niedziela, 8 kwietnia 2012

Co z tym Jezusem?

Nazwa bloga zobowiązuje. Wprawdzie tworząc ją miałem na myśli "księgę ciekawostek" ale trochę o Biblii nie zaszkodzi napisać.

Sprawa o której chcę napisać jest w zasadzie znana już od starożytności, i od wieków wzbudza kontrowersje, ale na dobrą sprawę nie jest znana zbyt powszechnie. Chodzi tu zaś mianowicie o to, że Biblia jest kiepskim źródłem historycznym jeśli chodzi o najważniejszą postać - Jezusa z Nazaretu, zwanego Chrystusem.

Pochodzenie

Kim był Jezus? Skąd pochodził? Jakim był człowiekiem? - mamy właściwie cztery opisy życia Jezusa, pochodzące od różnych autorów i różniące się od siebie szczegółami. To co znamy jako żywot Jezusa i co pokazuje się nam przy okazji świąt w licznych filmach, jest tak na prawdę kompilacją, zaś sposób doboru faktów podawanych w tej oficjalnej wersji, jest podporządkowany pewnej tradycji.

Historycy przede wszystkim zgadzają się co do tego, że Jezus był Żydem, przynajmniej aż do chrztu. Sama Biblia stwierdza zresztą wyraźnie, że należał do rodu Dawida, króla żydowskiego, że jego matką była żydówką. Został obrzezany jak wyraźnie stwierdza Łukasz:"21 Gdy nadszedł dzień ósmy i należało obrzezać Dziecię, nadano Mu imię Jezus, którym Je nazwał anioł, zanim się poczęło w łonie " Rzdz.2 wers.21 [1]

Lecz już tu natykamy się na pierwszą niezgodność - dwaj ewangeliści, aby udowodnić, że jak zostało przepowiedziane Jezus jest potomkiem Dawida, podają jego genealogię - ale każdy inną.
Święty Mateusz zaczyna swą ewangelię od takiego wyliczenia:
Rodowód Jezusa Chrystusa, syna Dawida, syna Abrahama. Abraham był ojcem Izaaka; Izaak ojcem Jakuba; Jakub ojcem Judy i jego braci; Juda zaś był ojcem Faresa i Zary, których matką była Tamar. Fares był ojcem Ezrona; Ezron ojcem Arama; Aram ojcem Aminadaba; Aminadab ojcem Naassona; Naasson ojcem Salmona; Salmon ojcem Booza, a matką była Rachab. Booz był ojcem Obeda, a matką była Rut. Obed był ojcem Jessego, a Jesse ojcem króla Dawida. Dawid był ojcem Salomona, a matką była [dawna] żona Uriasza. Salomon był ojcem Roboama; Roboam ojcem Abiasza; Abiasz ojcem Asy; Asa ojcem Jozafata; Jozafat ojcem Jorama; Joram ojcem Ozjasza; Ozjasz ojcem Joatama; Joatam ojcem Achaza; Achaz ojcem Ezechiasza; Ezechiasz ojcem Manassesa; Manasses ojcem Amosa; Amos ojcem Jozjasza; Jozjasz ojcem Jechoniasza i jego braci w czasie przesiedlenia babilońskiego. Po przesiedleniu babilońskim Jechoniasz był ojcem Salatiela; Salatiel ojcem Zorobabela; Zorobabel ojcem Abiuda; Abiud ojcem Eliakima; Eliakim ojcem Azora; Azor ojcem Sadoka; Sadok ojcem Achima; Achim ojcem Eliuda; Eliud ojcem Eleazara; Eleazar ojcem Mattana; Mattan ojcem Jakuba; Jakub ojcem Józefa, męża Maryi, z której narodził się Jezus, zwany Chrystusem. Tak więc w całości od Abrahama do Dawida jest czternaście pokoleń; od Dawida do przesiedlenia babilońskiego czternaście pokoleń; od przesiedlenia babilońskiego do Chrystusa czternaście pokoleń[2]

Święty Łukasz podaje taki opis:

Sam zaś Jezus rozpoczynając swoją działalność miał lat około trzydziestu. Był, jak mniemano, synem Józefa, syna Helego, syna Mattata, syna Lewiego, syna Melchiego, syna Jannaja, syna Józefa, syna Matatiasza, syna Amosa, syna Nahuma, syna Chesliego, syna Naggaja, syna Maata, syna Matatiasza, syna Semei, syna Josecha, syna Jody, syna Jana, syna Resy, syna Zorobabela, syna Salatiela, syna Neriego, syna Melchiego, syna Addiego, syna Kosama, syna Elmadana, syna Hera, syna Jezusa, syna Eliezera, syna Jorima, syna Mattata, syna Lewiego, syna Symeona, syna Judy, syna Józefa, syna Jony, syna Eliakima, syna Meleasza, syna Menny, syna Mattata, syna Natana, syna Dawida, syna Jessego, syna Jobeda, syna Booza, syna Sali, syna Naassona, syna Aminadaba, syna Admina, syna Arniego, syna Esroma, syna Faresa, syna Judy, syna Jakuba, syna Izaaka, syna Abrahama, syna Tarego, syna Nachora, syna Serucha, syna Ragaua, syna Faleka, syna Ebera, syna Sali, syna Kainama, syna Arfaksada, syna Sema, syna Noego, syna Lamecha, syna Matusali, syna Enocha, syna Jareta, syna Maleleela, syna Kainama, syna Enosa, syna Seta, syna Adama, syna Bożego.[1]

Jest to zatem genealogia poprowadzona wstecz do Adama. Najistotniejszy jest tu fragment od króla Dawida, oto bowiem Łukasz podaje listę potomków wywodzących się od Natana, zaś Mateusz od Salomona. Od tego momentu żadna wymieniona postać nie powtarza się w wymienionych listach. Ponadto w jednej genealogii między Dawidem i Jezusem jest 41 przodków a w drugiej 25 (pisząc o po dwakroć czternastu pokoleniach Mateusz wlicza Jechoniasza do ostatniego pokolenia przez przesiedleniem babilońskim i do pierwszego po, jeśli nie liczyć Dawida i Jezusa to pomiędzy nimi jest tylko 25 przodków).
W dodatku problemem jest wobec tego próba ustalenia chronologii. Ogólnie rzecz biorąc przyjmuje się, że Dawid panował około roku 1000 p.n.e. skoro tak, to średnia długość pokolenia w genealogii Łukasza to 25 lat, co brzmi prawdopodobnie, ale wedle genealogii Marka długość pokolenia to 40 lat, jeśli zaś wziąć pod uwagę, że wymieniony przezeń Jechoniasz żył prawdopodobnie w roku 600 p.n.e., co można już ustalić na podstawie źródeł archeologicznych, a między nim i Jezusem jest 13 pokoleń, to długość pokolenia wzrasta do 46 lat. Raczej mało prawdopodobne, aby protoplaści Jezusa płodzili synów dopiero w tym wieku.
Poza tym Mateusz tak był zafascynowany symboliczną regularnością czternastu pokoleń, że podając swą genealogię pominął cztery osoby, co łatwo stwierdzić porównując osoby ze starego testamentu z tą listą. Zaraz po Joramie powinien następować Ochozjasz, po nim Joasz, a po nim Amazjasz, ponadto z drugiej połowie po Jozjaszu następuje Joakim. Dawałoby to zatem liczbę 29 pokoleń, po 34 lata średnio na jedno. Często zatem podaje się, że obie listy są raczej symboliczne, a wymienieni zostali ci przodkowie, których uznawano za ważnych.
Przodkowie Maryi, miniatura Jacquesa de Besançon z Paryża.
1485


Mamy zatem dwie rozbieżne genealogie Józefa, co nam one jednak mówią o pochodzeniu Jezusa, skoro Józef nie był faktycznie jego ojcem? Przecież począł się z dziewicy pod wpływem ducha świętego. Bibliści zwykle załatwiają ten problem mówiąc, że gdy Józef ożenił się z Marią, usynowił Jezusa, więc jest Jezus jego synem, aczkolwiek przybranym, a więc był potomkiem króla Dawida wprawdzie w linii prostej, ale tylko symbolicznie. Zastanawia jednak na ile formalne było to usynowienie, skoro ich małżeństwo prawdopodobnie nigdy nie było skonsumowane - wszakże wedle jednego z dogmatów Maryja porodziła jako dziewica i już nią pozostała.

Inne podawane rozwiązanie problemu zakłada, że jeden z ewangelistów się pomylił, i chodziło mu o genealogię Maryi. A zatem Marek opisał przodków Józefa a Łukasz Maryi[4] Nie tłumaczy to rozbieżności w zakresie trwania pokoleń. Nawiasem mówiąc artykuł do którego podaję przypis wprawdzie podaje że Żydzi zapisywali genealogie bardzo skrupulatnie i raczej nie mogli się aż tak pomylić, aby wysnuć dwie różne dla jednej osoby, ale nie wspomina o owym pominięciu paru osób nie pasujących do schematu dwóch czternastek.

Miejsce urodzenia

Gdzie urodził się Jezus? W Betlejem, każdy to wie. Już w czasach przez Chrystusem wiedziano, że urodzi się w tym miejscu, bo stamtąd pochodził Dawid. I gdy ewangeliści spisywali swe historie również to podkreślali. Jednakowoż często Jezus nazywany był Nazarejczykiem, tam bowiem mieszkała jego rodzina i on sam, jak zapowiadało jedno z proroctw, należało zatem wytłumaczyć jak to się stało, że Jezus z Nazaretu urodził się w całkiem innym miejscu.
Łukasz podaje, że w tym czasie cesarz Oktawian ogłosił spis powszechny, i każdy musiał się udać do miejsca z którego pochodził. Wprawdzie nie znamy zapisów które kazałyby udawać się spisywanym mieszkańcom Cesarstwa do miejsca, gdzie żyli ich dalecy przodkowie, ale wedle Łukasza właśnie z tego powodu Józef udał się do Betlejem. Brzmi to trochę dziwnie zważywszy, że Dawid pod koniec życia nie mieszkał w Betlejem, i żył 40/29 pokoleń wcześniej. Wiadomo natomiast, że spis odbywał się w miejscu urodzenia, zatem Józef musiałby urodzić się w Betlejem, czego w żadnym miejscu nie stwierdzono, zawsze mówiąc że pochodził z Nazaretu.
Mateusz nie tłumaczy tego w żaden sposób, po prostu rodzina Jezusa mieszkała w Betlejem, musiała uciekać w czasie rzezi niewiniątek i dopiero po kilku latach powróciła z Egiptu, osiadając w Nazarecie.
Marek całkiem pomija okoliczności narodzin. Jego opowieść zaczyna się od opisu działalności Jana Chrzciciela, następnie stwierdza: " 9 W owym czasie przyszedł Jezus z Nazaretu w Galilei i przyjął od Jana chrzest w Jordanie. " [5] Zatem jego zdaniem, Jezus pochodził po prostu z Nazaretu.
Jan nie pisze nic konkretnego o miejscu urodzenia. Dopiero gdy już po chrzcie zaczął nauczać i spotkał rabina Nataniela, jest mówione, że pochodzi z Nazaretu. Dodatkowo w siódmym rozdziale następuje scena, gdy tłum zgromadzony wokół niego zaczyna się kłócić - jedni mówią że jest Mesjaszem, inni oponują zauważając: 41(...) "Ale - mówili drudzy - czyż Mesjasz przyjdzie z Galilei? 42 Czyż Pismo nie mówi, że Mesjasz będzie pochodził z potomstwa Dawidowego i z miasteczka Betlejem?" [6] Najwyraźniej było im wiadome, że nie pochodzi z Betlejem i to było podstawą kontrowersji. W dalszej części rozdziału opisane jest, jak tłum próbuje go schwytać jako fałszywego proroka, argumentując, że żaden prawdziwy prorok nie przyjdzie z Galilei.

Co zatem z tego wynika? Dwóch ewangelistów chce aby zgodnie z proroctwem Jezus urodził się z Betlejem, ale każdy tłumaczy to inaczej, dwóch innych najwyraźniej uważa, że urodził się w Nazarecie, zarazem nie widząc niczego złego w fakcie niezupełnego spełnienia wszystkich krążących zapowiedzi, i pochodzeniu z tej części Judei, którą uważano za gorszą.

Data urodzenia
O ile o dacie urodzenia nie wiemy niczego konkretnego, to na pewno możemy powiedzieć jedną rzecz - Jezus nie urodził się w grudniu! Świadkami narodzenia mieli być pasterze, którzy pilnowali tej nocy stad na pastwiskach, sęk w tym, że w grudniu nie pasie się bydła, jest to bowiem miesiąc zimny i niesprzyjający. Podobnie rzecz się ma u nas. Nie pamiętam czy kiedykolwiek w bajkach dla dzieci, realizowanych w zimowej, zaśnieżonej scenerii, sprawa pasterzy pasących owce na śniegu była jakoś objaśniana.
Natomiast wspomniany spis ludności z podobnych przyczyn też nie mógł się odbyć w grudniu, a raczej na jesień, gdy jest jeszcze sucho, a prace polowe zostały ukończone. Potwierdzają to wyliczenia oparte na historii Elżbiety, która poczęła, gdy jej mąż pełnił służbę w świątyni, co miało miejsce w czerwcu. Gdy była w szóstym miesiącu, nawiedziła ją Maria, która wkrótce po tym poczęła, zatem Jezus urodził się we wrześniu lub październiku[7]

Rok urodzenia

Wedle Mateusza, Jezus urodził się za panowania króla Heroda, który prześladował go, zmuszając do ucieczki do Egiptu. Gdy jego rodzina już tam przebywała, Herod umarł, co wedle Józefa Flawiusza nastąpiło przed Paschą poprzedzoną zaćmieniem księżyca. Na tej podstawie datę śmierci Heroda szacuje się na rok 4 p.n.e. Kiedy więc urodził się Jezus? Górna granica to 4 rok przed Chrystusem (brzmi paradoksalnie ale tak to wychodzi), zatem ucieczka nastąpiłaby niedługo przed śmiercią króla. Zauważmy jednak, że podczas Rzezi Niewiniątek, król nakazał zabić wszystkich chłopców do lat 3 - to ograniczenie mogło wynikać z niepewności co do daty, i pragnienia uniknięcia omyłkowego wzięcia rocznego dziecka za starsze, co by je ratowało. Można jednak uznać też, że zanim zdecydował się na ten krok, upłynęło trochę czasu. Gdyby więc uznać, że narodziny mogły mieć miejsce nawet trzy lata wcześniej, wówczas dolną granicą byłby 7 rok p.n.e.
Nieco inaczej rzecz wygląda u Łukasza. Tam narodziny miały miejsce w czasie spisu powszechnego za cesarza Oktawiana Augusta, gdy namiestnikiem Judei był Kwiryniusz. Nic nie wiadomo o spisach powszechnych w tamtych czasach, a jedynie o lokalnym spisie w niektórych prowincjach wprowadzonym przez Kwiryniusza w roku 6 n.e. Zatem narodziny mogły mieć miejsce w tym roku, lub późniejszym, aż do roku 10 n.e. gdy nastał kolejny namiestnik. Wobec faktu, że Herod umarł 9 lat wcześniej, cała historia z Rzezią Niewiniątek wydaje się nieprawdopodobna w takiej wersji.[8] Mogło być jeszcze tak, że Rzeź faktycznie miała miejsce, gdy umierający Herod usłyszał o jakiejś przepowiedni, jednak nie miała związku z Narodzinami o kilka lat późniejszymi, i dopiero podczas spisywania ewangelii te dwie historie się połączyły.

Inna interpretacja opiera się na opowieściach o magach, lub mędrcach, lub królach (zależnie od tłumaczenia), którzy przybyli do Judei wiedzeni Gwiazdą. Jeśli jakieś zjawisko astronomiczne podpowiadało im o nadejściu wielkiego króla, a oni zabrali dary i wyruszyli w daleką drogę, to najwyraźniej byli astrologami, co nie wyklucza innych profesji. Czym natomiast była Gwiazda?
Najstarsza teoria mówiła o koniunkcji dwóch wielkich planet Jowisza i Saturna, która następowała trzykrotnie w roku 7 n.e., co sugerował już Kepler, i co daje podstawę dla astrologicznego objaśnienia. Ponieważ jednak planety nie zbliżyły się do siebie na więcej jak jeden stopień kątowy, można sądzić że obserwatorzy mówiliby raczej o Gwiazdach.
Inna teoria upatrywała tu komety, konkretnie komety Halleya, ale chyba tylko dlatego, że była najbardziej znana. Jej przelot blisko ziemi miał miejsce w roku 12 n.e.
Jeszcze inna teoria opierała się na zapiskach Chińskich i Koreańskich astronomów, piszących o jasnym obiekcie z roku 5 p.n.e. który utrzymywał się przez siedemdziesiąt dni. Mogła to być kometa lub nowa a nawet supernowa. Obiekt ten bardzo pasował by do wczesnych datowań na podstawie Mateusza, zaś teoria wielkiej koniunkcji do datowania na podstawie Łukasza.[9]
Kometa Halleya na obrazie Giotta. 1301 n.e.

Tak więc jak widzicie, ta sprawa nie jest wcale aż tak pewna, i Biblia jako źródło historyczne sprawdza się bardzo słabo.


----
[1] http://voxdomini.com.pl/valt/p-ew/03-lk-01.htm
[2] http://voxdomini.com.pl/valt/p-ew/01-mt-01.htm
[3] http://www.katolik.pl/forum/index1.php?st=artykuly&id=76
[4] http://www.gotquestions.org/Polski/Genealogia-Jezusa.html
http://kosciol.wiara.pl/doc/489493/22 ładna interpretacja

[5] http://www.voxdomini.pl/valt/p-ew/02-mk-01.htm
[6] http://www.voxdomini.pl/valt/p-ew/04-j-07.htm
[7] http://znakiczasu.pl/trzymajac-sie-slowa/101-jezus-nie-urodzi-sie-w-grudniu
[8] http://pl.wikipedia.org/wiki/Data_narodzin_Jezusa_Chrystusa
[9] http://en.wikipedia.org/wiki/Star_of_Bethlehem

środa, 4 kwietnia 2012

Te paski na tubkach


Tubka jest bardzo wygodnym sposobem pakowania półpłynnych substancji, a więc past, klejów czy kremów. Jest to właściwie rurka z polietylenu, zgrzewana na jednym końcu, z drugiej strony zakończona "kapturkiem" z otworem zakończonym gwintem na nakrętkę. Jeśli się nie zaniedba wyciskana od końca, można z tubki wycisnąć praktycznie całą zawartość.
Co jednak zwraca uwagę, to dziwne paseczki na zgrzewach, nad nadrukowaną etykietą. Zwykle są czarne, czasem niebieskie lub zielone. Na ich temat powstało wiele teorii, ze spiskowymi włącznie, pozwólcie że zacytuję:

"Zapewne zauważyliście, że na opakowaniach kosmetyków, kremów .... znajdują się tajemnicze kolorowe paski. Jeszcze dzisiaj myślałem, że dotyczy to jakiś technicznych oznaczeń np: serii etc., otóż nic bardziej mylnego.

Czarny paseczek na tubce oznacza, że produkt to czysta chemia i nie posiada żadnych naturalnych składników.
Czerwony oznacza, że tubce znajdują się chemiczne dodatki.
Niebieski to pół na pół chemii i naturalnych składników.
Zielony pasek oznacza, że w tubce znajdują się wyłącznie naturalne składniki."[1]
niektórzy tłumaczą to jako unijne oznaczenia szkodliwości kosmetyków:
Każdy kolor tych pasków oznacza jakiej jakości jest zawartość w opakowaniu. A czym są te paski?
"Są to oznaczenia Certyfikatu Jakości ISO i bezwzględnie oznaczenie jest wymaganie dla BEZPIECZEŃSTWA stosowania produktów przez Unię Europejską w celu ochrony konsumenta."[2]
Brzmi to dosyć zabawnie, bo z jednej strony "trują nas" po kryjomu, a z drugiej wyraźnie to oznaczają, ale to jest właśnie zaleta teorii spiskowej - nawet sprzeczne fakty mogą ją wspierać.

Cały problem z tymi paskami polega na tym, że nijak nie da się znaleźć informacji o tym, czymże też są. Na pewno są na tubkach kosmetyków, ale też na tubkach klejów, past polerniczych i farb, a nawet na okrągłych aluminiowych tubach klejów i pianek izolacyjnych. Kolor paseczka czasem zgadza się z powyższą listą objaśnień, a czasem zupełnie nie (ktoś się skarżył na pewnym forum, że "organiczna" i "ayurwedyjska" pasta do zębów bez fluoru ma czarny pasek). Przeszukując pod tym kątem polski internet nie znalazłem nic konkretnego.
Z początku trochę nadziei dała mi dyskusja na forum davidicke.pl[3], gdzie jedna z użytkowniczek zasugerowała, że może chodzić o punktory (pasery) które zaznaczając położenie tekstu w druku offsetowym są też często miejscami z nałożonymi próbkami farby. Tłumaczyłoby to dlaczego kolor paska odpowiada kolorowi w jakim wydrukowano napisy etykiety, na przykład na ciemnej tubce z białym nadrukiem jest pasek biały, na białej z czarnym drukiem czarny, na białej z zielonym jest zielony, a na złotej z tekstem brązowym jest brązowy (przykłady z mojej łazienki).
Problemem tej koncepcji jest to, że pasery zwykle mają postać kółek przeciętych krzyżykiem a nie pasków. Natomiast znaczniki drukarskie zawierają próbki wszystkich kolorów, więc na mojej maści arnikowej gdzie tekst jest zielony i pomarańczowy, powinny pojawić się paski w tych kolorach.

Postanowiłem zatem poszukać informacji na temat techniki nadruków na tubkach, mając nadzieję, że rzecz zostanie przy okazji objaśniona. Już na pierwszej stronie znalazłem wzór układu graficznego tubki[4], przeznaczony dla zamawiających, gdzie pojawia się czarny paseczek przy zgrzewie. Bez opisu.
Szukałem więc dalej. Na stronie innej firmy na takim samym wzorze przy paseczku dopisano "center of reverse", co już było wskazówką. Najwyraźniej było to oznaczenie środka tylnej strony etykiety. Gdy jednak szukałem tej frazy w kontekście nadruków nic konkretnego nie znalazłem. Zacząłem więc szukać pod hasłem "graphic print design" i zaraz odnalazłem stronę pewnej firmy produkującej polietylenowe tubki, zamieszczającej specyfikację swych produktów, wraz z warunkami wykonania i ze wzorami tubek różnych rozmiarów[5]. Tam zaś znalazłem rysunek:
gdzie ów paseczek jest podpisany jako "eye mark".
Marker. Znacznik.

Teraz dalsze poszukiwania były już proste, znalazłem nawet szersze opisy stosowania tego znacznika. Rzecz wiąże się z techniką nadruku. Każda tubka jest bowiem pierwotnie bądź arkuszem bądź rurką z polietylenowej folii. Natomiast po złożeniu i zgrzewaniu ma kształt w przybliżeniu spłaszczony, na jednej stronie powinna mieć nazwę i etykietę, a na drugiej nadruk z informacjami i kod kreskowy. Problem w tym, że jeśli na pierwotnej rurce zgrzew zostanie wykonany w złym miejscu, wówczas tekst może wypaść na zagiętym boku, co będzie nieestetyczne i utrudni odczytanie tekstu.
Aby temu przeciwdziałać, w miejscach gdzie wypada środek kolumny tekstu nadrukowuje się znacznik, tak aby maszyna drukująca zaopatrzona w sensor optyczny wiedziała od jakiego punktu i wzdłuż jakiej osi biegnie tekst. Znaczniki są wydrukowane w pewnej określonej odległości. Gdy taka oznaczona rurka ma być potem cięta, jest rozcinana w odstępach oznaczonych tymi paseczkami przez inną maszynę zaopatrzoną w sensor. Potem następuje zgrzewanie tubki na lub nad paseczkiem, tak aby wypadał on pośrodku zgrzewu. A zatem paseczek przydaje się w trzech ważnym momentach produkcyjnych[6].

A kolor? Jak tłumaczy specyfikacja jednej z firm[7], aby nie dochodziło do błędów, pomiędzy kolorem eyemarka a tła musi zachodzić wyraźny kontrast. Zatem znacznik przybiera kolor najbardziej kontrastowy spośród użytych na nadruku. Dlatego więc na mojej maści paseczek był ciemnozielony, bo w takiej wersji był bardziej kontrastowy niż pomarańczowy. Tłumaczy to dlaczego na tubce jednej z maseczek paseczek był czarny, choć nadruk na przezroczystej tubce był ciemnozielony.

Żeby nie być gołosłownym, film z procesem napełniania:


Nie ma tutaj pokazanego drukowania. Tubki z zamkniętym jednym końcem i nadrukiem, są najpierw ustawiane pionowo w uchwycie, potem napełniane odmierzoną ilością pasty, następny uchwyt obraca tubkę względem sensora (niebieski) tak aby paseczek znalazł się w odpowiedniej pozycji. Bez dalszego przekręcania tubka trafia między szczęki zgniatające i zgrzewające góry koniec

I tak upadają ładnie brzmiące teorie, bazujące wyłącznie na ludzkiej niewiedzy.


------
[1] http://www.fx4.pl/index.php?str=lf&no=18872
[2] http://cudownediety.blogspot.com/2010/10/paski-na-zgrzewie-tubeko-toksycznych.html
[3] http://davidicke.pl/forum/czy-wiesz-co-oznaczaj-te-paski-t2571.html
[4] http://www.polyethylenetubes.eu/printing-on-polyethylene-tubes.htm
[5] http://www.vistatubes.com/tube_specification.html
[6] http://www.vision-systems.com/articles/print/volume-9/issue-11/features/profile-in-vision-solutions/vision-ensures-product-and-packaging-quality.html
[7] http://goodpac.com/wp-content/uploads/2009/12/LabelSpecificationsGP.doc

sobota, 17 marca 2012

Afera solna... 85 lat temu

Jak podawała Gazeta Sępoleńska z 27 lipca 1927 roku:

Katowice - (W sprawie nadużyć przy sprzedaży soli monopolowej) W dniach najbliższych prokuratura sądu okręgowego w Katowicach wykończy akt oskarżenia w prawie nadużycia przy sprzedaży soli monopolowej. Nadużycia polegały na tem, że białą sól, przeznaczoną do celów przemysłowych, sprzedawano po cenie soli jadalnej, przez co skarb państwa poniósł straty w wysokości ćwierć miljona złotych.
Niestety więcej nad tą wzmiankę nie znalazłem. W każdym razie wygląda na to, że fałszowanie żywności ma u nas długą tradycję.

sobota, 10 marca 2012

1822 - Trąba w Zagórzanach


Niedawno natknąłem się na bardzo ciekawy, dramatyczny opis gwałtownego zjawiska, co do którego nie można chyba wątpić, iż był trąbą powietrzną. W dodatku jest to drugi najstarszy pewny, po trąbie w Mazewie, przypadek do którego się dogrzebałem, dla terenu naszego kraju.

Z Kobylanki (Cyrkułu Jasielsiego.)
Dzień 12ty Maia roku tego, w tey okolicy iednym osadom z gradobicia, drugim z ulew, innym z wichru i nawałnicy, stał się szczególnieyszą, dotąd niesłychaną i okropną widownią potężney w swoich skutkach natury: mianowicie w Zagorzanach iedney do Hrabstwa Kobylańskiego JJ.WW. Wielkopolskich należącey włości -
Tu w tym dniu natura w powietrzokręgu dała się uczuć prawie ze wszystkich swoich dla ziemian nayszkodliwszych pocisków.
Już o pierwszey popołudniowey godzinie zdawała się zapowiadać wiosce tey cios okropny, kiedy ciemnobłękitne straszne chmury na zachodzie w wielkiey obszerności pokazywać, i z cięgłym grzmotem tu zbliżać się zaczęły. - W tey nadzwyczayney trwodze mieszkańcy tuteysi zozstrzygnienia losu z niecierpliwością całych trzy godzin oczekiwać musieli. Dopiero o 4tey godzinie bałwan iakiś wichrowy czarny (była to tak zwana trąba powietrzna) iakby poprzednik i poseł tuż tuż nastąpić maiącego wielkiego nieszczęścia z naywiększą szybkością pada niby z obłoków w dół i znowu w iednej minucie podnosi się w górę
W tym momencie chmury dawniey nieznacznie się zbliżające, teraz poczęły z naywiększą szybkością a większem jeszcze dla przytomnych podziwieniem okropnie iakby walczyć pomiędzy sobą; lecz niestety! razem i ogromnym tu rzucać gradem z początku w kształcie kurzego iaia, potem iakby ośmiołutowemi czworograny.
Tu dopiero ostatnia wszystkiemu zdawała się dobiiać godzina! brzęk okien, gruchotanie dachów naymocniejszym gontem okrytych, zniweczenie drzew owocowych i wszystkich ziemiopłodów, okropne błyskawice, grzmoty ustawicznie biiących piorunów, płacz dzieci, rozpacz młodszych, ięki i narzekania starych - to wszystko w najwyższą i nayoboyętnieyszego człowieka wprawiało trwogę i odurzenie.
Nie dosyć na tem, nadzwyczayny wicher (trąba powietrzna) iakby czarny tuman między lasem i wsią wszczęty, a w wysokości najwyższey wieży kościelney od zachodu ku wschodowi poniżey kościoła tuteyszego lecąc, naprzód uderzył na odosobniony od wsi domek, z którego w mgnieniu oka dach z powałą zrzuciwszy, drugi dom o dwadzieścia sążni odległy rozerwał i wielką wierzbę powalił, wziąwszy kierunek cokolwiek uboczny od małego ku wielkiemu wschodowi, napadł na 14 domów i stodół wieyskich i takowe całkowicie zniszczył a ieden dom lubo całkiem, bez naymniejszego ludzi w nim przy piecu stoiących uszkodzenia, z przyciesiami wywrócił, daley na dom kowala uderzył, ten rozerwał, iwóz nowokuty porwawszy w powietrze, na pańskie zaniósł niwy, z którego porozrzucane koła dopiero dnia następnego znalezionemi zostały - natarł potem tenże wicher na folwark Jaśnie Wielmożnych Hrabstwa Wielkopolskich, i tak z pomieszkania ekonomicznego połowę dachu, ze szpichlerza cały, z folwarku połowę a ze staien całkiem zerwał i te zruynował zupełnie, zabiwszy dwie szuki stadniny - w gumnie zaś stodoły, medzy któremi iedna była nowa, z murowanymi filarami, zupełnie zburzył - daley co tylko napadł, nic się mocy iego nie oparło; stoletnie lipy, iako też odwieczne dęby, w iedney powalił minucie, tym sposobem 30 morgów lasu z białą od grady zrównał ziemią, z początku poiedyńczo tylko łamiąc drzewa a potem i naraz całe kładąc morgi, a na dobitek, ażeby pokonane już od niego zawady, i z tychże iuż na ziemi leżące szczątki, całkiem nawet nie znaydowały się na powierzchni ziemi, nastąpiła wielka ulewa która to wszystko a omało, że i niektóre domy wraz z ludźmi w bezdenną powodzi nie pochłonęła przepaść. (...)
W Kobylance dnia 30 Lipca 1822
Franciszek Bieliński
[Rozmaitości. Pismo Dodatkowe do Gazety Lwowskiej. nr. 95 22 sierpnia 1822]
Wielkopolska Biblioteka Cyfrowa


Resztę opisującą nieszczęsny los poszkodowanych rolników i wspaniałomyślność Hrabiego wam daruję. Tak więc opis jest raczej dokładny, jednak niezupełnie chyba zrozumiały. Ów "czarny bałwan" miał się bowiem pojawiać dwa razy, za pierwszym razem na krótko. Ponieważ nastąpiło to na przedzie burzy, jeszcze przez opadami, wydaje się raczej mało prawdopodobne, aby był to krótkotrwały lej trąby. Wprawdzie istnieje możliwość pojawienia się jej w takim miejscu, ale nie zbyt duża, a już pojawienie się dwóch różnych trąb z jednej chmury, to duża rzadkość. Interpretuję opis następująco:
Najpierw na czele zbliżającej się burzy pojawił się wyraźny wał burzowy (shelf cloud) z nisko zwisającymi strzępami chmur, które zdawały się patrzącym opadającą ku ziemi trąbą powietrzną. Również współcześnie częste są pomyłki między tymi dwoma zjawiskami:

potem struktura się odsunęła i oczom patrzących ukazała się spodnia warstwa skłębionych turbulencjami chmur, wyglądających jakby walczyły ze sobą:

wówczas też nad miejscowość nadszedł właściwy rdzeń burzy, przynoszący ze sobą nawalny deszcz i grad. Podawana waga ośmiu łutów to około 90 gramów co przekładałoby się na kule o średnicy 7-8 cm, wtedy też nad miejscowość nasunęła się trąba powietrzna. Opis sugeruje, że mogliśmy mieć do czynienia z tornadem związanym z wirującą komórką burzową - mezocyklonem.
Zagórzany są dużą wsią w województwie małopolskim, na północ od Gorlic. Wymienieni Hrabiostwo Wielkopolscy to stary szlachecki ród, byli właścicielami wsi raczej krótko, przekazując ją Skrzyńskim, którzy zbudowali piękny neogotycki pałac. Niestety nie mogę znaleźć dokładnej mapy starszej niż z XX wieku, dlatego wyznaczenie przybliżonego przebiegu jest tu raczej niemożliwe. Jak łatwo policzyć łącznie zniszczonych lub uszkodzonych zostało 22 budynki i domy. Porównując ten przypadek z innymi, nowszymi, oceniam, że trąba musiała sięgnąć siły F2, skoro była w stanie nie tylko zniszczyć drewniane chaty, ale i stodołę postawioną na murowanych słupach, oraz unieść w powietrze wóz.
30 mórg lasu to około 15 hektarów.

A zatem grzebiąc w dawnych źródłach można natknąć się na przypadki niemniej ciekawe niż współczesność. Niedługo nastąpi 190 rocznica tego zdarzenia, ale nie chce mi się do tego czasu czekać z artykułem.

środa, 22 lutego 2012

Ktoś tu kręci a Ziemia się nie zatrzyma



I znów Zakrywcy powalają "naukowym" newsem. Oto 16 stycznia 2013 roku ma zatrzymać się ziemia:

Ostatnio do tego repertuaru dodano nowe zjawisko - zatrzymanie się Ziemi. Geofizyk, prof. Joseph Jankowski na łamach czasopisma "Weekly Word News" napisał, że Ziemia będzie stopniowo wygaszać ruch obrotowy, aż zatrzyma się zupełnie. Podał nawet przybliżoną datę tego wydarzenia - 16 stycznia 2013 roku!
Żaden szanujący się naukowiec nie podaje co do dnia, kiedy ma nastąpić przewidywane zjawisko. Aby to zrobić, musiałby mieć bardzo dokładne dane albo... znać przyszłość, dlatego teoria Jankowskiego jest wkładana między bajki. Mimo wszystko sama zmiana ruchu obrotowego Ziemi wcale nie jest niemożliwa.
Bardziej prawdopodobny scenariusz zatrzymania się Ziemi zaproponowany został przez Witolda Frączka - naukowca polskiego pochodzenia, pracującego dla ESRI Inc. (Environmental Systems Research Institute). Nie jest to futurystyczna wizja, ale przykład jak najbardziej poważnych rozważań akademickich i pokazu umiejętności programu ArcGIS do modelowania i wykonywania złożonych analiz i obliczeń pomiarowych oraz generowania na ich podstawie map.

(...)Wszystko na równiku zostałoby oderwane od ziemi z szybkością większą od szybkości dźwięku i wyrzucone z ogromną siłą w powietrze. Ponieważ prędkość ucieczki z Ziemi wynosi ok. 40 000 km/h, taka siła nie wystarczy, aby przedmioty, ludzie, zwierzęta itp. poleciały w kosmos.
Im dalej od równika, tym szybkość z jaką wszystko wzbijałoby się w powietrze, malałaby. Jedynie Ci, którzy mieszkają blisko bieguna nie odczuliby nagłego zatrzymania się Ziemi. Ale nie mieliby powodu do radości. Ponieważ Ziemia by się już nie obracała, dzień (i noc) trwałyby po 365 dni dla połowy oświetlanej przez Słońce i drugiej, będącej w ciągłym cieniu. Jasna połowa byłaby prażona przez Słońce, ciemna byłaby zimna i nieprzyjazna dla życia. Nie byłoby już cyklu noc-dzień, ani pór roku. Całe życie uległoby zniszczeniu w większości w pierwszych chwilach po zatrzymaniu się planety, a pozostałe, które mogłoby przetrwa w pobliżu biegunów, pod wodą, która by spłynęła z równików w kierunku biegunów oraz zalała dawne kontynenty, zwłaszcza na północy.[1]
Na początek poszukałem źródeł tych informacji. Weekly Word News to tygodnik brukowy wypełniony ciekawostkami, sensacyjnymi doniesieniami i innymi humbugami. Pismo przoduje w opisywaniu historii typu "Uprawiałem seks z kosmitką" (plus zdjęcia kosmitki), "Elwis żyje, ukrywa się w Chile", "Byłam kochanką Mubaraka" itp. Historyjki w większości zmyślone, mimo motta "Nic oprócz prawdy". Słynna stała się seria artykułów o Batboyu - nieletnim superbohaterze będącego wynikiem skrzyżowania człowieka z nietoperzem, czy o odnalezionym na strychu małym smoku w słoiku z formaliną, a nawet o mieszkańcach Merkurego wykupujących ziemię w okolicach San Francisco. Nasz Fakt z wielorybem z Wisły wysiada.
Parę razy publikowano tak skandaliczne artykuły, jak ten w którym pokazano zdjęcia seryjnego zabójcy Teda Bundyego po wykonaniu egzekucji na krześle elektrycznym, zasadniczo jednak gazeta ma charakter satyryczny.
Od 2007 roku w związku z niską sprzedażą, funkcjonuje jako serwis internetowy.

Sami przyznacie, że to mało wiarygodne źródło?

Artykuł opiera się na ich artykule ze stycznia 2010 roku. Bliżej nieokreślony prof. Jankowski stwierdza tam, że odkrył iż Ziemia zaczęła szybko zwalniać, i że zatrzyma się całkowicie 16 stycznia 2013 roku. Spowolnienie obrotu ma postępować coraz szybciej i już latem 2011 roku dzień miał mieć długość 38,6 godziny.[2] Prócz pisma nie ma innego źródła które potwierdzałoby teorię. To wymysł panów redaktorów, który już się nie sprawdził, ale mimo to wp.pl przedstawia rzecz jako nową teorię, nie podając tych szczegółów, które mogłyby poddawać ją w wątpliwość. Jest to praktyka godna potępienia, już bowiem znajduję liczne cytowania tego artykułu na stronach internetowych, więc fałszywa wieść poszła w świat.

Natomiast wymieniane dalej symulacje Frączaka to w zasadzie model sytuacji w której spowolnienie ruchu obrotowego ziemi, następowałoby szybcie niż kompensacyjne zmiany kształtu jej skorupy. Ziemia bowiem, wirując z dosyć dużą prędkością, wskutek siły odśrodkowej nie jest idealną kulą - dokładne pomiary pokazują, że jest nieco szersza "w pasie" niż wynosi średnica na biegunach. Jej kształt da się w przybliżeniu opisać jako obrotową elipsoidę, co można nazwać po prostu "spłaszczoną kulą".

Średnica na wysokości równika to 12 756,2 km zaś od bieguna do bieguna 12 713,6 km, zatem powierzchnia morza na równiku jest oddalona od jądra ziemi o 20 km bardziej niż na biegunie północnym. Powoduje to, że punktem najbardziej oddalonym od środdka Ziemi nie jest szczyt Mount Everestu lecz szczyt mało znanej góry Chimborazo , w Ekwadorze. Góra ma wysokość 6,28 km ponad poziom morza i jest oddalona od równika o jeden stopień, a jej szczyt jest pokryty wiecznym śniegiem i lodowcami. Dla porównania najwyższy szczyt Afryki, Kilimandżaro jest oddalony od równika o 3 stopnie i ma wysokość 5,895 km, w związku z czym wierzchołek jest oddalony od środka planety o jakieś pół kilometra bliżej.

Gdyby obroty Ziemi zwolniły, spadłaby siła odśrodkowa i spłaszczenie kształtu ulegałoby zmniejszeniu. Dla spowalniania bardzo powolnego, zmiany kształtu skorupy ziemskiej następowałyby równomiernie ze zmianą wartości przyspieszenia ziemskiego na jej powierzchni.
W proponowanej symulacji ziemia spowolniłaby szybciej, przez co dosyć sztywna skorupa nie miałaby czasu na zmianę kształtu. W efekcie to co było płaską powierzchnią, stałoby się niebotyczną wyniosłością.
Trzeba jednak zauważyć., że w symulacji nie zaproponowano żadnego konkretnego mechanizmu zatrzymania. Po prostu programista założył "powiedzmy że Ziemia się zatrzyma" i na tej podstawie przeprowadził symulację, która ma znaczenie raczej jako śmiała próba sprawdzenia możliwości programu modelującego, a nie jako konkretna teoria tego jak i czy Ziemia się zatrzyma. Sam zresztą o tym pisze.[3]
Ameryka po zatrzymaniu się ziemi, wedle symulacji Frączaka

Można oczekiwać że za rok Odkrywcy "odkryją" fałszywkę Weekly Word News z 2005 roku, mówiącą że do Ziemi zbliża się z kosmosu "chmura chaosu" powodująca rozpad wszystkiego z czym się zetknie, i które wedle pewnego bliżej nieznanego naukowca ma się zderzyć z Ziemią w 2014 roku. A gdy już popełnią taki artykuł, wspomnijcie mojego bloga.

A powieści o tym, że w wyniku nagłego przebiegunowania Ziemia się zatrzyma i zacznie kręcić w drugą stronę, należy między bajki włożyć.

--------
[1] http://odkrywcy.pl/kat,111402,page,3,title,Czy-Ziemia-przestanie-sie-krecic,wid,14270436,wiadomosc.html
[2] http://weeklyworldnews.com/headlines/15077/earths-rotation-slowing/
[3] http://www.esri.com/news/arcuser/0610/nospin.html

poniedziałek, 20 lutego 2012

Epidemia raka... w 1938 r.

Rok 1938. Wspaniałe czasy. Ludzie łupali garściami pestki wiśni, zajadali się orzechami, jedli wędliny bez ulepszaczy, jajka bez podbarwiaczy, nie znali zupek chińskich i benzoesanów, nie przesiadywali godzinami przed telewizorami itp. Polska właśnie zajęła Zaolzie. I w tych pięknych zdrowych czasach ludzie umierali na raka:

"Czy rak jest uleczalny?"
Jak już pokrótce donieśliśmy, w Polsce rozpoczął się propagandowy Tydzień Przeciwrakowy w ub. środę. Na całym świecie, według przypuszczalnych danych, umiera na raka półtora miliona ludzi rocznie. Niemcy podają około 85000 zgonów rocznie na raka. Anglja około 50 tyś., Francja około 40 tyś, Stany Zjednoczone 135 tyś; w Polsce liczba zgonów na raka wynosi 30-35 000.
Smutny to objaw, że liczba zachorowań na raka rośnie na całym świecie; rak wysuwa się na drugie miejsce w statystyce chorób, w Polsce rak utrzymuje się na trzecim miejscu, na drugim zaś gruźlica. Rak jest chorobą ludzi po czterdziestce - ponieważ dzięki postępom medycyny coraz więcej ludzi przekracza ten wiek, rośnie też i procentowy stosunek zachorowań na raka. Poniżej 30 roku życia rak występuje rzadko, około 50 pct zachorowań przypada zaś na wiek 45-65 lat.
Panuje powszechne przekonanie, że rak jest chorobą nieuleczalną. Zdanie to nie jest całkowicie słuszne. Istnieje bardzo wiele typów raka, jedne z nich są uleczalne, inne nie. Jednym z najtrudniejszych do wyleczenia jest rak żołądka, który pozostaje nieczuły na działanie promieni radu i roentgena.
O uleczalności lub nieuleczalności raka decyduje jednak przede wszystkim okres, w którym chory się zgłosi. W początkach choroby można myśleć o uleczeniu, później jest coraz trudniej i szanse wyleczenia maleją gwałtownie z każdym dniem. Rak w pierwszych stadiach choroby jest niebolesny i tu leży największe niebezpieczeństwo - chorzy lekceważą sobie niebolesne guzy i nabrzmienia i przychodzą wtedy do lekarza, gdy jest już za późno. Zadaniem Tygodnia Przeciwrakowego jest w pierwszym rzędzie zwrócenie uwagi społeczeństwa, na straszne skutki zaniedbania raka w pierwszym okresie. (...) Lekarze Instytutu zwracają uwagę na tej smutny fakt że 5 część zgłaszających się chorych przychodzi za późno. (...) [1]
Przeglądając podawane w starych gazetach dane o "ruchu ludności" można zauważyć potwierdzenie tych danych aż do połowy XIX wieku.:

ILE OSÓB UMIERA W POZNANIU?
Według danych statystycznych zmarło w Poznaniu
w ubiegłym miesiącu 244 osoby, w tern 112 mężczyzn,
105 kobiet i 61 dzieci.
Przyczyną zgonów jest w pierwszym rzędzie gruźlica, której ofiarą padło w ubiegłym miesiącu 35 osób, w tem 25 dzieci. Mimo silnej walki z gruźlicą szerzy
się ta choroba w zastraszający wprost sposób. Drugą najbardziej niebezpieczną chorobą jest rak. Ofiarą raka padło 23 osób, oraz 28 dzieci. W 34 wypadkach przy-
czyną śmierci było zapalenie płuc. Na choroby serca i naczyń krwionośnych zmarło 33 osoby w w tern 18 dzieci. Rozwój niedostateczny i słabość wrodzona była
przyczyną śmierci w 24 wypadkach. Samobójstw popełniono w ubiegłym miesiącu 6.
Również zanotowano 5 wypadków śmierci, której przyczyny nie zdołano stwierdzić. W 10 wypadkach śmierci stwierdzono cholerę swojską i dziecięcą względnie
nieżyt kiszek.[2]

Do tego dołączamy udzielone nam łaskawie z Wydziału statystycznego
Magistratu miasta Warszawy cyfry śmiertelności w mieście, z czterech
miesięcy roku bieżącego. Wmieście Warszawie zmarło w miesiącu marcu 1865.
osób 681. Pomiędzy temi: nieżywo urodzonych 40, na raka 8, na suchoty 12, na biegunkę 7, na apopleksyę 12.
W miesiącu kwietniu osób 597. Pomiędzy temi: nieżywo urodzonych 39, na raka 3, na suchoty 131, na biegunkę 4, na apopleksyę 9.
W miesiącu maju osób 651. Pomiędzy temi: nieżywo urodzonych 38, na raka 6, na suchoty 97, na biegunkę 22, na apopleksyę 5.
W miesiącu czerwcu osób 693. Pomiędzy temi: nieżywo urodzonych 56, na raka 7, na suchoty 85, na biegunkę 35, na apopleksją 7. [3]


Wyeliminowaliśmy gruźlicę dzięki Penicylinie i rak wskoczył u nas na drugie miejsce.

---------
[1] Tygodnik Ostrowski 30 listopada 1938 roku wg. WBC
[2] Orędownik Ostrowski 30 listopada 1928 roku tamże
[3] Tygodnik Lekarski 20 sierpnia 1865 roku, EBUW

piątek, 17 lutego 2012

Krzywy księżyc

Podobno z księżycem jest coś nie tak. Zrobił się krzywy. Albo się przekrzywił. Podobno ma to związek z rokiem 2012. Podobno.

Każdy z nas ma zakodowany w głowach obraz księżyca jako ładnego rogalika, stanowiącego pionowo ustawiony wycinek koła. Pionowo. Czyli że jakby poprowadzić linię od jednego rogu do drugiego i przedłużyć w dół to by poszła pod kątem prostym do horyzontu. Wprawdzie nikt nie ma wyobrażeń aż tak geometrycznie uściślonych, ale gdy tylko coś zaczyna być nie tak, wszyscy zauważają odstępstwa od tak ustalonego obrazu.

W internecie pojawia się coraz więcej artykułów i filmów opisujących, że z Księżycem coś się stało, na przykład ten film. Pewien Niemiec donosi że 6 marca 2011 roku zaobserwował cienki sierp Księżyca leżący na boku, równocześnie program pokazujący fazy księżyca wskazuje, że powinien stać prosto:








Zatem i ja zaglądam do programu astronomicznego na ten dzień, konkretnie do HeavensAbove:
Program pokazuje nam sierp z boku, niewiele tylko przekrzywiony, tak samo jak temu panu. Dlaczego zatem gdy wyjrzał przez okno, sierp leżał na boku?

Na boku względem czego, że tak zapytam? Jaki punkt odniesienia uznajecie za górę a jaki za dół? Jeśli przyjrzeć się programowi, widać że położenie faz księżyca jest przez niego podawane względem osi północ-południe księżyca, ta zaś względem linii orbity, a linia orbity tworzy na niebie półkole. Podpis pod obrazkiem nie pozostawia wątpliwości - Księżyc został przedstawiony biegunem północnym ku górze. A ta góra to nasza północ a nie zenit. Co z tego wynika? A no to, że gdy księżyc wschodzi, to linia jego orbity tworzy z horyzontem pewien kąt, mniejszy lub większy, zależnie od położenia na orbicie. Gdy Księżyc znajduje się w punkcie najwyższym linia orbity jest prawie prostopadła do horyzontu, zaś gdy zachodzi znów tworzy z horyzontem pewien kąt ale od drugiej strony. Położenie cienia księżyca w ciągu jednej nocy zmienia się niezauważalnie, zaś układ rogów księżyca względem linii orbity również. Skoro tak, to wschodząc księżyc względem horyzontu leży na jednym boku, potem stoi prosto a potem leży na drugim boku. Lepiej objaśnię to na obrazkach:

Na tym schematycznym rysunku, Księżyc znajduje się w kwadrze. Wschodzi na wschodzie, góruje na południu i zachodzi na zachodzie, ponieważ półokrąg horyzontu jest tu wyprostowany, linia orbity księżyca przyjęła taką właśnie postać. Dla ułatwienia zrozumienia, zaznaczyłem na jasnej stronie kropkę, odpowiadającą jakiejś tak strukturze powierzchni.
A zatem najpierw księżyc wschodzi. Dla takiej fazy moment wchodu może być przeoczony, gdyż następuje około południa gdy słońce jest wysoko, ale kto wie to go wypatrzy, bo w dzień też go widać. Linia jego orbity wychodzi zza horyzontu pod pewnym kątem. Jeśli linia naroży, odpowiadająca przebiegowi terminatora, ma być w przybliżeniu prostopadła do linii orbity, to przy wchodzie, wobec ostrego kąta miedzy horyzontem a linią orbity, wypukłość celuje w górę a biegun północny na północ, czyli w lewo, i Księżyc "leży na lewym boczku".

Potem księżyc góruje, co oznacza że znajduje się w najwyższym punkcie orbity. Dla kwadry następuje to o zachodzie słońcu lub tuż po. Linia orbity jest tu w przybliżeniu równoległa do południowego horyzontu. Biorąc horyzont za punkt odniesienia widzimy, że terminator tworzy z nim kąt prosty. Nasz półksiężyc "stoi prosto" a wypukłość celuje na zachód, w stronę Słońca, zaś biegun północny na północ, czyli w górę. Jeśli zobaczymy księżyc w tym momencie, wszystko będzie dla nas w porządku.

Następnie księżyc zachodzi. Przy kwadrze następuje to około północy. Słońce jest schowane głęboko pod horyzontem i w jego stronę, a więc w dół, jest skierowana wypukłość półksiężyca. Terminator jest prawie równoległy w stosunku do zachodniego horyzontu. Księżyc "leży na prawym boczku".
Gdybyśmy zobaczyli zdjęcia księżyca w tych trzech momentach, zawsze robione z ziemi a więc mające horyzont za "dół", musielibyśmy uznać, że w ciągu jednej nocy księżyc obrócił się o 180 stopni. W rzeczywistości o dokładnie tyle stopni obrócił się nasz punkt odniesienia, bo najpierw był nim horyzont wschodni a potem zachodni. Ot i cała zagadka.

Dlaczego jednak czasem księżyc wschodzi prosto a czasem na boku? Bo przecież nie zawsze wygląda jak na rysunku.

Wiąże się to z paroma efektami. Po pierwsze, płaszczyzna orbity księżyca nie pokrywa się z płaszczyzną orbity Ziemi wokół Słońca, odchył wynosi 5 stopni kątowych co stanowi 10 obserwowalnych średnic księżyca. Gdyby obie płaszczyzny się pokrywały, przy każdym nowiu następowałoby zaćmienie słońca a przy każdej pełni zaćmienie księżyca. W rzeczywistości księżyc może znajdować się na niebie pięć stopni na lewo lub na prawo słońca. Zaćmienia następują gdy księżyc znajdzie się na takim punkcie orbity, w którym obie płaszczyzny się przecinają, a że miejsca te, nazywane punktami smoczymi, przesuwają się, trzeba trafu aby te trzy rzeczy ustawiły się na jednej linii.
Maksymalnie pięć stopni w każdą stronę to nie dużo, ale dochodzi tu do głosu drugi efekt - odległość mierzona prostopadle może wynieść tyle, zaś mierzona po innej linii, niekoniecznie. Jeśli narysujecie linijką dwie linie, odległe o 2 cm i zmierzycie ich odległość prostopadle - to wyniesie 2 cm, jeśli jednak przekrzywicie linijkę, to znajdziecie i taką linię, która ma 3 cm, i taką która ma 5 cm. Dla linii ekliptyki (pozornej drogi słońca) i orbity księżyca odległych o 5 stopni, i tworzących z horyzontem kąt 45 stopni, odległość liczona po horyzoncie wynosi 7 stopni, czyli 14 średnic księżyca. Im mniejszy będzie kąt między horyzontem a tymi liniami, tym większa będzie odległość dla tych linii mierzona po horyzoncie.
I co z tego? Wyobraźmy sobie że słońce właśnie zaszło a księżyc po nowiu właśnie zachodzi. Jeśli znajduje się kilkanaście stopni nad słońcem (gdyby był bliżej to byśmy go nie zobaczyli) i siedem stopni od niego po horyzoncie na lewo, to ma postać rogalika stojącego prosto i skierowanego wypukłością na północ. Jeśli obie linie prawie się nakładają to księżyc jest nad miejscem w którym pod horyzontem znajduje się słońce i jego wypukłość jest skierowana w dół - księżyc "leży na boku" niczym symbol islamu. Częściej się zdarza, że jest mniej lub bardziej odchylony, dlatego częściej obserwujemy rogal "stojący" niż "leżący". Tu, dla księżyca parę dni po nowiu:
Natomiast rogalika odwrotnego, a więc skierowanego wypukłością na południe nie zobaczymy, bo będzie wówczas parę stopni od słońca, w nowiu.
Takie położenie księżyca nad słońce następuje najczęściej pod koniec zimy, gdy orbita wznosi się wysoko, natomiast linia orbity słońca jest jeszcze dosyć nisko, przez co słońce nie wznosi się za wysoko i wcześniej wchodzi pod horyzont i z tych właśnie miesięcy pochodzą zdjęcia tak ustawionego rogala.

Ci, którzy rzadziej patrzą uważnie na niebo, nie zauważają tych prawidłowości, stąd gdy zobaczą że co jest nie tak, podnoszą alarm. Oczywiście gdy podczas ostatniej zimy księżyc znów przybrał taką pozycję, pojawił się wysyp teorii, ze spiskowo-katastroficznymi włącznie. Podaje się, że Ziemia się przekręciła o trzy stopnie, co ma być wynikiem oddziaływań Nibiru. Albo że oś księżyca się przewróciła, bo trafiła go kometa.
Nie trudno zauważyć, że w tym drugim przypadku, nie zaobserwujemy żadnych zmian zacienienia, natomiast w tym pierwszym, na pewno Islandczycy i mieszkańcy północnej Norwegii zauważyliby, że linia zasięgu nocy polarnych przesunęła się o 300 km w którąś ze stron, astronomowie zauważyliby, że punkt równonocy przesunął się nagle, zaś miłośnicy astronomii ustawiający oś główną swych teleskopów na biegun niebieski, spostrzegliby, że punkt ten przesunął się o sześć średnic księżyca. Nie mogłoby być zatem, że zauważył to tylko jakiś Niemiec, który wyjrzał przez okno.
Takie ustawienie się księżyca powtarza się co kilka lat, przegrzebując swoje archiwa znajduję zdjęcia takich ustawień z 2008 i 2009 roku:















Po lewej koniunkcja Księżyca i Merkurego z kwietnia 2009, po prawej Księżyc i Wenus z listopada 2008.

















Tak więc może w układzie Księżyc - obserwator dzieje się ostatnio coś nie tak, ale akurat z Księżycem wszystko jest w porządku.

niedziela, 12 lutego 2012

Somebody used

Zaczęło się (dla mnie) gdy w którejś z radiowych audycji puszczono nowość - utwór zupełnie mi nie znanego Gotye. Muzyka bardzo fajna, teledysk świetny i oparty na ciekawym pomyśle wizualnym, parę dni sobie jej słuchałem i cieszyłem się, że puszczają co jakiś czas w radiu. Ale po pewnym czasie zainteresowanie minęło (zdaje się że zacząłem akurat słuchać Joplin i wyparło).


Nieco później natknąłem się na parodię teledysku, wykonaną przez chłopaków z Former Love w której w zasadzie aż do połowy wszystko dzieje się tak samo jak w oryginale, aż okazuje się że część śpiewaną przez Kimbrę odgrywa pomalowany chłopak a w finale towarzyszy im pomalowany chórek.

Pojawiła się też wersja anatomiczna, z namalowanymi organami wewnętrznymi i wersja "Pollock". Jest też wersja że tak powiem gejowska (jakoś tak się kojarzy). Parodia piosenki przerobiona na wulgaryzmy nie zbyt mi się natomiast spodobała, w odróżnieniu od podobnej graficznie wersji niemieckojęzycznej. Parodia będąca satyrą na internet (Somebody That I Used to Troll) też niczego sobie.
Są też wykonania amatorskie, jak uroczo okropna wersja dwóch nastolatek, pełna pasji wersja przedszkolaków, wersja w domowym salonie gdzie córce akompaniuje na pianinie matka (całkiem nieźle) i kilkadziesiąt wersji "w moim pokoju".

Jakoś tak po paru miesiącach znajomy zwrócił moją uwagę na interesujący cover grupy Walking off the Earth, specjalizującej się w zabawnych wideoklipach do swoich wersji innych piosenek. Całość opiera się na intrygującym pomyśle wizualnym, aby pięć osób zagrało na jednej gitarze:

Uwagę zwraca stojący przy samym gryfie, który wprawdzie jedynie od czasu do czasu trąca jedną strunkę ale ma minę jakby to on był tu najważniejszy. Ich wersja spodobała się internautom nie gorzej od oryginału - pierwszy wrzucony klip ma już 51 mln odsłon. Nic więc dziwnego, że pojawiły się wykonania tego wykonania.

Aż wreszcie parodie, na przykład "wersja przebierankowa" nawiązująca w tekście do popularności klipu, dalej zaś wedle grup wiekowych i krajów: parodia paru dorosłych ludzi grana na rakiecie tenisowej i dużej rybie , parodia studencka; wersja nastolatków (nawet na prawdę grają!); parodia ojca z małymi dziećmi, co do których można mieć podejrzenie, że nie są zupełnie obecne umysłem; parodia orientalna odgrywana na miotle; parodia latynoska z odwróconą gitarą, wersja na dziewięć osób, wersja barowa na ukulele; polska parodia w stylu "domowa balanga po 1 w nocy". Można by jeszcze długo wyliczać. Utwór Gotye stał się internetowym fenomenem, czego dowodzi liczba 68 milionów wyświetleń pierwszego klipu. Jest to rzeczywiście dobry utwór, z nie najgorszym tekstem i muzyką, ale chyba sami przyznacie, że po pewnym czasie odechciewa się słuchać.

Co do parodii i przeróbek, można mówić już o Efekcie Gotye - każda przeróbka, nawet najmarniejsza, może liczyć na co najmniej kilkanaście tysięcy wejść tylko dlatego, że pojawia się w pasku podobnych filmów, zaś zachęceni internauci będą klikać choćby tylko dla sprawdzenia co też nowego ludzie na świecie wymyślili. Całe to zjawisko dowodzi moim zdaniem, że są na świecie tysiące ludzi o całkiem przyzwoitym poczuciu humoru, którzy chcą dzielić się tym odczuciem. W polskim internecie jest to nurt prawie niezauważalny - właściwie większość "parodii" to przeróbki gdzie pod ruch warg podstawiano różne wulgaryzmy (aczkolwiek ostatnio pojawiła się pełna, wraz z klipem, parodia "Ostatniej nocki" Maleńczuka).


I na koniec pojawił się całkiem interesujący cower Army of 3 w wykonaniu Ingrid Michaelson które wcale nie naśladuje Gotye a raczej dodaje do piosenki całkiem inny klimat. Wersja jest zresztą ciekawie zmontowana i niewykluczone, że pojawi się jakaś tego klipu parodia.

--------
Ps. a może wobec tego zrobię własną parodię?
Niestety co do swych zdolności wokalnych mam powątpiewanie, więc raczej się na to nie poważę, ale może posklejam co zabawniejsze wykonania w jakąś małą kompilację...

piątek, 3 lutego 2012

Diamentowy pył i coś jeszcze

Mozy mamy wreszcie całkiem porządne i w związku z tym pojawia się nam raczej mało znane, choć nie aż takie rzadkie zjawisko pyłu diamentowego. Są to po prostu bardzo drobne kryształki bardzo połyskliwego lodu, powstające w przyziemnych warstwach atmosfery, gdy podczas bardzo silnych mrozów w powietrzu zawarta jest jeszcze jakaś ilość wilgoci.
W takich warunkach powietrze może być przesycone parą wodną, to jest zawierać jej więcej niż powinno w tej temperaturze. Gdyby taka warstwa powietrza pojawiła się na poziomie gruntu, powstałóby po prostu szron. Jednak w wyższych warstwach dla większych mrozów, kryształki powstają samorzutnie w powietrzu i bardzo powoli opadają w dół. Są tak małe i zazwyczaj tak drobne, że trudno je zobaczyć. Zdradzają się dopiero dzięki błyskom światła słonecznego, głównie w osi pionowej nad i pod słońcem.

Czy jest to bardzo rzadkie zjawisko? Raczej nie, w każdym razie nie aż tak jak to sugerują obecnie media. Pamiętam że w zimę w 2006 roku uzbierało się dni z nimi łącznie prawie dwa tygodnie, jednak prócz mnie mało kto zwrócił na nie uwagę. Bardzo intensywny opad takich kryształków, z zupełnie bezchmurnego nieba, oglądałem w zeszłym roku w Siedlcach i tutaj objawiła się ich specyficzna właściwość.
Jak już wspomniałem kryształki pyłu diamentowego są bardzo połyskliwe. Odbijając lub załamując światło mogą wywoływać bardzo ciekawe zjawiska świetlne, typu słupów świetlnych, okręgów halo i innych. Tak też było w zeszłym roku gdy duża ilość kryształków nadała Słońcu nietypowy kształt, z otoczką w kształcie stojącego jaja:

Otoczka powstała oczywiście z nałożenia się słabego wieńca i dwóch słupów świetlnych. Poniżej słońca widziałem jednak na tle ziemi wyraźną linię połyskujących kryształków. Gdy wyjrzałem później przez okno akademika, stwierdziłem że pod słońcem, na głębokości pod horyzontem takiej samej, jak wysokość słońca nad nim, jasną, żółtawą plamę łożoną z najintensywniejszych rozbłysków. Było to oczywiście Podsłońce, powstające gdy światło odbija się od płaskich podstaw płytkowatych kryształków. Niekiedy potrafi być bardzo jasne, niczym amo słońce (na tym zdjęciu chociażby). Rzecz to jednak bardzo ciekawa, bo znane mi źródła podają, że można je obserwować właściwie tylko w górach i z samolotu, gdy obserwator znajduje się wyżej niż lodowe chmury, tutaj natomiast wystarczało drugie piętro aby zjawisko pokazało się wystarczająco wyraźnie:

Najwidoczniej warunki jakie dał opad diamentowego pyłu były bardzo podobne do warunków na wysokości chmur. W pyle lodowym może też powstawać halo, czego piękny przykład z Karkonoszy znalazłem tutaj. Niekiedy w takich warunkach powstają jeszcze rzadsze zjawiska, jak eliptyczne halo wokół słońca, jajowate halo wokół podsłońca, słońca poboczne do podsłońca. Ale o tym szerzej kiedy indziej. Mam w swoich archiwach trochę podobnych ciekawostek.

środa, 1 lutego 2012

Pół roku... i dalsze plany

Tak się teraz sesją zająłem, że przegapiłem półrocznicę założenia bloga. Pierwszy wpis to 30 czerwca, więc półrocznica to 30 stycznia. Jak na razie odwiedzano mnie przez ten czas ponad pięć tysięcy razy, raczej nieregularnie.

Zwykle przeglądalność dzienna wynosiła kilkanaście wejść, jednak od czasu do czasu pojawiały się górki, związane z podlinkowaniem któregoś z wpisów do popularnych serwisów. Najwięcej wejść miałem zatem z Wykopu i Klikd-u, gdzie linkowano do mnie chętnie, za co polecającym mnie tam bardzo dziękuję.
Najbardziej popularne wpisy to Diabeł Wirujący i Wir umywalkowy. Ten pierwszy oglądano prawie dwa tysiące razy, z czego tysiąc w ciągu pierwszego tygodnia od zalinkowania. Przez tych sześć miesięcy zamieściłem 29 wpisów.

Zasadniczo nie wyznaczałem sobie jakiejś określonej tematyki dla bloga, wyszło jednak że dużo napisałem o kataklizmach i wypadkach na świecie. Przez następne miesiące będę oczywiście kontynuował tematykę trąbologiczną w miarę moich amatorskich możliwości, z resztą w tym roku będzie parę ciekawych rocznic w tym względzie. Ostatnio zacząłem podsumowywać wszystkie zapiski o odnalezionych przypadkach i podejrzeniach wystąpień trąb powietrznych w Polsce w ciągu minionych 250 lat i zestawiać w kwerendę, może wyjdzie z tego parę ciekawych notek.
Napiszę też parę notek o teoriach spiskowych i o medialnych bzdurach. Będę kontynuował napoczęty cykl "drobne rośliny kwiatowe". Mam też w planach kilka wpisów na temat mało znanych polskich spraw kryminalnych. Od pewnego czasu intryguje mnie też temat masowych, szalonych morderców, z rodzaju tych którzy urządzają masakry w amerykańskich szkołach, więc temat też się pojawi, zwłaszcza że jest też kilka polskich przypadków takich wydarzeń.

A tak w ramach najnowszych wydarzeń, przyszło mi do głowy coś takiego:
Owczy pęd dotyczy też rewolucji
a cóż jest niezwykłego w buncie
gdy wszyscy buntują się tak samo?
więc ja tak trochę na przekór:
nie dla actów przemocy
na mocy
pomocy...

sobota, 28 stycznia 2012

Tsunami w Europie?

Myśląc o zjawisku Tsunami, kojarzymy je prawie wyłącznie z krajami tropikalnymi, z egzotycznymi wysepkami położonymi w otoczeniu jakiegoś podmorskiego wulkanu od czasu do czasu zmiatającego roztaczający się wokół rajski krajobraz - tymczasem fala ta powstać może praktycznie w dowolnym zakątku Ziemi, również w Europie, i co więcej, nie tylko może się zdarzyć, ale już się zdarzała.

Tsunami jest słowem pochodzenia japońskiego, oznaczającym dosłownie "falę portową". Sejsmiczny region wysp japońskich wielokrotnie był dotykany przez wielkie fale, czego szczególnie tragiczny przykład obserwowaliśmy w tym roku. Wedle najnowszych danych z sierpnia potwierdzono śmierć 15 tysięcy osób, zaś 5 tysięcy uważa się za zaginione.[1] Można więc w zasadzie uznać, że liczba ofiar sięga 20 tysięcy.

Przyczyną tsunami jest zawsze gwałtowne przemieszczenie dużej masy wody, wywołane pionowym przesunięciem dna morskiego podczas trzęsienia ziemi, ale też na przykład podwodnym osuwiskiem, osunięciem się brzegu czy nawet cieleniem się lodowca. W odpowiednich warunkach fala może powstawać na dużych jeziorach. To gwałtowne przesunięcie wielkiej masy nie jest niczym innym jak ogromną pracą, przekazującą wodzie energię, ta zaś rozchodzi się pod postacią zafalowania w sposób podobny jak stuk uderzenia młotka rozchodzi się w metalowej szynie. Właśnie dlatego fala jest tak niebezpieczna. Taką pracą wykonaną na wodzie, może być też przesuwanie się nad morzem bardzo silnych niż, które unoszą poziom wody o niewielką wartość na bardzo dużym obszarze; wypełnienie się niżów, który "puszcza" podnoszoną wodę, lub przesunięcie się go na płycizny głębokich zatok może wywołać falę bardzo przypominającą tsunami, nazywaną meteotsunami.
W odróżnieniu od powierzchniowych zafalowań, wywołanych wiatrem, fala tsunami przesuwa się całą objętością danego akwenu. Gdy znajduje się na głębinie nie jest zauważalna - szczegółowe pomiary z wykorzystaniem automatycznych boi pokazały, że na otwartym oceanie osiąga maksymalnie metr wysokości (co prawdopodobnie przedstawia ten film), porusza się jednak z prędkością do 800 km/h, zaś szerokość (długość fali) sięga wielu kilometrów. Gdy fala dociera do płytszych wód przybrzeżnych zostaje spowolniona, jej długość spada, lecz amplituda zwiększa się wielokrotnie.
Wbrew powszechnemu mniemaniu tsunami nie przybiera postaci pojedynczej, załamującej się fali o wysokości takiej, do jakiej dosięga na lądzie - jest to raczej bardzo gwałtowny przypływ, co zresztą mieliśmy możliwość obserwować w tym roku. Wprawdzie gdy woda wdzierała się na brzeg, przybierała postać fali, lecz po jej przeminięciu morze nadal wpływało na ląd z ogromną siłą, niczym fala powodziowa po pęknięciu wałów. Impet jaki został nadany tsunami przez trzęsienie jest tak wielki, że wpływa na brzeg wyżej niż wypiętrzyła się fala, mniej więcej w taki sposób, w jaki woda chluśnięta z wiadra może przez pewien czas płynąć pod górkę.
Jeśli do lądu wpierw dotrze nie szczyt lecz dolina fali, morze cofa się odsłaniając dno, często ofiarami zostają ludzie zaciekawieni tym fenomenem, bądź pragnący zebrać pozostawione ryby - podczas tsunami w 2004 roku wielu turystów wychodziło na odsłonięte płycizny, sądząc że to silny odpływ. W tym roku w Japonii obniżenie morza w głębokich portach sięgało do dwóch metrów.

Tak opisane zjawiska mogą zajść w każdym miejscu, jeśli tylko nastąpią odpowiednie warunki. Niedawno niewielkie tsunami pojawiło się w Wielkiej Brytanii. Nazwano je mini-tsunami bo miało tylko 30-40 cm wysokości[2]. Podejrzewa się, że wygenerowało je lokalne podwodne osuwisko, choć meteorolodzy uznali, że falę wygenerowało uderzenie wiatru podczas burzy w kanale La Manche.


Bardzo liczne przypadki notowano w rejonie morza śródziemnego, będącego bardzo aktywną sejsmicznie okolicą. Prawdopodobnie to ogromna fala tsunami była głównym czynnikiem niszczącym po wybuchu w 1600 roku p.n.e. wulkanu Santoryn, który rozsadził całą wyspę powodując na całym świecie wulkaniczną zimę. Po tym kataklizmie zniknęły obiecujące i zaawansowane cywilizacje na Krecie i innych greckich wyspach. Szacunkowa wielkość fali sięgała od 35 do 120 metrów w okolicach Krety.
Kolejny przypadek miał miejsce w 426 r. p.n.e. w okresie wojny Peloponeskiej. Grecki historyk Taukidydes, który opisywał to zdarzenie, był zarazem pierwszy który powiązał je z silnym trzęsieniem ziemi, uważając, że jest ono przyczyną powstania fali. Kolejne kataklizmy następowały w latach 373 p.n.e. i 365 n.e. przy czym to ostatnie zapamiętano jako wyjątkowo niszczące, zwłaszcza na wybrzeżach Krety i delty Nilu, sięgało bowiem do 9 metrów. Następne miało miejsce w 1303 roku i osiągnęło rozmiary zbliżone do tych sprzed tysiąclecia.
Kolejne znane przypadki miały miejsce w okolicy Włoch. Szczególnie w 1783 roku, gdy w czasie serii pięciu niszczących trzęsień ziemi od lutego do końca marca, dwa z nich wywołały falę w okolicach miasta Sycylia, zabijając prawie 1500 osób.
Trzęsienie ziemi w Calabrii 1783

Aż wreszcie w 1907 trzęsienie w okolicach Messyny wywołało 12 metrową falę i zabiło do 100 tyś. osób w całych Włoszech. Był to najtragiczniejszy wstrząs w tej okolicy.

Bardziej zaskakujące przypadki miały miejsce na północy

30 stycznia 1607 roku wysokie fale spustoszyły wybrzeża Wielkiej Brytanii i Irlandii, zalewając 200 mil kwadratowych gruntów, powodując śmierć ok. 3 tyś. osób. Szczególnie ucierpiała Walia i hrabstwa Devon i Somerset. Woda wdzierając się w górę rzek dotarła aż do Glastonbury, ponad 20 km od wybrzeża. Licznie zachowane do dziś tabliczki zaznaczające poziom wody wskazują, że maksymalnie sięgała miejscami do 8 metrów ponad poziom morza. W owym czasie uważano to za efekt kary Bożej - wszakże niecałe pół wieku wcześniej król angielski Henryk VIII wypowiedział posłuszeństwo papieżowi i ogłosił się głową angielskiego Kościoła. Później uważano, że przyczyną był bardzo silny sztorm połączony w przypływem, a nawet że była to powódź wskutek silnych deszczy. W ostatnich latach pojawiła się teoria, że przyczyną mogło być tsunami, wywołane osuwiskiem dna morskiego na krawędzi szelfu kontynentalnego.[3]
Z badań dna wiemy, że tego typu zdarzenia, połączone czasem z wybuchami metanu, miały już miejsce. Około 8,5 tyś. lat temu w okolicach morza norweskiego szelf oceaniczny osunął się na długości 260 km, przemieszczeniu uległo 3,5 tyś. km sześciennych materiału skalnego. Ślady po wywołanym osuwiskiem tsunami znaleziono w Szkocji, 80 km od obecnego wybrzeża. Osuwisko Storegga odkryto dopiero podczas badań terenów roponośnych. [4]


Zdecydowanie najtragiczniejsze europejskie tsunami miało miejsce w 1755 roku, w związku z trzęsieniem ziemi opodal Lizbony. Wstrząs był niezwykle silny - na podstawie opisów oceniono, że mógł sięgać nawet 9 Richterów - i trwał ponad trzy minuty. Lizbona została praktycznie w całości zrujnowana, na ulicach otwierały się i zamykały kilkumetrowe szczeliny w które wpadali ludzie. Cała stolica została zburzona zaś na gruzach rozpętał się gwałtowny pożar. Gdy mieszkańcy zbiegli do portu, z morza powstała fala sięgająca do 20 metrów. Rodzina królewska spędzała ten dzień za miastem, natomiast mieszkańcy udali się na msze do kościołów - był 1 listopada, dzień Wszystkich Świętych. Kościoły runęły w trakcie nabożeństw.
Fala spustoszyła wybrzeża Portugalii i Hiszpanii. W mieście Kadyks dwunastometrowa fala sięgnęła szczytów murów miejskich. Dotarła też do Irlandii i Wielkiej Brytanii sięgając do 3 metrów. Na wybrzeżach Maroko kilkunastometrowe fale zabiły do 10 tysięcy osób. Fale notowano też na Islandii i w Ameryce. Liczbę ofiar trzęsienia i fal tsunami szacuje się na 80-100 tysięcy osób. Był to jeden z największych europejskich kataklizmów tych czasów, zaraz po średniowiecznych powodziach w Holandii.


Dosyć szczególnym przypadkiem były fale, jakie uderzyły w wybrzeża Anglii w okolicach Brington i Hastings 20 lipca 1929 roku. Miały wysokość od 3 do 6,5 metra. Utonęły wówczas dwie osoby. Sądzi się, że był to przypadek meteotsunami spowodowanego przez linię szkwałową nad kanałem La Manche.

A w bliższych nam czasach?

W 1979 roku na wybrzeżu zatoki Nicejskiej miało miejsce bezprecedensowe zdarzenie. Podczas rozbudowy lotniska Côte d'Azur Airport w Nicei postanowiono powiększyć ląd i jeden z pasów startowych umieścić na sztucznie usypanym na przybrzeżnej płyciźnie półwyspie. U ujścia rzeki Var morze było dosyć płytkie, dzięki zdeponowanym przez tysiące lat osadom niesionych przez rzekę, przedzielonych jedynie w jednym miejscu przez podmorski kanion. Głębokość morza rosła w tym miejscu bardzo szybko w miarę oddalania się od lądu. Już podczas usypywania nawiezionej ziemi zauważono powolne osiadanie blisko 130 hektarowego sztucznego półwyspu, co rekompensowano dosypując więcej ziemi. 16 października doszło jednak do obrywu. Usypany ląd raptownie zapadł się stając się zaczątkiem większego osunięcia podmorskich osadów, które było zdolne uszkodzić kable ułożone na dnie 100 km od wybrzeża. Wraz z ziemią w kipiel wciągniętych zostało kilku robotników. Gdy pozostali rzucili się na ratunek spostrzegli, że morze w zatoce opadło, po czym powróciło na tyle raptownie, że utworzyło falę sięgającą do trzech metrów na terenie samej Nicei, oraz do półtora metra na blisko stukilometrowym odcinku wybrzeża.[5] Na terenie lotniska zginęło wówczas 11 robotników, dziesięć osób na okolicznych plażach, i po jednej w Antibes i Garoupe. Blisko 100 domów zostało uszkodzonych. Kilkadziesiąt jachtów w porcie Salinas zostało rzuconych na falochron [6]

Zniszczenia w Antibes.[6]

Władze lotniska zawarły wówczas ugodę z rodzinami ofiar, na mocy której utajnione zostały materiały procesowe badające przyczyny i odpowiedzialność za katastrofę, znane są tylko ogólne ustalenia. Sądzi się, że pozostały teren położonego na półwyspie lotniska jest raczej stabilny, jednak geologia okolicy jest na bieżąco badana. Choć ta największa antropogeniczna katastrofa tego typu, miała miejsce niespełna 25 lat temu, pozostaje dziś praktycznie nie znana. Nawet we francuskojęzycznym internecie nie ma na ten temat za dużo. Nie jest pewne czy może się powtórzyć - Nicea leży na terenach sejsmicznych.

Ostatnie większe tsunami w Grecji miało miejsce na wyspie Dodekanez w 1956 roku. W wyniku trzęsienia oraz fali, która rozbiła rybackie łodzie w porcie, zginęło 56 osób.

Inny ciekawy przypadek miał miejsce 30 grudnia 2002 roku na włoskiej wyspie Stromboli. Jest to właściwie wystający z morza wulkan, nieustannie aktywny już od kilku tysięcy lat, zazwyczaj co pół godziny wyrzucający z siebie popiół i dużo pumeksu osiadającego na bardzo stromych stokach tej sięgającej prawie kilometra góry. W 2002 roku nieoczekiwanie nastąpiła większa erupcja a po niej jeden z nielicznych odnotowanych wypływów lawy. Równocześnie zwały dawno naniesionego pumeksu osunęły się z sięgającego wprost do wody stoku powodując dwie fale sięgające w porcie na wysokie do kilku metrów. Na szczęście poza uszkodzeniami jachtów i paroma rannymi, nie doszło do niczyjej śmierci, zaś fala dość szybko rozproszyła się[7]

Z chłodniejszych krajów nie sposób ominąć kilku przypadków z Norwegii, gdzie lawiny kamienne osuwające się do fiordów (a w niektórych przypadkach bardzo strome zbocza, sięgają od ośnieżonych szczytów wprost do morza) mogą wywoływać w ich wąskich gardłach nie zbyt rozległe ale niszczycielskie fale.
Zniszczenia w Tafjord[8]

Tak było 7 kwietnia 1934 roku, gdy obryw dwóch milionów metrów sześciennych skał z siedmiuset metrowego stoku Tafjordu wywołało falę, w pobliżu obrywu sięgającą do 67 metrów, która gdy dotarła do wioski Tafjord miała jeszcze 16 metrów. Zginęło wówczas 47 osób. [8]
Dwa podobne wypadki miały miejsce w Loen nad Nordfjordem w 1905 i 1936 roku, kiedy to zginęło odpowiednio 61 i 73 osoby.[9] Pomnik ofiar pierwszej katastrofy, postawiony na wysokości 40 metrów, został zniszczony przez drugą falę.
Obecnie monitorowane jest zbocze góry Åknes górującej nad ujściem Tafjordu, gdzie pięć lat temu wykryto ogromne pęknięcie. Gdyby doszło do obrywu, do fiordu wpadłoby dziesięć razy więcej skał niż podczas katastrofy sprzed 75 lat.

A w środkowej Europie? Czy tsunami może mieć miejsce nad Bałtykiem?

Bałtyk to raczej małe morze, dosyć zresztą płytkie. Wprawdzie największa głębia ma prawie 500 metrów, ale zajmuje nie zbyt rozległy obszar. Pozostała część Bałtyku ma głębokość średnio 100 metrów z licznymi płyciznami. Pływy są na nim ledwie wykrywalne, osiągając kilkanaście centymetrów. Jedynie podczas przechodzenia głębokich niżów obserwuje się niekiedy zachybotanie wody zwane Sejszą, rozpięte między Lubeką a Sankt Petersburgiem o wysokości do dwóch metrów. Znalazłem jakieś niejasne wzmianki o wielkiej fali, notowanej w 1760 roku w Danii i Niemczech, co do której są podejrzenia, ale nic to konkretnego. Mimo to dawne kroniki odnotowują kilka bardzo podejrzanych zdarzeń.
Przykładowo w Darłowie w roku 1497 podczas gwałtownego sztormu doszło do zdarzenia nazwanego "niedźwiedziem morskim" od pomruku który towarzyszył falom. Woda wdarła się wówczas do miasta, sięgając, wedle przekazów, aż do kaplicy św. Gertrudy 20 m n.p.m. i osadzając tam statek. Wedle geologa Andrzeja Piotrowskiego prawdopodobnie trzęsienie ziemi w Szwecji spowodowało uwolnienie metanu spod dna morza, to zaś wywołało wysokie choć obejmujące mały odcinek wybrzeża tsunami. Podobne zdarzenie miało miejsce przy dobrej pogodzie w Trzebiatowie 1752 roku.[10] Osobiście sądzę, że w tym pierwszy przypadku, na nieduże tsunami nałożyła się fala sztormowa, i to spowodowało tak duże rozmiary powodzi.
Podobny kataklizm miał nawiedzić Łebę w 1555 roku, która została po tym zdarzeniu przeniesiona w inne miejsce, oraz ponownie w 1779 roku.
Niektórzy z tego powodu mają zastrzeżenia co do planów polskiej energetyki jądrowej na Pomorzu, choć prawdę mówiąc trzęsienie i tsunami, które dotarłoby aż do Kopania (16 km od brzegu) czy do Żarnowca, byłoby większą katastrofą niż ewentualna awaria.

A inne możliwości?
Niedawno pojawiła się informacja, że na Bałtyckiej wyspie Hiddensee pojawiło się pęknięcie długie na dwa kilometry, świadczące o osuwaniu się kredowego klifu, sięgającego tak do 50 metrów.[11] Jak na razie szczelina ma 4 centymetry. Gdyby doszło do raptownego, jednoczesnego obsunięcia się tej masy do Bałtyku, to można się liczyć z powstaniem kilkumetrowej fali, niebezpiecznej dla pobliskiej Danii, choć do prawdy sądzę że rzecz skończy się raczej na powolnym osuwaniu się brzegu, jak to miało miejsce w poprzednich latach (w 2006 r. do morza spełzło w ten sposób 200 metrów brzegu Rugii i nic się nie stało).
Myślę, że podobne rzeczy mogłyby mieć miejsce na Mazurach, gdzie niektóre brzegi jezior bardzo stromo wchodzą w wodę, będąc zbudowane z nie zbyt spoistej mieszaniny żwiru i gliny, choć nie słyszałem aby coś takiego notowano. Nie jest też wykluczone powstanie fali w wyniku osunięcia się na przykład brzegu Wisły koło Kazimierza, czy Bugu w okolicach Drohiczyna (tam skarpa sięga do 20 metrów), ale to mało prawdopodobne.

Czy mamy się bać? Ostrożność nigdy nie zawadzi, ale raczej bym się nie obawiał.
------
[1] onet.pl
[2] http://www.guardian.co.uk/
[3] http://en.wikipedia.org/wiki/Bristol_Channel_floods,_1607
[4] http://www.tgpx.de/reisetipps/tsunami-europa-amerika.html
[5] http://www.lamouettelaurentine.net/st_laurent_du_var/port/tsunami.htm tu dużo informacji
[6] http://www.nicematin.com/article/diaporama/tsunami-a-antibes-levenement-en-images zdjęcia
[7] http://www.swisseduc.ch/stromboli/volcano/beso/bes02c-it.html
[8] http://www.dagbladet.no/nyheter/2006/10/25/480857.html
[9] http://www.adressa.no/kultur/bok/bokanmeldelser/article1309469.ece
[10] http://szkolnictwo.pl/index.php?id=PU9042
[11] http://www.tvn24.pl/1,1732866,druk.html

piątek, 27 stycznia 2012

Bo miał za duże zęby...

Dziecku odcięto głowę ponieważ urodziło się z zębami

Łódź, 19.6. We wsi Nowe Chrósty urodziło się gospodarzowi Marcinowi Sosze dziecko, które zaraz po przyjściu na świat nosiło ślady ząbków. W drugim dniu życia maleństwu wykłuły się zęby.
Wieść o osobliwościach synka Sochy rozeszła się błyskawicznie po całei wsi. Zaczęły się zbierać wiece doraźne gospodarzy, a przedewszystkiem sejmikowały kumoszki nad temi osobliwościami, jakie się uwydatniły u dziecka. Zgodnie z przesądami, panującemi na wsi, zaczęto się w tych objawach doszukiwać czegoś groźnego, przejawów ciemnej siły, słowem poczęto w maleństwie widzieć... djablątko. Synhedrjon kumoszek uznał, że należy je usunąć. W przeciwnym bowiem razie może przynieść nieszczęście nic tylko domowi Sochy, lecz całej wsi.
Zaczęto na starego Sochę wywierać odpowiedni nacisk, perswadować mu, przestrzegać przed grożącemi konsekwencjami, jeśliby tolerował owe tajemnicze złe siły. a w końcu nawet półsłówkami wygrażano się i ojcu takiego dziecka.
Pozostający pod sugestią otoczenia Socha zaczął się poddawać nastrojowi wsi. Przeraził się, gdy nagle dostrzegł jakieś niepowodzenia w życiu codziennem: w innym wypadku nie zwracałby na nic uwagi, teraz nagle w drobiazgach począł upatrywać przestrogę wyższych sił przed przyszłemi wydarzeniami i ciosami, które miałyby go dosięgnąć. Przerażony wszystkiem Socha siekierą odciął dziecku główkę, co kumoszki przyjęły z uczuciem ulgi i usunięcia nadchodzącego zła.
Krwawego ojca aresztowano. Jednocześnie prowadzone jest śledztwo przeciwko wszystkim kumoszkom, które wytworzyły takie nastroje na wsi
NOWINY CODZIENNE
Nr. 183
CZERWIEC 20 1933


Wedle zbiorów Wielkopolskiej Biblioteki Cyfrowej. Jak widać zabobony jeszcze w XX wieku były w pewnych miejscach śmiertelnie groźne. Notabene jeszcze w 1886 roku podobny "sanhedryn wiejskich kumoszek" doprowadził do zatłuczenia na śmierć domniemanej czarownicy, co doprowadziło do skazania 16 osób biorących w tym udział.

wtorek, 3 stycznia 2012

Śnieżny wir

Zima w tym roku jakoś nie skora, więc dla przybliżenia chłodnych tematów dziś opiszę dość intrygujący przypadek sprzed stu lat, kiedy to nie tylko zasypało i zawiało, ale nawet i zakręciło śniegiem. Jak bowiem pisał korespondent tygodnika ilustrowanego "Ziemia":
"Przyroda nie działa skokami" - a jednakże istnieją kataklizmy i zjawiska wbrew obliczeniom i przewidywaniom człowieka. Bo i ktoby przypuścił możliwość błyskawicy w styczniu i trąby śnieżnej w okolicy Warszawy. Było to dnia 3 stycznia r. b.; rano padał mokry śnieg, niebo zaś zaciągnięte było chmurami, które koło południa rozegnał dość silny wiatr zachodni: ukazało się słońce i dzień do końca był jasny, tylko nad widnokręgiem ciągnął się nieprzerwany łańcuch chmur. W przeddzień spadł obficie śnieg, a wieczorem tegoż dnia widziałem błyskawicę na południowej stronie nieba. Była za 15 minut 2 pp., kiedy znajdowałem się na nasypie w pobliżu stacyi Utraty (dr. żel. W, W. o 12 w. od Warszawy), śpiesząc na pociąg; wtem na północno-zachodniej stronie nieba zobaczyłem dziwne zjawisko. Oto od Ożarowa szedł ku mnie biały słup, wlokąc za sobą białą jak mleko ścianę, za którą ginęły dobrze znane mi okolice. Ile miało uroku w sobie, ile potęgi to cudne zjawisko - za ubogi jest język człowieka, by mógł je opisać: z nieba spuszczały się zwały chmur ku ziemi, łącząc się z jej powierzchnią, i raptem błękitne niebo przesłonił biały całun; na czele jego szedł słup, lśniący w promieniach słońca - niebo trochę pociemniało, odbijając pełnym grozy kontrastem. Słup z każdą chwilą zbliżał się i dokładnie zobaczyłem, jak się kłębi, wiruje, podobny do ścieśnionego słoika, którego górna podstawa łączyła się z niebem. W oddali widniał inny słup, zdążający za pierwszym. W okolicy Warszawy.
Po chwili zakotłowało się i tumany śniegu rozniósł silny wiatr, z początku na wschód, a potem promienisto, aż objął całą przestrzeń, prąc przed sobą z szaloną siłą masy krup śnieżnych; zrobiło się tak ciemno, że o krok nic nie było widać, jeno z szumem przelatywały masy śniegu, tamujące oddech i porywające z sobą wszystko. Szczególnie piękny był moment, kiedy od wirujących słupów oderwał się tuman śniegu i zbliżał się, zasypując okolicę białą masą - było to coś niezwykłego, niczem nie przypominającego największej nawet śnieżycy.
Obie trąby znajdowały się w odległości mniej więcej 4 kilometrów; jeśli zważymy, że przestrzeń tę wiatr obciążony śniegiem przebył w ciągu 2 minut, będziemy mieli przeciętną jego szybkość na sekundę - przeszło 30 metrów. Kierunek śnieżycy od północnego wschodu na południowy zachód związany był z ruchami samej trąby, która posuwała się na Pruszków i dalej. Śnieżyca trwała z 10 minut i przez cały ten czas dął silny wiatr północny, poczem wypogodziło się zupełnie. Kierunek krup śnieżnych był poziomy, jak gdyby wyrzucała je jakaś tajemnicza siła z czeluści, znajdującej się gdzieś nizko.
Zjawisko to miało charakter czysto lokalny (w Warszawie nikt o niem nie wiedział) i żałować tylko należy, że nie mamy danych, stwierdzających dalszy kierunek jego, oraz, że żadna ze stacyi meteorologicznych nie zdołała utrwalić ani ilości opadu, ani siły huraganu, ani ciśnienia i temperatury.[1]
Korespondent miał zatem do czynienia z zupełnie nietypowym zjawiskiem. Tylko jakim?

Omawiając temat diabełków pyłowych wspominałem, że zbliżone zjawisko może powstać nad śniegiem. Wprawdzie taka powierzchnia jest bardzo chłodna, ale najwyraźniej w pewnych warunkach różnice temperatur nad nią mogą być wystarczające, jak wskazuje choćby ten film. Bywa nazywany snownado bądź snow devil, czyli "śnieżny diabeł", raczej niefortunnie jak na mój gust (sam uknułem termin "wkurzony niedźwiedź").
Opis jednak wskazuje, że zjawisko było związane ze śnieżycą, wprawdzie krótkotrwałą i związaną zapewne z przechodzeniem nie zbyt aktywnego frontu chłodnego, ale jednak. Wiatr podczas śnieżycy wiał z dużą prędkością - choć szacunek 30 m/s (102 km/h) wydaje się nieco przesadzony. To mi raczej nie wygląda na warunki dla powstawania takich zjawisk.

Inna możliwość, to wir związany z wiatrem szkwałowym, tzw. gustnado, niekiedy nie zbyt poprawnie nazywa się go tornadem szkwałowym, jednak w tym przypadku jest to po prostu zawirowanie na czele silnego podmuchu, zderzającego się z ziemią i nieruchomym powietrzem przed nim, nie ma więc żadnego związku ze zjawiskami w chmurze. Taki wir szkwałowy (wirszkwał ) zwykle nie przybiera poprawnej formy lejka, ma kontakt z chmurami tylko wtedy gdy znajdują się bardzo nisko, jest słaby i widoczny tylko dzięki uniesionemu pyłowi.
Czy zjawisko zaobserwowane przez korespondenta było gustnadem? Po samym opisie trudno powiedzieć. Na pewno wir poruszał się wraz z czołem wiatru szkwałowego śnieżycy, więc w zasadzie mógł być, ale najwyraźniej miał dosyć regularny kształt słupa a nie wirowatego kłębu, miał też kontakt z chmurą. Albo więc był to szczególnie ukształtowany przypadek wiru szkwałowego, albo... coś innego.

Na przykład landspout. Jest to trąba powietrzna nie związana z wirującą komórką burzową, powstająca w miejscu zderzania się wiatrów wiejących z różnych kierunków. Przed śnieżycą wiatr wiał z zachodu. Chmura nadeszła z północnego wschodu a wiatr był północny. Więc dwa wiatry mamy, piorunów nie było, niby więc pasuje - tylko czy takie zjawisko może powstać w śnieżycy? Jednoznacznej odpowiedzi nie znalazłem. Parę przypadków notowano, ale w czasie burzy śnieżnej, niestety niczego konkretnego nie znalazłem.

Więc co zostaje? Albo szczególny przypadek gustnado albo szczególny przypadek landspout - w każdym bądź razie zjawisko wszech miar nietypowe. I całe szczęście że ktoś uważny je zaobserwował.

Z innych obserwacji, znalazłem jeszcze ciekawą relację na blogu Pietruszki, ze zdjęciami śnieżnego wiru z marca minionego już roku, o tutaj.
---------
[1] Ziemia. Tygodnik Ilustrowany Nr. 4 . 24 stycznia 1914, ze zbiorów WBC

niedziela, 1 stycznia 2012

Z dawnej prasy: Koniec świata

Bywało i tak:

1867:

Znany teolog angielski Dr Pumming, który wróży z apokalipsy i xięgi proroków starego testamentu, zapowiadał, że koniec świata przypadnie w r. 1867. Ponieważ jednak rok ten zbliża się do kresu, a końca świata nie słychać, przeto teolog Angielski ogłasza, że w rachubie jego zaszła niejaka omyłka, a mianowicie, o miljon lat! Jest to nie mała pociecha. [1]

1874:
Trudno być prorokiem we własnym kraju, może to powiedzieć o sobie mieszkaniec pewienmiasteczka Honnef, w Niemczech. Przepowiadał on koniec świata na dzień 18 stycznia r. b . Na Nowy Rok zabił on jedyną swą kozę, podzielił mięso na ośmnaście części, aby starczyło na tyleż dni i urządził się w ogóle tak, że jak to powiadają: „był gotów."
Naśladowali go w tem liczni zwolennicy, sąsiedzi, a w domu proroka codziennie odbywało się zebranie, na którem rozpamiętywano marności ziemskie i ze skruchą
sposobiono się do wieczności. Nadszedł dzień 18 stycznia — czekano na „zdruzgotanie ziemi," niecierpliwiono się, jeszcze dwie godziny, godzina, pięć minut i przeszedł dzień cały, a świat ani się zachwiał.
Zawód ten do tego stopnia oburzył Honnefczyków, że obili proroka, i gdyby nie była się w to wdała władza, byliby dom jego zburzyli do szczętu.[2]


1857
:


Możemy więc ze stanowczą pewnością nie obawiać się uderzenia ziemi ogonem komety, którym wedle zabawnego mniemania ogółu, te ciała niebieskie są w możności zmieść jak miotłą ziemię z jéj drogi. Uznawszy możność wypadku spotkania się ziemi z kometą, roztrząsnąwszy przewidywane możliwe skutki nastąpić ztąd mogące, i przekonawszy się o zunpełném prawie bezpieczeństwie ziemi pod tym względem, o ile wnioskować można z obecnych danych naukowych, opartych na dotychczasowych zapamiętanych pojawach tych ciał (niezbędne w tém względzie zastrzeżenie) i dostrzeżeń nad zjawiskiem ich czynionych, przejdźmy teraz do roztrząśnienia, jakie jest matematyczne prawdopodobieństwo wypadku podobnego i zapytajmy roczniki astronomiczne, czy ziemia nasza znalazła się kiedy zagrożoną podobnego
rodzaju katastrofą?
Pomimo, iż od czasu naukowego ścisłego badania tych ciał, dostrzeżono zbliżenie się kilku komet do drogi ziemskiej, jednakże żadnego nie dostrzeżono dotąd, któregoby droga skrzyżowywała się z drogą ziemi. Jest jednak jeden kometa, który tak blisko przechodzi drogi ziemi, że odległość ta jest mniejszą od promienia jego głowy, większéj półtrzecia raza od średnicy ziemi; więc tém samém ta głowa musi zalegać przestrzeń przez którą przechodzi idealna linija ekliptyki, czyli drogi ziemi. Jeśliby więc jednocześnie kometa i ziemia przechodziły przez ten punkt największego ich zbliżenia, to ziemia znalazłaby się prawie całkowicie zanurzoną w głowie komety. Tym kometą jest kometa Biela.
Żeby spotkanie ziemi z kometą jaką mogło mieć miejsce, potrzeba dwóch niezbędnych na ten cel warunków: najprzód, by drogi tych ciał skrzyżowywały się z sobą, lub niezmiernie blisko siebie przechodziły; powtóre zaś, by się jednocześnie obadwa ciała w tym punkcie skrzyżowania znalazły.
Ten ostatni warunek jest tak niezbędny, że pierwszy bez niego nie ma żadnego znaczenia, ziemia bowiem może być na przeciwległym punkcie swéj drogi, to jest na dziesiątki milionów mil odległą wówczas, gdy kometa przecina w przebiegu ten punkt ekliptyki, do którego ziemia może dopiero przyjść w kilka miesięcy, lub kilka tygodni, i do którego gdy dojdzie, oczywista, ze nie znajdzie już komety, który gdzieś już daléj powędruje w przestrzeń, po szlaku zakreślonym jego krążeniom. Ten to właśnie wypadek miał miejsce ze wzmiankowanym peryodycznym kometą Biela, w roku 1832.
Kometa przeszedł przez punkt najbliższego skrzyżowania swego z drogą ziemi w dniu 29 października przed samą północą, a ziemia przyszła dopiero do tego punktu w dniu 30 listopada, to jest w miesiąc później, i odległość tych ciał w dniu mniemanej groźnej katastrofy wyrównywała 12,000,000 mil.
Postrach jednak który wiadomość o tym fakcie zrobiła był ogromny, nie chciano wierzyć zapewnieniom astronomów i rozumowaniu ich, że spotkanie to miéć miejsca nie może w powyższym wypadku, że ówczasowa odległość tych ciał zabezpiecza od podobnej katastrofy; uspokojenia te nic nie pomagały, oczekiwano również jak i obecnie końca świata . Minął dzień oznaczony i godzina przewidziana, a ziemia i kometa poszły jako dawniej kołować po swych szlakach i oczekiwany koniec świata nie nastąpił.
Cóżby to była za trwoga, żeby wiedziano ze kometa ten w przejściu swém w r. 1805 znajdował się dziesięć razy bliżej ziemi! Ale wówczas jeszcze nie dość go dobrze znano, czas jego peryodu i droga chodu, nie były jeszcze określone [3]
Z pewnością pamiętacie jeszcze tegoroczną kometę Elenina, która wedle
internetowych panikarzy miała uderzyć w ziemię, choć wszyscy temu zaprzeczali. 


a na rozweselenie:


----------
[1] Kurjer Warszawski Dnia 4-go Grudnia 1867 r EBUW
[2] Kurjer Warszawski Nr 43. Dnia 24 Lutego 1874 EBUW
[3] Gazeta Warszawska Nr. 90 30 marca 1857