny, położony częściowo w podziemiach - i górny, właściwy. U wyjścia z górnego poziomu znajduje się podest, z którego dwoma ciągami schodzą szerokie ciągi schodów. Wydawałoby się, że taki system powinien umożliwić szybkie rozładowanie tłumu, ale nie spanikowanego.
Pierwsza fala wybiegających wpadła na osoby które wyszły po kazaniu i rozmawiały na podeście. O pierwsze osoby które upadły, potykały się kolejne, nie mogąc wstać bo blokowały je następne. W krótkim czasie oba ciągi schodów zostały zablokowane skłębioną masą poprzewracanych ludzi. Tymczasem na zablokowany podest z kościoła wypadały kolejne osoby, aż zrobił się tam taki tłok, że nie sposób było się ruszyć. Ci, którzy wyszli napierali na stłoczonych, dopiero tam orientując się, że nie ma przejścia. Nie mogli się jednak cofnąć, bo z tyłu napierali inny wybiegający, którzy będąc jeszcze wewnątrz nie wiedzieli co dzieje się na schodach.
Napór setek osób był tak wielki, że przyciśniętym do kamiennej barierki pękały żebra. Najbardziej spanikowani rozpychali się łokciami i nogami, wydostając się nad zgniecioną masę ludzką, i depcząc byle jak, po głowach, po twarzach, zbiegali w dół lub przeskakiwali balustradę. Dopiero wtedy ludzie stojący na placu zorientowali się, że ten tłok na schodach nie jest zwyczajnym zbiorowiskiem.
Rysunek z Kłosów

Jakiś cukiernik złapał drabinę, i podstawiwszy ją pod balustradę zaczął wyciągać jedną po drugiej osoby pod samą balustradą. Dołączyła do niego straż, ściągająca ze schodów najbardziej przygniecionych. Po upływie pół godziny tłok był rozładowany. Rannych i nieprzytomnych odniesiono do pobliskiej jadłodajni dla ubogich, skąd potem rozwożono ich do szpitali. Niestety po zdjęciu ludzi z wierzchu na ganku pozostały podeptane ciała tych, którzy mieli nieszczęście znaleźć się na samym spodzie.
Po podliczeniu zmarłych na miejscu i zaraz potem w szpitalu, okazało się, że panika wywołała aż 30 ofiar śmiertelnych[1] w większości z powodu uduszenia w ścisku, lub podeptania głowy. Wśród nich znalazła się też hrabina Stanisława Aleksandrowiczowa z Konstantynowa, wraz ze służącym. Ponad trzydziestu ciężej rannych odwieziono do szpitali, dalszych kilkudziesięciu lżej poturbowanych wróciło do domów.

Skąd panika? Pierwsza plotka mówiła, że zamieszanie wywołał kieszonkowiec, zapewne żydowski, który przyłapany krzyknął "gore!" by zrobić zamieszanie i zbiec. Brzmiało to prawdopodobnie, zważywszy że Żydzi stanowili w większości najniższą warstwę społeczeństwa i kradzieże z ich udziałem były częste. Także metoda "robienia zamieszania" była wtedy często używana - niespełna rok wcześniej we Lwowie inny złodziej wywołał podobną panikę w bazylice, gdzie jednak skończyło się na przestrachu i potłuczeniach wśród paru osób.
Jednak po przepytaniu wiernych pojawiła się inna wersja - pośrodku nawy zemdlała pewna kobieta. Stojący w pobliżu mężczyzna zawołał żeby zrobić miejsce, i że trzeba wody. Słysząc okrzyk "wody!" ktoś uznał widać, że się pali i krzyknął sam. Inni powtarzali okrzyk tak jak go usłyszeli w efekcie z listów wysyłanych przez czytelników do ówczesnej prasy dowiadujemy się, że jedni słyszeli "gore!" inni "pali się!" a inni "wali się!". Wersję taką podało kilka osób piszących do prasy. Podczas późniejszego śledztwa nie znaleziono ani jednej osoby która byłaby okradziona bądź widziałaby tego złodzieja, więc ta wersja wydaje się prawdziwa. Pojawiały się też głosy, że mogło to być dzieło anarchistów, ale brak tu poświadczeń.

Katastrofa w kościele stała się jednak zarzewiem drugiej. Pod szpitalem gdzie zwieziono większość rannych i pod salą gdzie rozpoznawano zabitych, zgromadziło się kilka tysięcy wzburzonych warszawiaków, tymczasem plotka ewoluowała i szybko wersja "żydowski kieszonkowiec to wywołał" zamieniła się w wersję "Żydzi to zrobili", daleko bardziej niebezpieczną zważywszy że rzecz działa się w pobliżu dzielnicy biedoty żydowskiej.
Już godzinę po katastrofie zdarzały się pobicia - żydów którzy znaleźli się na placu przed kościołem, chwytano biorąc ich za sprawców paniki którzy wydostali się na zewnątrz. Szybko jednak pojedyncze ataki przerodziły się w zorganizowane grupy ciskające kamienie w okna żydowskich sklepów i domów, w miarę upływu czasu haos rozlewał się na kolejne dzielnice.

Tłum rozbijał szyby, wyważał drzwi, towary ze sklepów tłuczono, rwano i wyrzucano na bruk. Tam lądował też dobytek rodzin. Niektórzy posuwali się do rozbijania pieców kaflowych. Początkowo plądrowanie ograniczało się do pobliskich uliczek - Ordynackiej, Wróblej, Tamce i Browarnej. Jak jednak pisała prasa:
Najwięcéj ucierpiały sklepy żydowskie na ulicach: Ordynackiéj, Wróbléj, Tamce, Aleksandry i i Browarnéj. Sklepy w mgnieniu oka odbijano, chwytano co było pod ręką i niszczono. a następnie przechodzono daléj. Na Starém Mieście zebrało się kilka tysięcy tłumu, krzycząc, gwiżdżąc, niby wyprawiając kocią muzykę. Tłum ten podążył ku Nowemu Miastu, lecz został odparty przez nadeszłe od strony cytadelli wojsko. Cofnął się, lecz po drodze spustoszył sklep zegarmistrzowski Chany Kołki na Mostowéj, zniszczył wszystko co było w bawaryi na rogu Podwala i Nowomiejskiéj. Policya i wojsko ujęły 43-ch i odstawiły do aresztu. Na Nalewkach rozbito kilka sklepów, toż samo na ulicach: Wałowéj i Franciszkańskiéj, lecz wczesna interwencya władzy zapobiegła dalszym następstwom. 
I na Grzybowie poczęły się rozruchy, ale skończyło się tylko na zniszczeniu sklepu zegarmistrzowskiego Chwata i składu z wyrobami blacharskimi. Na ulicy Szerokiéj Freta przy Długiéj, oraz na Starém Mieście i placu Ś-go Aleksandra stoi wojsko gotowe na wszelki wypadek, a gęste patrole złożone z ułanów i huzarów pułku lejbgwardyi, jeżdżą po mieście. Za Żelazną Bramą niewiadomi ludzie, jak stwierdził rapport urzędowy, napadli na przechodzącego starozakonnego i zranili go ciężko w głowę, tak, że nieprzytomnego odwieziono do szpitala Starozakonnych.
Na ulicy Ś-to-Jańskiéj, naprzeciwko katedry, rozbito sklep ze skórami, wyrzucono towar na ulicę, a z taką zapalczywością dokonywano zniszczenia, iż wyrwano okna z ramami. Na ulicy Brackiéj, począwszy od rogu Chmielnéj aż do Alei Jerozoliinskiéj, rozbito wszystkie szynki utrzymywane przez Żydów, oraz jedną dystrybucyę. Na ulicy Treinbackiéj rozbito sklep zegarmistrza i powyrzucano na ulicę zegarki kieszonkowe, duże zegary stołowe i ścienne. Na ulicach Furmańskiéj, Browarnéj i Zajęczéj, oraz na Solcu i Czerniakowskiéj w sklepach i mieszkaniach Żydów, niszczono towary, sprzęty, naczynia i pościel. Wyrzucone na ulicę poduszki i piernaty rozpruwano, a wkrótce pierzem były usłane ulice niby śniegiem. [2]
Jak wielu potem relacjonowało, pierwszego dnia policja i wojsko właściwie nie przeszkadzały rozbojom - zamykano jedynie dostęp do ważniejszych gmachów rządowych i dzielnic willowych, rozbijano większe zbiorowiska na mniejsze grupy, nie pozwalano zbierać się na Nowym Mieście.
Drugiego dnia rozboje przerodziły się właściwie w grabież, zabierano to co wcześniej zostało wywleczone na ulice. Wtedy też zaczęły się masowe aresztowania osób biorących udział w niszczeniu kolejnych domów i sklepów. Sytuacja została opanowana dopiero trzeciego dnia, gdy do miasta przybył nieobecny wcześniej naczelnik Policji, który spędzał święta w Petersburgu.
Skutki zamieszek okazały się katastrofalne - poważnie uszkodzono i zdemolowano ponad 300 domów i kilkaset małych sklepów. Zniszczenie dobytku lub towaru dotknęło kilka tysięcy rodzin żydowskich. Za udział w rozbojach aresztowano 2600 osób, wyroki jednak jakie zapadły w tej sprawie były zazwyczaj dosyć niskie.
Rzecz charakterystyczna, że właściwie agresja nie była skierowana konkretnie w żydów - pobito zaledwie kilkanaście osób, zmarło wskutek poranienia dwie bądź jedna osoba, zależnie od źródła. Celem rozbojów było zniszczyć majątek, co niestety uderzyło głównie w najbiedniejszych - bogaci przemysłowcy żydowscy mieszkający w innych dzielnicach nie doznali strat. Pośrednim skutkiem była emigracja kilkuset rodzin zydowskich, obawiających się dalszych niepokojów.
Warto przypomnieć, że w tym czasie w Rosji miała miejsce cała seria pogromów inspirowana pogłoską, że Żydzi brali udział w zamachu na cara. W Odessie zginęło z tego powodu 50 osób. W późniejszym czasie ta zbieżność i niezbyt intensywne działania policji spowodowały, że wielu uznało te zdarzenia, nazywane Pogromem Warszawskim, za sztucznie sprowokowane. Jeśli jednak spojrzeć na przebieg wydarzeń, to byłaby to prowokacja co najmniej dziwna - już nazajutrz w kościołach odczytywano list mający nakłonić wiernych do uspokojenia emocji. Na rogatkach przy drogach wyjazdowych stali księża i nawoływali do tłumów aby nie przenosili rozbojów poza miasto. Cenzura zadbała też aby ogólnopolskie pisma wydawane w Warszawie marginalizowały skalę rozbojów.
Jak na próbę sprowokowania fali pogromów, są to działania dziwne. Ówczesne dokumenty sugerują, że zamieszki faktycznie starano się stłumić a nie wspomóc jak to było zwykle podczas wydarzeń inspirowanych, choć być może z obawy aby nie zamieniły się w protest antypaństwowy[3]

Co zatem się stało? Tak jak w przepełnionym kościele wystarczył okrzyk, aby nastąpiła panika, tak w skonfliktowanym społeczeństwie drobna plotka, wraz ze świeżymy emocjami tragedii, wystarczyły aby sprowokować bezładny odwet - odwet brany jednak nie na ludziach lecz ich dobytku.

Kilka miesięcy później w pewnym berlińskim teatrze podczas długiego przedstawienia zemdlała pewna dama. Gdy zaczęto ją wynosić, jakiś widz, noszący w sobie zalążek paniki, widząc zamieszanie krzyknął że się pali. Choć ze sceny zapewniano że nic się nie dzieje, widzowie zerwali się i stłoczyli w wejściu, depcąc jeden po drugim. Na szczęście rozładowano sytuację i skończyło się na poturbowaniu paru osób.
Pożaru oczywiście nie było.[4]
-----------
Źródła:
*Gazeta Warszawska nry 289-293 1881, 1-15 1882
*Gazeta Toruńska nry. 297-300 1881, 1-5 1882

[1] Dokładna lista:
 Zmarli:
1. Wiktorya Bobińska.
2. Julia Różycka.
3. Aniela Tomczyńska.
4. Czubik Maryanna.
5. Wacława Gutowska.
6. Michał Koperski.
7. Hrabina Aleksandrowiczowa.
8. Jau Zieliński.
9. Michalina' Kasprzyk.
10. Idalia Staniszewska.
11. Jadwiga Frey.
12. Stanisława Wolska.
13. Bronisława Kubicka.
14. Antoni Ulatowski.
15. Teodozya Michalska.
16. Ewa Trzcińska.
17. Kazimierz Trzciński.
18. Adainina Lubiszewska.
19. Wawrzyniec Winczak.
20. Anna Ilyfczyńska.
21. Karolina Zielińska.
22. Jadwiga Dzierżanowska.
23. Magdalena Stypułkowska.
24. Marya Swarenko.
25. Zofia Kościan.
26. Aniela. Pełda.
27. Henryk Rerabiszewski.
28. Tomasz Strzyżewski.
Prócz tego były dwa ciała kobiet, których nie rozpoznano.
Za: Gazeta Warszawska nr.2, 2 Stycznia 1882 r,
[2] Gazeta Warszawska nr. 289 27.12.1881, EBUW
[3] http://www.rp.pl/artykul/149342.html?print=tak
[4] Gazeta Warszawska nr. 98, 21 kwietnia 1882


sobota, 21 grudnia 2013

Belgijska powódź melasy i inne wypadki

Pisałem tu już kiedyś o powodzi melasy, jaka zdarzyła się w Bostonie, kiedy to po pęknięciu ogromnego zbiornika fala syropowatej cieczy zburzyła kilka budynków i zalała znaczny obszar, zabijając ponad dwadzieścia osób. Z pewnym zaskoczeniem znalazłem informację o podobnym choć może nieco mniej znanym przypadku z Europy, a konkretnie z belgijskiego portu Zeebrugge:

PĘKŁ ZBIORNIK MELASY
W porcie Zeebrugge pękł olbrzymi zbiornik, zawierający 4 200 ton płynnej melasy. Spiętrzone fale cieczy rozlały się błyskawicznie, wywracając drugi zbiornik melasy o zawartości 2 200 ton oraz zbiornik, zawierający 550 ton kreozotu. Fale połączonych płynów zwaliły następnie mur instalacyj koksowych oraz kilka wagonów z koksem. Zachodzi obawa, iż miasto zostanie pozbawione dopływu gazu.
Wypadek nastąpił jak się zdaje - skutkiem gwałtownego spadku temperatury, która spowodowała skurczenie się zbiorników przy jednoczesnym zachowaniu objętości ich zawartości. Wyrządzone szkody wynoszą kilkanaście milionów franków.
[Orędownik Ostrowski 21.21.1938 WBC]

Niestety jak na razie nie znalazłem zbyt wielu informacji o tym zdarzeniu. Wypadek miał miejsce 18 grudnia w magazynach firmy Zeematex. Masa cukrowa rozlała się głównie na pustych terenach wokół portu i magazynu, blokując kilka dróg. Próby spłukania morską wodą nie udały się - w ciągu nocy masa zamarzła. Ostatecznie musiano odkuwać ją zmiękczając gorącą parą, a i tak ostatecznie rozpuściła się dopiero na wiosnę. Przez pewien czas serio rozważano pomysł, aby zrzucać beczki z melasą podczas wojny w charakterze broni defensywnej (wszystko się przykleja) Rozlało się wówczas 1 600 000 galonów melasy (nie liczę kreozotu) czyli połowa tego co w Bostonie.
Prawdopodobnie zdjęcie z akcji usuwania melasy

Niego wcześniej podobny wypadek zdarzył się w Nowym Orleanie w 1911 roku ale przybrał mniej groźne rozmiary i nie wyrządził szkód[1]

1906 - Whisky zalewa Glasgow
Szukając informacji o podobnych wypadkach znalazłem taką oto notkę o katastrofie w gorzelni w Glasgow:
Katastrofa Z powodu pęknięcia zbiornika od okowity. Dnia 21  października z. r. pękł w Glasgow główny rezerwuar i 280 000 litrów spłynęło, gdy pękł sufit, do niższego piętra. Czternastu robotników znajdujących się w tym lokalu walczyło ze śmiercią tonąc w okowicie. Pod ogromnym naciskiem pękły wreszcie mury i okowita nagle wypływając rzuciła robotników z taką gwałtownością na mur przeciwległy, iż trzech zostało zabitych na miejscu, a resztę wyniesiono noszami do lazaretu.
Strumieniem przeszło dwie stopy głębokim płynęła okowita wartkim prądem ulicą wywracając ludzi i konie. Na szczęście nie zapaliła się okowita, gdyż w tym razie byłoby nieszczęście przybrało rozmiary nieobliczalne. [2]

Zapewne wielu chciałoby tam wtedy być. Jeśli dobrze się orientuję, wypadek zdarzył się  w gorzelni Adelphi. Budynek gorzelni jak na ironię jest dziś meczetem.
Ze zbliżonych zdarzeń znalazłem wzmiankę o pęknięciu kadzi z porterem w Crawford w 1850 roku. Fala trunku przebiła ścianę i spłynęła ulicą do rzeki[3]
 Z Polski nie mam informacji o czymś podobnym, może z wyjątkiem katastrofy w gorzelni w Lesznie w 1931 która w zasadzie nie wyrządziła szkód.
---------
[1] http://peoplebuilders.yuku.com/topic/903
[2] Przegląd Gorzelniczy Poznań, 15 marca 1907 r. nr. 3, WBC
[3] Kurjer Warszawski 30 grudnia 1850, EBUW

piątek, 20 grudnia 2013

1937 - Katastrofalne wesele

Dość nietypowa katastrofa budowlana:

Lódź. W osadzie Jeżów pod Koluszkami wydarzyła się niezwykła katastrofa, w której około 100 osób zostało rannych. Właściciel domu Sobkiewic. wydawał zamąż swoją córkę i zaprosił na ucztę weselną kilkaset osób.
Podczas tańców podłoga na sali nie wytrzymała ciężaru i zawaliła się. Wszyscy uczestnicy zabawy runęli do piwnicy. Na domiar złego do piwnicy wpadła kuchnia szamotowa, na której gotowano potrawy. Pod podłogą ukazały się kłęby dymu i języki ognia.
Przeraźliwe krzyki poturbowanych i poparzonych zaalarmowały okolicznych mieszkańców, którzy pospieszyli z ratunkiem, wynosząc rannych i tłumiąc w zarodku pożar.
Z Kolusiek i Rogowa sprowadzono kilku lekarzy, którzy zajęli się rannymi. Najbardziej ucierpiało kilkanaście osób poparzonych wrzątkiem. - Dalszych kilkanaście osób doznało złamań rąk i nóg. Rannych umieszczono w szpitalu jeżowskim oraz w Koluszkach. 
[Orędownik na powiaty nowotomyski i wolsztynski 14.12.1937, WBC]

sobota, 14 grudnia 2013

1930 - Opętanie pani Michaliny

Kobieta opętana przez djabła. 
W tych dniach doszło do wiadomości Policji w 
Sieradzu niesamowite doniesienie, a mianowicie, że 
w Żelisławie gm. Gruszczyce pow. Sieradzkiego miał 
miejsce okropny wypadek nawiedzenia włościanki 
przez djabła, który całkowicie opętał kobietą i mimo 
wszelkich zabiegów wytrawnego znachora nie chciał 
wyjść z niewiasty. 
Zaintrygowany doniesieniem komendat powiato- 
wy w Sieradzu delegował na miejsce Kilku funkcjo- 
narjuszów P. P., którzy - po przybyciu do Żelisła- 
wia ustalili co następuje : 
Przed kilku dniami miejscowa wieśniaczka Mi- 
chalina Klimek zasłabła, czując gwałtowne bóle głowy. 
Wkrótce po zasłabnięciu Klimkowa zaczęła mówić "od 
rzeczy" ,czem zaniepokojeni domownicy chorej zwró- 
cili się do znachora ze wsi i gm. Wójków, Mateusza 
Siątczaka, o poradą i pomoc. 
Siątczak po krótkiej djagnozie ustalił, iż Klimko- 
wa jest nawiedziona przez djabła. Znachor podjął się 
uwolnić «opętaną" od nieporządanego gościa, który 
"siedząc w niej" powodował, iż mówiła różne głup- 
stwa. Opłata za wykurowanie z tak ciężkiej choroby 
była, jak na ogrom nieszczęścia bardzo nieznaczna. 
Znachor zaaplikował chorej lekarstwo, poczem kazał 
jej związać włosy w węzeł i wysmarować głowę naftą. 
Następnie polecił znachor wysmarować kota ole- 
jem poczem, obróciwszy go trzy razy dookoła głowy 
chorej - kazał go przywiązać w nogach na tak dłu- 
go, aż djabeł z chorej nie wyjdzie, przyczem gdyby 
kot zdechł - miało to być dowodem, iż djabeł po- 
szedł sobie zupełnie. 
Kot po paru dniach bezsilnych prób uwolnienia 
się z uwięzi, wśród przeraźliwych wrzasków zdechł 
istotnie, lecz chora mimo to nie wyzdrowiała, a na- 
wet - po zażyciu lekarstwa znachorowego, gorączka 
wzmogła się jeszcze.  
Stwierdziwszy powyższe funkcjonariusze P. P. 
przywołali bezzwłocznie lekarza, który ustalił, iż Klim- 
kowa jest chora na zapalenie mózgu. W bardzo cięż- 
kim stanie przewieziono chorą do szpitala Sw. Józefa 
w Sieradzu. Znachora przytrzymano do szczegóło- 
wego ustalenia, jakiemi środkami leczył on chorą. - 
Jaki też ten świat jeszcze zacofany. 
Kurjer Zachodni, 1930.10.04 nr. 80 Wielkopolska Biblioteka Cyfrowa

Komentarz nie potrzebny.

niedziela, 8 grudnia 2013

14.12.1966 - Noc katastrof

Początek grudnia 1966 roku był podobny do obecnego -  po kilku ciepłych dniach przyszło załamanie pogody, objawiające się między innymi opadami marznącego deszczu. Gęsta mgła i gołoledź 14 grudnia spowodowały szereg katastrof, w tym wyjątkowy, pod względem liczby poszkodowanych, karambol:

'Karambol samochodowy pod Bydgoszczą"
'Zderzenie sześciu pojazdów - 60 osób rannych'
W środę rano na trasie Bydgoszcz - Koronowo w miejscowości Stopka zderzyło się aż 6 pojazdów - trzy autobusy, dwa samochody ciężarowe marki Star-26 i jeden samochód marki Warszawa - sanitarka pogotowia z Koronowa. W wyniku masowego zderzenia 60 osób zostało rannych, w tym jedna osoba ciężko, 29 osób doznało lżejszych obrażeń.
15 karetek rozwiozło do szpitali 46 rannych. Większość z nich - po udzieleniu pierwszej pomocy udało się do domów. Przyczyną wypadku była niespotykana od lat mgła, która bardzo ograniczała widoczność.
Czwartek 15. 12. 1966 Dziennik Polski
 Do innego poważnego wypadku doszło tej nocy w Lubniu - w wyniku zderzenia dwóch autokarów, rannych zostaje 40 dzieci z sanatorium gruźliczego. W drugim autokarze ginie ośmiu aktorów i pracowników Tearu Rozmaitości*
--------
* Zginęli Adam Fiut, Józef Tadeusz Barański, Jan Władysław Zieliński, Danuta Lipińska, Kazimiera Lutówna i kierowcy Marian Ostasz i Mieczysław Tepa

poniedziałek, 11 listopada 2013

Różaniec kontra bomba atomowa - cuda w Nagasaki i Hiroshimie

Jeśli myślicie, że będzie to wpis ewangelizacyjny, to grubo się mylicie.

Chrześcijaństwo przybyło do Japonii wraz z pierwszymi europejczykami, spotkało się z dosyć entuzjastycznym przyjęciem - praca misyjna Franciszka Ksawerego i innych Jezuitów doprowadziła do konwersji tysiące Japończyków. Jednak oficjalne władze odnosiły się do chrześcijaństwa chłodno. Nowa religia godziła w wielowiekowe tradycje. Japońscy bogowie mieli zarówno dobre jak i złe cechy, katolicyzm zrównywał wszystkich nazywając ich demonami, w dodatku ówczesna ostra interpretacja "poza nami nic" w zasadzie spychała wszystkich nieochrzczonych przodków, czczonych w domowych ołtarzykach, do piekła. Inną kwestią były polityczne wpływy chrześcijan - Europa ostrzyła sobie zęby na Azję, szukając miejsc do kolonizacji. Japonia wprawdzie stawiała temu opór, ale wraz z działalnością misyjną rosły wpływy europejczyków. Misje stały się też centrami handlu między kontynentami, co z czasem doprowadziło do sporu między Portugalią a Hiszpanią o to czyi duchowni mają prawdo do kontynuowania działalności (a tym samym który kraj ma utrzymywać handel). Ostatecznie prawa wyłączności przypadły Portugalii.
Jedną z pierwszych utworzonych diecezji, była ta w portowym mieście Funai, dziś znanym jako Nagasaki. Przez pewien czas jezuici pełnili w nim rzeczywistą władzę polityczną, zaś z całej Japonii ściągały tam rzesze chrześcijan. Ale taki spokojny stan nie mógł trwać długo.
Gdy generał Hideyoshi przejął władzę nad dopiero co zjednoczonym krajem, zwrócił uwagę na chrześcijan stanowiących zagrożenie dla stabilnych rządów. Nie tylko rozbijali strukturę klasową i wnosili elementy obce kulturowo, ale też zdobywali realną władzą zależną od Europy, pozwalając sobie na handel niewolnikami czy też podobno przymusowe chrzty. Wykorzystując za pretekst wieść, że kapitan rozbitego europejskiego statku rzekomo wyjawił, iż chrześcijanie przygotowują się do inwazji na Japonię, wydał edykt zakazujący nowych chrztów i nakazujący misjonarzom opuścić wyspy. Gdy ci nie podporządkowali się, nakazał ich schwytać i pokazowo zamęczyć przez przybijanie do krzyży i dźganie włóczniami. Zmarli stali się znani jako 26 męczenników z Nagasaki, zaś chrześcijaństwo zeszło do podziemia.

Japońscy chrześcijanie, oderwani od europy i zmuszeni do ukrywania się (za czasów Szogunatu ujawnieni chrześcijanie byli więzieni i torturowani), przyjęli ciekawą formułę, będącą w pewnym stopniu połączeniem pewnych dawnych elementów i maskowania się, stając się znani jako Kakure Krishitan.
Aby móc praktykować obrządek ale nie być zadenuncjowanymi, umieszczali w domach buddyjskie ołtarzyki, na odwrotnej stronie, obracanej na co dzień do ściany, mające wyryty krzyż i Chrystusa. Figury świętych i Maryi z dzieciątkiem odlewano w takiej formie, aby były zbliżone do wyglądu świętych buddyjskich. Modlitwy upodobniono w brzmieniu do mantr. Biblię przekazywano ustnie, tłumacząc pewne elementy na japońskie odpowiedniki.

Równocześnie jednak zmianie uległ obrządek. W europejskie kanony wpleciono dużą ilość elementów tradycji, przez co ukryte chrześcijaństwo zbliżyło się do kultu przodków, gdzie zamiast zmarłych członków rodziny kultem obdarzano pierwszych męczenników. Kult w takiej formie przetrwał bardzo długo, koncentrując się w okolicach Nagasaki, aż do połowy XIX wieku kiedy to poluzowano zakazy i pozwolono chrześcijanom wyjść z podziemia.
W tym samym czasie z europy przybyli misjonarze zarówno katoliccy, jak i protestanccy czy prawosławni. Pod koniec tego wieku w niemal w całości chrześcijańskiej wsi Urakami na obrzeżach Nagasaki, zbudowano pierwszą katedrę w stylu europejskim z dwiema wieżami.
W latach 30. do Japonii przybył Ojciec Kolbe, który przyczynił się do odnowy i wzrostu wspólnoty. Dziś chrześcijanie stanowią jednak ok. 1% ludności Japonii.

Uczestnictwo Japonii w II wojnie światowej oraz ataki na amerykańską flotę doprowadziły do jednych z najgorszych ataków w historii wojen. Najpierw naloty dywanowe wywołały pożar Tokio, zabijając około 120 tysięcy osób, aż wreszcie użyto najpotężniejszej broni - bomby atomowej.
Na Hiroshimę spadła niewielka i jak na późniejsze osiągi, raczej słaba bomba, nazwana żartobliwie Little Boy. Eksplodując 6 sierpnia 1945 roku, na wysokości 500 metrów nad centrum miasta, w jednej chwili burzyła i spaliła większość, przeważnie drewnianych budynków w mieście, zabijając ponad 70 tysięcy osób, a wielu skazując na ciężkie obrażenia i chorobę popromienną. Trzy dni po tym bomba Fat Man eksploduje nad miastem Nagasaki, zabijając co najmniej drugie tyle osób. Przerażony cesarz kilka dni później decyduje się wycofać z działań wojennych. Najkrwawsza wojna w historii świata wkrótce ma się zakończyć.

Wokół tego czy ataki na prawdę były potrzebne, i czy nalezy uznać je za uzasadnione działania czy raczej zbrodnię wojenną, do dziś trwają zażarte spory. Ja jednak skupię się na innym wątku - podczas ataków zginęło wielu chrześcijan, wielu też przetrwało go. Tymczasem na rozmaitych stronach internetowych krąży opowieść o cudzie niewytłumaczalnego przetrwania katolików odmawiających różaniec. Wpis będzie próbował zweryfikować te popularne twierdzenia i porównać ze zdarzeniami rzeczywistymi.

Hiroshima
Cud w Hiroszimie jest o tyle szczególny, że w miarę upływu czasu staje się coraz cudowniejszy. W podstawowej wersji przedstawiua się następująco - po wybuchu bomby atomowej wszyscy znajdujący się w pobliżu centrum zginęli. Ale zdarzył się cud - niedaleko epicentrum przetrwało ośmiu duchownych katolickich, którzy w tym czasie odmawiali różaniec. Zwykli Japończycy zginęli, katolicy odmawiający różaniec przetrwali - zatem obroniła ich modlitwa. Przykładową formułę cytuję poniżej:

Na sześć miesięcy przed atomowym atakiem lotnictwa USA w Hiroszimie i Nagasaki pojawiło się dwóch mistyków, którzy trzem milionom katolików głosili konieczność nawrócenia, odmawiania Różańca i pokuty jako jedynego ratunku przed czekającymi dniami nieszczęść. Nawoływali oni japońskich katolików, aby przygotowali się, żyli w stanie Łaski Uświęcającej, często przyjmowali Sakramenty Święte, nosili sakramentalia, byli ostrożni z kim obcują, a w swoich domach trzymali poświęconą wodę i świecę (gromnicę) i odmawiali codziennie Różaniec (przynajmniej jedna część).
    Po atomowym ataku okazało się, że:

- w Hiroszimie bomba została zrzucona o 5 mil od zaplanowanego celu i wylądowała w samym centrum społeczności katolickiej; (...)


Rankiem, 6 sierpnia 1945 r., po odprawionej Mszy Św. ojciec Schiffer właśnie zabierał się do śniadania. Kiedy zanurzył łyżeczkę w świeżej połówce grejpfruta, coś nagle błysnęło. Początkowo duchowny pomyślał, że pewnie eksplodował tankowiec w porcie. W końcu Hiroszima była głównym portem, w którym japońskie łodzie podwodne uzupełniały paliwo. Potem, jak powiedział ojciec Schiffer: "Nagle potężna eksplozja wstrząsnęła powietrzem. Niewidzialna siła uniosła mnie w górę, wstrząsała mną, rzucała, wirowała niczym liściem podczas jesiennej zawieruchy."
    Gdy ojciec znalazł się na ziemi i otworzył oczy, zdał sobie sprawę, że wokół jego domu nie ma nic. Wszystko zostało zniszczone. Tymczasem on miał zaledwie niewielkie zadrapania z tyłu szyi.

    Nieliczna wspólnota, licząca ośmiu jezuitów, do której należał ojciec Schiffer, mieszkała w domu blisko kościoła parafialnego, oddalonego jedynie o osiem budynków od centrum wybuchu. W tym czasie, kiedy Hiroszima była pustoszona przez bombę atomową, wszyscy jezuici zdołali uciec nietknięci, podczas gdy każda inna osoba znajdująca się w odległości do półtora kilometra od centrum wybuchu natychmiast umierała.

    Dom, w którym mieszkali katoliccy duchowni, stał na swoim miejscu, podczas gdy wszystkie inne budynki rozpadły się niczym domki z kart.

    W czasie, kiedy to się zdarzyło, ojciec Schiffer miał 30 lat. Ten jezuita nie tylko przeżył, ale cieszył się również dobrym zdrowiem przez następne 33 lata.

    W jaki sposób kapłan i pozostali misjonarze mogli przeżyć wybuch atomowy, który spowodował śmierć wszystkich innych w promilu dziesięciu kilometrów od epicentrum wybuchu, a katoliccy duchowni byli oddaleni od niego zaledwie o jeden kilometr? Jest to absolutnie niewytłumaczalne z naukowego punktu widzenia.[1]
 Kolejne wersje dodają jeszcze inne cudowne szczegóły - budynek w którym mieszkali duchowni był nietknięty, nie pękła żadna szyba, nie spadła żadna dachówka, trawa nie spaliła się, nie zwiędły pomidory w ogródku, nawet kot siedzacy na ganku nie doznał żadnych obrażeń. Po prostu szklany klosz. A jak było?

Na początek rozprawię się z pierwszą nieprawdziwą informacją - bomba spadła dokładnie tam gdzie miała. Na przepływającej przez Hiroshimę rzece znajduje się wyspa, przez którą poprowadzono szeroki most Aioi oryginalnej konstrukcji - w kształcie litery T, a więc oparty na dwóch brzegach i z odchodzącą od środka odnogą na wyspę. Jego kształt jest dobrze widoczny z dużej wysokości i dlatego został ustalony jako punkt orientacyjny. Bomba wybuchła nad szpitalem w dzielnicy na brzegu rzeki 170 metrów od mostu; nie było żadnego nieplanowanego zboczenia o 5 mil.

Czy na prawdę każdy kto był bliżej niż półtora kilometra od centrum musiał zginąć?
Osoby które zostały dotknięte atakami jądrowymi są znane w Japonii jako Hibakusha, i zazwyczaj przysługują in renty lub wsparcie leczenia chorób związanych z doznaniami, są też żywymi świadkami historii dlatego stara się zebrać ich relacje aby odtworzyć tamte zdarzenia. Dzięki takim projektom dysponujemy opisami przypadków osób które przetrwały wybuch, często ze znaną odległością od miejsca wybuchu. Ostatnie badanie na ten temat, gdzie porównywano zeznania ze zdjęciami lotniczymi po wybuchu, pozwoliły określić położenie 540 osób będących w chwili wybuchu bliżej niż kilometr od epicentrum! [2]
20-letnia Akiko Takakura pracowała w banku zaledwie 300 metrów od epicentrum. Podmuch który wpadł przez okno przerzucił ją na drugi koniec pomieszczenia. Gdy odzyskała przytomność, pomogła kilku rannym pracownicom. Na ulicach miasta niemal została wessana przez ogniste tornado, które przebiegło tuż obok, opalając jej jedno ucho. Poza tym i oprócz pokaleczenia pleców szkłem, nic więcej się jej nie stało.[3]
15-letnia Taeko Temarae była w centrali telefonicznej pół kilometra od wybuchu, gdzie w ramach mobilizacji skierowano uczniów. Po wybuchu została przygnieciona ścianą, udało się jej jednak wyczołgać na zewnątrz. Wraz z grupą kilku innych uczennic i z nauczycielem przepłynęła przez rzekę do osiedla gdzie miał stać jej dom. Doznała drobnych ran na nogach i ramionach, oraz stłuczeń na twarzy.[4]
Znanym przykładem wręcz zbiorowego przetrwania, są pasażerowie tramwaju jadącego około 750 metrów od epicentrum. Z prawie setki, przeżyło dziesięć osób, spośród których znane są relacje siedmiu.[5]

16-letnia Akira Onogi mieszkała 1,2 km od epicentrum. Ich dom stał bardzo blisko murowanego magazynu, którego wysokie mury osłoniły dom przed falą uderzeniową. Gdy zaskoczona pięcioosobowa rodzina wyszła na zewnątrz, zobaczyli że wszystkie inne domy na ich ulicy zostały zniszczone.[6]
17-letnia Hiroko Fukada pracowała w biurze komunikacji pocztowej 1 km od epicentrum. Pamięta jasny rozbłysk i huk od którego wyleciały szyby. Gdy wraz z pracownicami wyszła na zewnątrz, zobaczyła zniszczenia i wielu rannych ludzi. Poczuła się nawet zakłopotana tym, że sama nie została choćby draśnięta. Pożar miasta był tak intensywny, że wraz z innymi udała się w stronę rzeki - nie było to zbyt bezpieczne miejsce, woda była ciepła a po powierzchni pływały na wpół spalone ciała. Próbowała wpław dostać się do dzielnicy w której mieszkała. Gdy była już na środku rzeki zaczęły na nią opadać gorące przedmioty uniesione silnym prądem pożaru. Zanurzyła więc twarz w wodzie i wówczas woda zaczęła wirować, niemal jej nie topiąc. Jak się potem okazało przez rzekę przeszło wtedy ogniste tornado zrodzone z burzy ogniowej nad zniszczonymi dzielnicami. Ostatecznie dopłynęła na miejsce i zaczęła szukać rodziny. Wybuch przeżył też jej starszy brat, który podczas akcji wyburzania budynków dla poszerzenia ulic, w trakcie eksplozji przebywał pod betonowym dachem, zaś młodszy przeżył pod gruzami zawalonej szkoły podstawowej.[7]

Zatem tak blisko wybuchu można było przeżyć - warunkiem było jednak posiadać jakąś osłonę, a więc dach, mur osłaniający o strony wybuchu, budynek czy nawet innych ludzi obok. W tej sytuacji historia duchownych nadal jest niezwykla, ale przestaje być tak cudowna. Ale idźmy dalej.
W którym dokładnie miejscu znajdowali się duchowni? W Hiroshimie było wówczas kilka kościołów, ale szukając po nazwiskach odnalazłem informację, że ojciec LaSalle przetrwał wybuch w kościele parafii Nobori-Cho, położonym 1,5 km od epicentrum[8] Kościół został po wojnie odbudowany w stylu modernistycznym z elementami sztuki japońskiej i dziś znany jest jako Katedra Pokoju .
Chm... Jeśli do kilometra od epicentrum przeżyło 500 osób, a ojcowie znajdowali się 1,5 km od tego miejsca, to mieli całkiem spore szanse.
Jest kilka źródeł, które mogą pomóc nam ustalić rzeczywisty przebieg wydarzeń. Najlepsze są oczywiście relacje samych duchownych. Jednym z nich był Ojciec Kleinsorge.

 Jest on znany na całym świecie jako jeden z bohaterów reportażu "Hiroshima" Johna Hersey'a. Ta niewielka, wydana w 1946 roku, opowiadała w  częściowo fabularyzowanej formie historie sześciu ocalonych, opracowane na podstawie wywiadów. Szybko stała się bestsellerem i do dziś ma nowe wydania. Jest także dostępna w wersji elektronicznej, dzięki czemu możemy dowiedzieć się jak przebiegały zdarzenia z punktu widzenia jednego z ocalonych duchownych.
Reporter opisuje go jako chudego człowieka i chłopięcym wyglądzie i słabej kondycji, nie mogącego przyzwyczaić się do orientalnej diety. Rankiem w dniu wybuchu sprawował mszę w niedużej kaplicy misyjnej, tego bowiem dnia przybyło niespełna trzech wiernych, w tym student teologii mieszkający opodal. Gdy już kończył mszę modlitwą dziękczynną, rozległ się alarm przeciwlotniczy, toteż z pozostałymi ojcami udał się do większego budynku. Tam przebrał się w wojskowy mundur, który nosił w trakcie nalotów (?). Po alarmie udał się z pozostałymi na śniadanie, podczas którego ogłoszono sygnał, że niebezpieczeństwo nalotów minęło - to tylko jeden samolot przeleciał nad miastem. Każdy udał się więc do swojego pokoju - Kleinsorge do pokoju na poddaszu, gdzie przebrał się i zaczął czytać, ojciec Cieslik do swojego pokoju, ojciec Schiffer usiadł, zamierzając napisać list, ojciec przełożony Lasalle stanął przy oknie. Tego co się stało w trakcie wybuchu, nie pamiętał, musiał zapaść się na niego dach, potem zapewne wyszedł na zewnątrz. Gdy ocknął się stał w ogrodzie czegoś szukając. Budynki dookoła zostały zniszczone, ich dom, o konstrukcji wzmocnionej na wypadek trzęsienia ziemi, ocalał.
Ojciec La Salle widząc błysk odwrócił się od okna, toteż wypchnięte szkło zraniło go tylko w plecy. Ojciec Cieslik wyszedł bez szwanku - zaraz po rozbłysku uciekł z pokoju, stając za drzwiami, które osłoniły go od szczątków. Ojciec Schiffer miał rozcięcie na głowie z którego bardzo krwawił. Wszyscy jednak żyli.
Wtedy przybiegła do nich jedna z katachetek prosząc o pomoc - dom jej rodziny opodal misji zawalił się, przysypując matkę i córkę. Kleinsorge zdołał odkopać przysypane. Tymczasem okazało się że dom mieszkającego najbliżej lekarza zawalił się i spłonął. Ogień z dzielnicy przybliżał się tak szybko, że niewiele zostało czasu na ratunek. Ojcowie szybko spakowali się i odeszli w stronę parku, zabierając ze sobą pana Fukai, który zajmował się finansami misji, a po eksplozji nie chciał opuścić domu, chciał zostać i umrzeć. Gdy dotarli do parku Fukai wyrwał się i odbiegł. Początkowo pobiegł w stronę mostu, ale zaraz zawrócił i wbiegł między płonące domy. Tyle go widzieli.
Ojcowie wysłali studenta teologii do nowicjatu na obrzeżach miasta, aby sprowadził pomoc. Gdy ojcowie z nowicjatu przybyli, przetransportowali rannych łodzią. Kleinsorge miesiąc po ataku zachorował, prawdopodobnie na chorobę popromienną, ale objawy cofnęły się po kilku miesiącach. Powróciły w postaci wysypki i spadku odporności w latach 70.[9]

Na temat tego zdarzenia mamy jeszcze jedno bardzo dobre źródło - relację księdza Johna Siemesa który był wówczas w mieście, i która jest dostępna w całości w ramach cyfrowego projektu Avalon biblioteki w Yale. Nie będę tłumaczył całego tekstu, który jest dosyć długi, a jedynie streszczę najważniejszy wątek.

Duchowny opisuje ten ranek, gdy cała dolina w której leżało miasto rozbłysła niesamowitym blaskiem, po którym całą okolicą wstrząsnął katastrofalny podmuch. Znajdował się on wówczas w Nowicjacie - zapewne chodzi o seminarium duchowne - należącym do Jezuitów i leżącym na przedmieściach, dwa kilometry od miasta. Podmuch dosłownie wdmuchuje szybę do środka, raniąc go szkłem. Wielu innych ludzi w budynku zostało zranionych w podobny sposób. Wkrótce do nowicjatu przybywają ranni i spragnieni ludzie z miasta, którym wszyscy starają się pomagać.
W ten sposób przybywa z miasta ojciec Kopp, który był w klasztorze w mieście, jest ranny w głowę i plecy, oraz poważnie poparzony w dłoń - w chwili wybuchu wychodził z kaplicy, sięgając dłonią do zewnętrznej klamki.
Siemes w tym momencie zaczyna się obawiać o czterech duchownych, którzy byli w centrum miasta w domu parafialnym - trzech księży i ojciec przełożony. Centrum podobno zostało całkowicie zniszczone, ale jak na razie nikt z Nowicjatu nie był jeszcze w mieście. Wreszcie pod wieczór do seminarium dociera student teologii mieszkający niedaleko plebanii. Opowiada, że ojciec przełożony LaSalle i ojciec Schiffer zostali ciężko ranni, i że uciekając przed pożarem schronili się w parku nad rzeką. Ponieważ jasne było, że ocalali nie przedostaną się do Nowicjatu o własnych siłach, zorganizowano wyprawę mającą im pomóc - znalazł się w niej też ojciec Siemes.
Jeśli chodzi o obrażenia czterech duchownych, jak się okazało na miejscu ojciec Schiffer miał ranę ciętą głowy, w wyniku której stracił dużo krwi; ojciec przełożony LaSalle miał głęboką ranę podudzia. Pozostali, ojcowie Cieslik i Kleinsorge mieli tylko drobne rany. Wybuch zastał ich w plebanii przyległej do kościoła. Podmuch eksplozji wybił wszystkie okna i poprzewracał meble. Ojciec Schiffer został przygnieciony fragmentem przewróconej ściany, ojciec LaSalle został trafiony odłamkami szyby, które zraniły go w nogi i plecy. Jednak poza tymi uszkodzeniami, sztywna konstrukcja plebanii wytrzymała wybuch. Znajdująca się obok szkoła katolicka zawaliła się, podobnie jak sklepienie kościoła.
Gdy zastanawiano się jak przetransportować rannych, pomoc nadeszła z nieoczekiwanej strony - pastor lokalnego kościoła protestanckiego, który też przeżył wybuch, oferuje swoją łódź. Kolejne akapity opisują nędzę ocalałych mieszkańców, próby uratowania rannych, mimochodem wspominając że ojcowie Cieslik i Kleinsorge  dwa tygodnie po wybuchu doznali silnego osłabienia, trwającego jeszcze do września, gdy pisano relację. Wedle lekarzy przyczyną była leukopenia, jeden z objawów choroby popromiennej...[10]

Co zatem pozostaje z całej legendy? Plebania i jej otoczenie zostały uszkodzone, sami ojcowie poranieni, nawet dosyć ciężko, doznali też choroby popromiennej. Budynek przylegał do murowanego kościoła, który w dużym stopniu został zniszczony, i który jak można przypuszczać częściowo zasłonił plebanię przed podmuchem eksplozji - w podobny sposób w innej części miasta przetrwała rodzina Onogi, której dom osłonił murowany magazyn, o czym pisałem wyżej. Gdy ojcowie uciekli przed ogniem, plebania została w dużej części spalona - w relacji wspomina się że możliwe do odzyskania były tylko naczynia liturgiczne zakopane na dziedzińcu przed ucieczką.
Kościół po wybuchu przedstawia prawdopodobnie to zdjęcie:


Wspomnę jeszcze o jednym aspekcie sprawy, będącym dość przykrym oszustwem. Artykuły o cudzie zwykle piszą o ojcu Schifferze, nawet cytując jego własną relację w taki oto sposób:

Rankiem, 6 sierpnia 1945 r., po odprawionej Mszy Św. ojciec Schiffer właśnie zabierał się do śniadania. Kiedy zanurzył łyżeczkę w świeżej połówce grejpfruta, coś nagle błysnęło. Początkowo duchowny pomyślał, że pewnie eksplodował tankowiec w porcie. W końcu Hiroszima była głównym portem, w którym japońskie łodzie podwodne uzupełniały paliwo. Potem, jak powiedział ojciec Schiffer: "Nagle potężna eksplozja wstrząsnęła powietrzem. Niewidzialna siła uniosła mnie w górę, wstrząsała mną, rzucała, wirowała niczym liściem podczas jesiennej zawieruchy."

Gdy ojciec znalazł się na ziemi i otworzył oczy, zdał sobie sprawę, że wokół jego domu nie ma nic. Wszystko zostało zniszczone. Tymczasem on miał zaledwie niewielkie zadrapania z tyłu szyi.[1]

Jak jednak stwierdziłem szukając źródeł pierwotnych, nawet tą jego własną, osobistą relację zdarzeń autor artykułu musiał pociąć i ukrywając kontekst, dopasować do legendy o cudzie. Ojciec Schiffer, który był jednym spośród tych cudownie ocalałych wydał w 1957 roku broszurkę "The Rosary of Hiroshima", która oprócz wezwań do odmawiania różańca z intencją zachowania światowego pokoju, zawierała jego relację z tego dnia. Ponieważ skan oryginalnego wydania jest dostępny elektronicznie [11] zacytuję tu fragmenty w moim tłumaczeniu, a trzeba przyznać, opis ten jest bardzo ciekawy:



Bomba wybuchła nad miastem o 8:15 rano. Nadeszła jako zupełna niespodzianka ze słonecznego, błękitnego nieba. Nagle, między jednym a drugim oddechem, w mgnieniu oka nieziemska, nie do wytrzymania jasność zalała wszystko wokół mnie; niewyobrażalne, wspaniałe światło o oślepiającej intensywności. Nie mogłem patrzeć ani myśleć. W jednej krótkiej chwili wszystko stanęło w miejscu. Zostałem sam zanurzony w oceanie światła,  bezradny i przestraszony. Pokój zdawał się brać oddech w tej śmiertelnej ciszy. Nagle straszliwa eksplozja wstrząsnęła powietrzem w jednym grzmocie. Niewidoczna siła podniosła mnie z krzesła i rzucała w powietrzu wstrząsając mną, obijając, wirując  ze mną wciąż wokoło, jak podmuch jesiennym liściem.
Nagle światło zniknęło.  Wszystko było ciemnościami, ciszą, pustką. Nie byłem nieprzytomny, ponieważ starałem się myśleć o tym co się dzieje. Czułem swoje palce w otaczającej mnie całkowitej ciemności. Leżałem twarzą w dół na połamanych i rozbitych kawałkach drewna, niektóre ciężkie kawały wgniatały się w moje plecy, krew spływała mi po twarzy. Nie widziałem niczego, nie słyszałem dźwięków. Muszę być martwy – pomyślałem.
Wtedy usłyszałem swój własny głos. Było to najbardziej przerażające doświadczenie w tym wszystkim, bowiem przekonało mnie, że jeszcze żyję i że doszło do straszliwej katastrofy. Wybuch? Boże, to była Bomba! Bezpośrednie trafienie! Potem uświadomiłem sobie z przerażeniem - Hiroszima, dom połowy miliona osób, został zmazany z powierzchni ziemi. Pozostały tylko ciemności, krew, oparzenia, jęki, ogień i rozprzestrzeniający się strach. Czterech jezuitów było wówczas w kościele Wniebowzięcia Matki Bożej: ojciec Hugo Lasalle, ojciec przełożony całej jezuickiej misji w Japonii, ojcowie Kleinsoge, Cieslik i Schiffer. Spędziliśmy cały dzień w piekle płomieni i dymu, zanim ratownikom udało się do nas dotrzeć. Wszyscy czterej zostali ranni, ale dzięki łasce Bożej przeżyliśmy

Ktoś kto wycinał fragment z tej relacji musiał wiedzieć, że przedstawia ona całkiem inny obraz zdarzeń, niż legenda o "szklanym kloszu" pod którym z plebanii ani dachówka, ani szyba. A jednak to zrobił.

Nagasaki
Odnośnie cudu w Nagasaki, to nie byłem w stanie znaleźć informacji, na czym własciwie polegał. W tekstach zazwyczaj jednym tchem wymienia się oba miasta i informację o cudownym przetrwaniu katolików odmawiających różaniec, ale o ile cud w Hioroshimie zostaje obszernie omówiony, to o Nagasaki zaledwie się wspomina. W przypadku tego miasta prawdą jest, że doszło do nieplanowanego zboczenia, bowiem wskutek złej pogody piloci zrzucili bombę nie nad centrum miasta lecz na położoną na obrzeżach dzielnicę katolicką. Nie wiem jednak co ma być w tym fakcie tak cudownego. Inną często powtarzaną kwestią ma być niewytłumaczalne ocalenie figur w katedrze Urakami. O samej katedrze nie da się tego powiedzieć: .

W dniu eksplozji wewnątrz modlilo się kilkadziesiąt osób i dwóch kapłanów, w wyniku zawalenia się stropu i pożaru wszyscy zginęli. Z całej katedry we w miarę dobrym stanie zachowały się narożniki i front, odsunięty tyłem do miejsca wybuchu i tam, w niszy portalu wzorowanego na styl romański, przetrwały nietknięte dwie figury: Ale czy przetrwanie kamiennych figur w osłoniętym miejscu, to jakiś specjalny cud?
 Katedra została po wojnie odbudowana w mniej ozdobnym stylu, z dawnego budynku zachowano fragment muru w podstawie jednej z dwóch wieżyczek. Potrzaskane figury oraz szczątki hełmu wieży stoją obok jako jedna z licznych pamiątek. Fragment muru z narożnika ze szkarpami przyporowymi i częścią łuku wejścia, został przeniesiony do Parku Pamięci w pobliżu symbolicznie oznaczonego epicentrum.

Podsumowując:
Historia o cudownym ocaleniu czwórki księży, których dom przetrwał nienaruszony, którym nic się nie stało i którzy byli jedynymi ocalonymi tak blisko centrum wybuchu - bo odmawiali różaniec - okazała się punkt po punkcie nie prawdziwa. Duchowni zostali ranni, ich plebania została poważnie uszkodzona a kościół zawalił się; dwóch z nich zapadło nawet na chorobę popromienną. Znaleźli się w odległości 1,5 km od centrum wybuchu, tymczasem do kilometra od tego punktu znane są przypadki 540 Japończyków którzy także przeżyli eksplozję. Istnieją trzy zgodne ze sobą relacje pochodzące od ocalonych duchownych, jednak autorzy artykułów o tym "cudzie" zupełnie pomijają je, nie pasują one bowiem do zmyślonej historii.
I tak fakt okazał się fałszem.


--------
http://www.lazyboysreststop.org/mary25.htm - strona chrześcijanina piszącego na temat Biblii i Kościoła, ale sceptycznie odnoszącego się do historii "cudu w Hiroszimie", dzięki niej odnalazłem większość cytowanych tekstów

[1]  http://www.tajemnicamilosci.pl/cudowne-zjawiska/cudowne-ocalenia-po-wybuchu-bomby-atomowej-hiroszima-nagasaki.html
[2] http://sciencelinks.jp/j-east/article/200414/000020041404A0349052.php
[3] http://www.inicom.com/hibakusha/akiko.html
[4] http://www.inicom.com/hibakusha/taeko.html
[5] http://www.inicom.com/hibakusha/hatchobori.html
[6] http://www.inicom.com/hibakusha/akira.html
[7] http://www.inicom.com/hibakusha/hiroko.html
[8] http://hiroshima.catholic.jp/~pcaph/cathedral/?page_id=2
[9] http://archive.org/stream/hiroshima035082mbp/hiroshima035082mbp_djvu.txt
[10] http://avalon.law.yale.edu/20th_century/mp25.asp
[11]  http://digitalcommons.sacredheart.edu/cgi/viewcontent.cgi?article=1001&context=library_specialcollections